zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

relacja: Paul Di Anno, Katatonia, Closterkeller, Delight, Kraków Studio TVP "Krzemionki" 10.04.2003

10.06.2003  autor: Andrea
wystąpili: Paul Di Anno; Katatonia; Closterkeller; Delight
miejsce, data: Kraków, Studio TVP Krzemionki, 10.04.2003

Po kilku latach dość mocnego snu i żerowaniu na dotychczasowych wydawnictwach, Metal Mind Production kilka miesięcy temu ruszył do ataku mającego odbudować jego dość mocno nadwątloną pozycję lidera ciężkiej muzyki na polskim rynku. Efektem tego jest między innymi masowe podpisywanie kontraktów z młodymi (choć niekoniecznie wartościowymi) zespołami oraz dość intensywne ostatnimi czasy rejestrowanie koncertów na DVD. Tym razem w studiu na krakowskich Krzemionkach zameldowały się trzy zespoły zaliczane do nurtu tzw. klimatycznego metalu czy też rocka oraz prawdziwa legenda heavy metalu, pierwszy wokalista Iron Maiden, Paul Di Anno. Muszę przyznać, że bardzo zaskoczyła mnie ilość fanów, którzy zjawili się na koncercie. Ponad pięćset osób, w sytuacji gdy zaledwie kilka dni wcześniej odbyła się bardzo atrakcyjna pod względem składu Metalmania, to wynik naprawdę imponujący. Z grubsza publikę można było podzielić na trzy grupy: wielbicieli gotyku oraz ortodoksyjnych fanów heavy metalu nasto- i ponad trzydziestoletnich. Wśród tych drugich najmocniej rzucała się w oczy sześcioosobowa grupka chłopców w wieku najwyżej gimnazjalnym, wystrojonych w okolicznościowe białe koszulki z maidenowskim logo Paula. Jednak najciekawiej wyglądali ci bardziej leciwi metalowcy: widząc długowłosych panów z grzywkami, w obcisłych "gumach", kowbojkach i niemodnych skórzanych kurtkach z frędzlami tudzież ćwiekami, miało się wrażenie, że czas cofnął się o dobre dwadzieścia lat.

Ze względu na specyfikę koncertów rejestrowanych przez TV (długie przerwy pomiędzy występami na zmiany dekoracji, ustawień kamer i oświetlenia, powtarzanie przez kapele spalonych numerów - kto widział gig Rotting Christ wie o czym mowa) zaczynają się one wczesnym popołudniem, natomiast kończą około północy. Dla publiki oznacza to niestety długie chwile spędzone na brudnym, obskurnym i zimnym zapleczu Telewizji Polskiej, gdzie poza jedyną ławką w palarni nie ma nawet miejsca aby usiąść. W porównaniu do studia w Łęgu, gdzie dawniej odbywały się koncerty, Krzemionki przypominają chlew. Mając na uwadze powyższe plus równie wątpliwą jak warunki lokalowe studia "przyjemność" oglądania występu Delight, z pełną premedytacją zameldowałam się na koncercie z grubo ponad godzinną obsuwą. I tu czekała mnie tragiczna wiadomość: impreza miała się dopiero zacząć, tak więc chcąc nie chcąc byłam skazana na popisy "odkrycia dekady" ze Skawiny. Na Metalmanii uratowała mnie mała scena, która podczas koncertu Delight zgromadziła dużo większą publikę niż płyta Spodka (swoją drogą Vesania zasłużyła na to). Tu nie było jak uciec, koszmarne dźwięki wydobywające się z instrumentów, a przede wszystkim gardła Pauliny szczelnie wypełniały pomieszczenia studia i jego korytarzy. Pozostało tylko usiąść gdzieś w kąciku i szlochać, ewentualnie zacisnąć zęby i z masochistycznym zacięciem obserwować występ Delight. Z braku lepszej alternatywy zdecydowałam się na to drugie. Moja wyrozumiałość dla tej grupy trwała bardzo długo, ale ostatnim gwoździem do trumny z napisem Delight był występ na tegorocznej Metalmanii. Nie mam już najmniejszych wątpliwości, że ten projekt to gniot jakiego nasza scena dawno nie widziała, przy którym dokonania Ich Troje to szczyt profesjonalizmu i sztuki. O ile jednak instrumentaliści jeszcze jako tako potrafią sobie radzić, wokalistka ewidentnie nadaje się do usunięcia ze sceny muzycznej w ogóle. Takich fałszów próżno chyba szukać nawet u panienek śpiewających w najpodrzędniejszych remizach. Przez półtorej godziny na zmianę miauczała i wyła niemiłosiernie, równocześnie mało udolnie naśladując seksowne tańce Shakiry. Po ponad godzinnej gehennie postanowiłam udać się jak najdalej od tego żenującego, obrażającego dobry gust i słuch widowiska. Okazało się, że na korytarzu koczowała spora grupa myślących i czujących podobnie fanów muzyki. Kiedy wreszcie Delight przestał grać, rozległy się tam gromkie brawa. Niestety, okazało się, że nasza radośc była przedwczesna, gdyż po dłuższej chwili zaczęli rzępolić znowu. Tym razem odgrywając sztandarowy już cover George'a Michaela i jeszcze jeden z swoich "wybitnych" utworów. Kiedy definitywnie zeszli ze sceny był to najwspanialszy moment tego wieczoru, podobnie jak poprzedzające ten moment półtorj godziny jednymi z najbardziej koszmarnych chwil w moim życiu. Nie potrafię zrozumieć jak można zachwycać się twórczością grupy, która stanowi sfermentowane popłuczyny po zespołach, które na dobrą sprawę swoimi najlepszymi dokonaniami raczyły nas dobre dziesięć lat temu. Instrumentaliści wirtuozerią specjalnie nie grzeszą, natomiast "wokalistka" znajduje się poniżej wszelkiej krytyki: bez głosu i słuchu, zamiast tego z coraz większym ładunkiem tupetu i wysokiego mniemania. A porównywanie ich "muzyki" do twórczości The Gathering i Nightwish to zwyczajna potwarz dla powyższych, a ich wokalistek szczególnie. Mam głęboką nadzieję, że przez dłuższy czas nie będzie mi dane zetknąć się na koncertach z tym koszmarnym nieporozuminiem w postaci Delight.

