- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Pain Of Salvation, Budapeszt "A38" 24.10.2010
miejsce, data: Budapeszt (Budapest), A38, 24.10.2010
Pain of Salvation nie rozpieścił polskiej publiczności na sierpniowym "Metal Hammer Festival" w Katowicach - jeśli chodzi o długość występu. Niespełna godzinny set pozostawił głęboki niedosyt zarówno fanom, jak i członkom dopiero co rozkręcającego się zespołu. Wtedy też postanowiłem, że trzeba jak najszybciej wybrać się na koncert, gdzie będą grać jako gwiazdy. Nie spodziewałem się, że uda się to tak szybko i... tak daleko.
Pain of Salvation, Budapeszt 24.10.2010, fot. kriz
Dla tego zespołu Budapeszt jest miejscem szczególnym - to ulubione miasto szefa i mózgu Pain of Salvation Daniela Gildenlowa. Tu powstało część "Remedy Lane", jak dla mnie opus magnum Szwedów. W tekstach na tej płycie znaleźć można wiele nawiązań do stolicy Madziarów i do kilku istotnych dla lidera zdarzeń życiowych. Trudno zatem wyobrazić sobie lepsze miejsce na zobaczenie ich występu. Niedzielny wieczór w klubie "A38" był zwieńczeniem bardzo miłego weekendu, a przy okazji - jak dla mnie - najlepszym koncertem mijającego 2010 roku...
Nie było dla naszej wesołej paczki zaskoczeniem, że klub znajduje się w nietypowym miejscu - w dobie internetu nie sposób ukryć taką informację. Jednak mimo wszystko, widząc niewielką, sympatyczną barkę zacumowaną przy brzegu Dunaju, na usta ciśnie się "ale jak to - tutaj? koncert?". Czemu nie? Dokonaliśmy dokładnych oględzin tego miejsca już w przeddzień koncertu, kosztując przy okazji klubowego piwa (nie można ryzykować ;) ) na górnym pokładzie. W głowie się jakoś nie mogło pomieścić, że następnego dnia ma się tu zjawić ponad tysiąc żądnych mocnych i głośnych wrażeń osób.
W niedzielę przybyliśmy na miejsce nieco po 20, gdy na scenie grał w najlepsze Beardfish. Złego nie mogę powiedzieć o tym zespole nic - głównie dlatego, że zwiedzaliśmy górny pokład i sprawdzaliśmy, czy czasem piwo się nie pogorszyło od dnia poprzedniego. ;) Nie, nie - to istniał dla mnie Pain of Salvation tego wieczoru, nikt i nic więcej.
Pain of Salvation, Budapeszt 24.10.2010, fot. kriz
Szwedzi wyszli na scenę przy charakterystycznym, wibrującym elektronicznym podkładzie z tytułowego kawałka z "Remedy Lane", a gdy już się w pełni "zainstalowali", pozostali przy mojej ulubionej płycie i szczodrze zaserwowali jeszcze "Of Two Beginings", który płynnie przeszedł w "Ending Theme". Zabrakło tym razem lirycznych "Undertow" czy "Second Love", zresztą całe show było bardzo dynamiczne, żadnych ballad, no może poza fenomenalnym finałem, ale o tym za chwilę. Następny, nieco funkowe "People Passing By" z "Entropii" wprawiło wszystkich w świetny nastrój. Nie wyłączając Daniela, który tego dnia tryskał humorem, dużo zagadywał do publiczności, przekomarzał się i żartował. I tak przed kolejnym "Linoleum" zabawił się z fanami w Szwedów... Jak to nie wiecie, co to za gra? Trzeba stać na koncercie z założonymi rękami, ewentualnie popijając piwo (tu oczywiście poczynił aluzję do swoich bardzo zdystansowanych i oszczędnie wyrażających emocje fanów z rodzinnej Szwecji). W tym złośliwym żarcie wyczuwam jednak pewne rozczarowanie Daniela, że w swym kraju jego zespół jest tak mało znany i niedoceniany. Nic to. Okazuje się, że bycie powściągliwym szwedzkim fanem muzyki nie jest takie łatwe i wstęp do "Linoleum" musieliśmy powtarzać kilka razy, za każdym razem ktoś się wyrywał i psuł cały efekt, narażając się na złośliwy komentarz Daniela. Po słowach "come on guys, even Italians managed to do it" cała sala ryknęła śmiechem. W końcu jakoś udało się przebrnąć przez niezwykle ciepło, zupełnie nie po szwedzku przyjęty pierwszy tego wieczoru utwór z najnowszej płyty - "Road Salt Part One". Zaraz potem, bez zbędnych wstępów, przy wielkiej owacji, usłyszeliśmy chyba najbardziej znany utwór grupy - "Ashes". To od wielu lat żelazny punkt każdego koncertu Pain of Salvation. Następnie poleciało "Diffidenia", pierwszy i jedyny niestety reprezentant płyty "Be" - chyba dlatego, że cały show miał bardziej charakter bluesowo - progrockowego, energetycznego grania, czasem na pograniczu jamowania. Bardziej nastrojowo zrobiło się dopiero pod sam koniec...