Jako kolejny na scenie zainstalował się Closterkeller, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Kiedyś był to jeden z moich ukochanych zespołów; dziś mam w stosunku do Clostera bardzo mieszane uczucia. Moim skromnym zdaniem jest to w tej chwili tylko i wyłącznie odcinanie kuponów od dawnej chwały. Jednak nie sam fakt świadczy źle o zespole, ale sposób w jaki to czynią. Od czasu żenującego widowiska jakie Closterkeller zafundował przed wystepem Paradise Lost w 1999 roku, ich koncertowa forma była zupełnie nieprzewidywalna; potrafili zagrać świetne, porywające gigi, jak i odwalić paskudną kaszanę. Ten występ pokazał, że Anja i reszta po prostu sobie "odpuścili". Kilka kawałków schrzanili zupełnie (do czego przyznała się ze sceny sama liderka); pomyłek w tekstach i nieczystości w wokalu trudno byłoby zliczyć. Co prawda widać, że ma się do czynienia z zespołem, który nie jest beniaminkiem naszej sceny, ale paradoksalnie nie wyszło to na dobre. Cały czas odnosiłam wrażenie, że gubiła ich rutyna i nadmierna pewność siebie, która przerodziła się w swego rodzaju nonszalancję. Efektem był koncert zagrany grubo poniżej możliwości zespołu, a już na pewno nie na miarę legendy, którą Closter niewątpliwie jest. Na pewno też wieczne przetasowania personalne nie pomagają kapeli, która jest po prostu szalenie niezgrana. Basista robił łaskę, że w ogóle oddycha; dopiero w połowie koncertu przypomiał sobie po co jest na scenie. Przez moment na drugiej gitarze udzielał się Chryser, którego mieli już okazję oglądać uczestnicy zeszorocznego Bolkowa. Nie wiem tylko dlaczego grał niemal schowany za jedną z dekoracji. Wolę ogladąć jego, niż nieestetyczny tors i coraz większą łysinę Freddiego, który pod względem umiejętności muzycznych nie dorasta Pawłowi Pieczyńskiemu nawet do pięt. Tak naprawdę w czasie występu profesjonalizmem wykazał się jedynie klawiszowiec Michał Rollinger, którego piękne wstawki i aranżacje ratowały ten dość mizerny koncert. Łezka w oku się kręciła, gdy przypominały mi się czasy, kiedy Closterkeller grał w swoim najlepszym składzie Orthodox/Pieczyński/Rollinger/Najman/Pawłowski, a wszyscy muzycy byli mu oddani duszą i sercem. Dziś pozostało po tym tylko wpomnienie... Anja ogłaszając koniec twórczej działalności zespołu porównywała jego muzykę do skończonego obrazu, do którego nie ma już co domalowywać. Abstrahując od niesmacznego zamieszania wywoływanego przez nią wokół rzekomego zamknięcia rozdziału pt. Closterkeller, nietrudno zauważyć, iż brak jej na tyle klasy, aby pogodzić się z faktem, że ten zespół tak naprawdę artstycznie się wypalił. W tej chwili sprzedaje nie obraz, nawet nie jego kopie, ale kserówki i to bardzo nędznej jakości. Z ogromną ciekawością obejrzę rejestrację tego koncertu na DVD; na pewno będzie o wiele lepsza niż to co można było zobaczyć na żywo, wszak wiadomo, że telewizja potrafi czynić cuda. W dodatku biorąc pod uwagę, że o ile muzycznie zespół wypadł słabo, zadbano o wizualną stronę występu w postaci performance. Na scenie pojawiały się wijące i pełzające istoty w dziwnych makijażach, co do dekoracji również nie można było mieć zarzutu. Ale - co jeszcze raz powtórzę - jest to tylko i wyłącznie bezpardonowe odcinanie kuponów od tego co kiedyś było piękne i wielkie.

O koncercie Katatonii można napisać krótko: był po prostu dobry. Chłopaki wyszli na scenę, zagrali co mieli do zagrania, zabisowali i zeszli. Nie silili się na spektakularne gesty czy nadmierne spoufalanie z publiką. Muzyka broniła się sama. Przyznam szczerze, że moja znajomość twórczości tego zespołu zakończyła się na płycie "Brave Murder Day". Ten koncert był jednym z trasy promującej nowy album "Viva Emptiness". Muzyka Katatonii z ciężkiej doomowej machiny przeistoczyła się w bardzo melancholijne, pełne emocji i wygładzone dźwięki. Ale największą metamorfozę przeszedł chyba wokal Jonasa. Podobnie jak wielu innych gardłowych z kapel nurtu metalu klimatycznego, porzucił growle, charkoty i inne tego typu odgłosy na rzecz czystego, momentami wręcz łagodnego śpiewu. Na pewno nie jest on typem showmana, cały koncert skromnie stał niemal przyklejony do mikrofonu, z zamkniętymi oczami wyśpiewując teksty, a w kontakcie z fanami ograniczając się w zasadzie do krótkiego "thank you". Zarówno jego postura jak i zachowanie o wiele badziej przypominało mi Krzysztofa Cugowskiego niż frontmana metalowej ongiś formacji. Na osłodę usłyszeliśmy za to jeden numer z wspomnianego wcześniej "Brave Murder Day", gdzie pokazał od czego zaczynał jako wokalista. Koncert Katatonii podobał mi się, chociaż swojego priorytetowego zadania na pewno nie spełnił: "Viva Emptiness" na pewno nie znajdzie się w mojej dyskografii. Doceniam rozwój, ale ta muzyka to już nie moja bajka.

Po kilku ładnych godzinach przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Muszę się przyznać, że moja (i pewnie nie tylko moja) znajomość postaci Paula Di Anno ogranicza się do czasów, gdy śpiewał w Iron Maiden. Wiedziałam, że cały czas gdzieś działa w różnych projektach, ale nie było mi dane zetknąć się z jego późniejszą twórczością. Całe zamieszanie wokół tego koncertu wydawało mi się zatem dość nadmuchane, a żerowanie na legendzie Iron Maiden (głównie w postaci stylizowanego na ironowskie logo) dość niesmaczne. Kiedy po dość długim, rozbudowanym intro rozległy się pierwsze dźwięki instrumentalnego utworu, na sali zapanował amok. Ludzie szaleli, a był to przecież początek. Nawet ochroniarze, którym - przynajmniej z wyglądu - miłość do heavy metalu trudno zarzucić, podskakiwali w rytm melodyjnej muzy. Po pierwszym utworze na scenę wyszedł Paul. No cóż, ktoś kto pamięta jak wyglądał śpiewając w Iron Maiden, mógł przeżyć szok, gdyż na scenie pojawił się niewysoki, potężnie zbudowany, niesamowicie wytatuowny i kompletnie łysy gość. Z wyglądu o wiele bardziej przypomina frontmanów esktremalnych core'owych kapel niż rasowego heavymetalowca. Mimo groźnego wyglądu okazał się być szalenie sympatycznym, doskonale nawiązującym kontakt z publiką człowiekiem. Cały koncert składał się zarówno z utworów ostatnich projektów Paula, jak i kawałków Ironów. I tak naprawdę trudno powiedzieć, że któreś z nich przyjmowane były lepiej, bo wszystkie spotkały się z taką samą, gorącą reakcją publiki. Świetne nagłośnienie, gra świateł, doskonała forma całej kapeli i jej żywiołowość spowodowały, że był to jeden z najlepszych koncertów, w jakich było mi dane ostatnio uczestniczyć. Nawet mimo tego, że ten gatunek muzyki nie jest tym, którgo słucham najczęściej.

Występ Paula Di Anno z pewnością uratował tę imprezę. Delight i Closterkeller zawiodły na całej linii, Katatonia też nie powaliła na kolana. Zastanawiam się więc jaki skład zaserwuje nam Metal Mind na kolejnym koncercie tego typu. Osobiście wolałabym żeby był mniej zróżnicowany stylistycznie, a na wyższym poziomie artystycznym.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?