Pain of Salvation, Budapeszt 24.10.2010, fot. kriz
Po "Diffidentii" nastąpił powrót do pierwszej płyty grupy, za którą nie przepadam, dlatego króciutki "Welcome to Entropia" (odegrany z taśmy) i "Winning a War" to były jak dla mnie najsłabsze momenty wieczoru, miałem wrażenie, że zostały wrzucone do repertuaru nieco na siłę. Czego nie można powiedzieć o kolejnych utworach - "No Way", "Road Salt" i "Of Dust" reprezentowały promowaną najnowszą płytę zespołu. Tu też lekkie zastrzeżenie - czemu zabrakło "Sisters", "Sleeping Under The Stars" czy "Where It Hurts"? Cóż - ponownie - są chyba zbyt nastrojowe. Tak czy siak, czuję lekki niedosyt. Nie mogło zabraknąć czegoś z przedostatniego krążka zespołu - "Scarsick". Podczas "Kingdom of Loss" z tego albumu Daniel cały czas stał na wysokiej mównicy i stamtąd szydził z konsumpcyjnego stylu życia rodem z amerykańskiego serialu. Publiczność wtórowała mu w refrenie głośno powtarzając "all for sale, all for sale".
Po tym kawałku zrobiło się bardziej nastrojowo. Gildenlow został sam na scenie z gitarą w ręku i już wiedzieliśmy, że zagra tę niesamowitą sołówkę z "Falling". Identycznie zakończyli występ w Katowicach - byłem pewny, że teraz usłyszymy "The Perfect Element". I tak też się stało. Sam tytuł wskazuje, że nie można było lepiej wybrać utworu na zakończenie. Wisienka na torcie. Po charakterystycznie cichnącej partii bębnów, muzycy zeszli na dobre kilka minut ze sceny, dając szansę wykazania się węgierskim fanom. Jeśli chodzi o znajomość utworów i aktywne uczestnictwo w koncercie tychże - należą się pochwały, choć żeby zobaczyć pogo na Pain of Salvation trzeba poczekać na ich koncert w Polsce... Zdecydowanie zdegustowany jestem nerwowym nastawieniem niektórych fanów do innych uczestników koncertu (pewna dziewczyna pokazywała mi, że ona potrzebuje tyyyyyle miejsca wokół siebie - jestem skłonny to zrozumieć, ale po co zatem pchała się pod scenę?). Inny gość strasznie się rozpychał, fuczał i prychał na innych, a kiedy dałem mu znać delikatnym "łokciem", że to nie jest mój pierwszy koncert w życiu i nie pozwolę sobą pomiatać, o mało nie skończyło się awanturą... Cóż może źle trafiłem albo to ja chamem jestem. ;)
Pain of Salvation, Budapeszt 24.10.2010, fot. kriz
Tak czy inaczej, po wybrzmieniu ostatniego dźwięku "The Perfect Element" nikt nie ośmielił się wyjść. Euforia, krzyki, gremialne brawa, ale zabrakło mi skandowania nazwy zespołu. Muzycy kazali na siebie czekać kilka minut, po czym wyszli na scenę i nieco zmienili konfigurację - Daniel usiadł za perkusją, Johan stanął za mikrofonem i zespół zaczął sobie po prostu jamować. Wszystko wyszło bardzo naturalnie, na luzie, widać że ci ludzie po prostu lubią sobie pograć. Gildenlow, grając wolne, choć skomplikowane bluesowe tematy, dał się poznać jako całkiem sprawny perkusista. Wiem, że to człowiek - orkiestra, potrafi zagrać na wszystkim, ale ta próbka perkusyjnych umiejętności naprawdę robiła wrażenie. Powoli improwizacja zaczęła zmierzać w stronę piosenki... Na scenie pojawił się perkusista Leo, który ni z tego, ni z owego zaczął śpiewać. I tu ponowne zaskoczenie - zabrzmiało delikatne, świetnie wykonane "Nights in Wild Satin" (nie, nie "Satan") The Moody Blues. Zrobiło się bardzo nastrojowo, zespół rekompensował tym samym dotychczasowy brak takich doznań. To nie koniec. Wybrzmiała do końca flagowa pościelówa lat 70-tych, Daniel powrócił na swoje miejsce i... kazał wszystkim usiąść. Wszystkim, nawet barmanom, choć ci się nieco wykręcali. Troszkę oniemiali, ale posłuszni fani spełnili kaprys swojego idola. Przekomarzając się z nimi i dając wskazówki, co mają robić w refrenie, zaczął powoli nucić "Hallelujah" z repertuaru Leonarda Cohena (nie do końca była to niespodzianka, bo grali to choćby u nas w Krakowie w 2007). Znakomite, kameralne, piękne wykonanie przy subtelnym akompaniamencie wprawiło publiczność w zachwyt. Ta po zakończeniu długo jeszcze nie pozwalała zespołowi zejść ze sceny. Jednak wszyscy wiedzieli, że to już koniec. Lepiej tego koncertu skończyć się nie dało. Po ukłonach, przybijaniu "piątek" nastał koniec. Ale nie dla wszystkich, bo po niespełna pół godzinie wszyscy muzycy pojawili się na części nieoficjalnej, bardzo cierpliwie podpisując płyty, swobodnie rozmawiając i robiąc sobie zdjęcia z fanami.
Pain of Salvation, Budapeszt 24.10.2010, fot. kriz
Zamieniłem z Danielem kilka zdań - nadal pamięta krakowski koncert z 2005 roku, kiedy był chory, zapewnił mnie, że nigdy na scenie nie czuł się tak źle, jak owego wieczoru. Wspominał również ostatni "Metal Hammer Festival", gdzie zaskoczył go młyn pod sceną - to nie zdarza się często na ich koncertach. Poczułem wtedy szczerą dumę. :)
To był czwarty juz w moim życiu koncert Pain of Salvation. Ciężko mi stwierdzić, który z nich był najlepszy, ale z pewnością ten w Budapeszcie na długo pozostanie w pamięci. Lekko bym ponarzekał na setlistę, zabrakło mi kilku utworów, ale to nie ma większego znaczenia. Magiczny, wyjątkowy, absolutnie perfekcyjny koncert. Mam wrażenie, że Pain of Salvation jest niedoceniane, być może nierozumiane. Tej muzyce należy ofiarować troszkę cierpliwości, by wszystko poodkrywać. Uważam, że każdy malkontent powinien pójść i zobaczyć ich na żywo i nie wierzę, że wyjdzie z koncertu obojętny bądź rozczarowany. Nie ma takiej możliwości. Hallelujah!
Zobacz: zdjęcia z koncertu Pain of Salvation.
Dzięki za krwistą relację i kapitalne fotki. Koncert na MHF był rewelacyjny i bardzo dobrze przyjęty, choć pewnie mało kto na sali wiedział z kim ma właściwie do czynienia. W sumie to dobrze, bo nie sztuka rozruszać najwierniejszych fanów. Prawdziwa sztuka to zdobyć nowych.
Oby wrócili do nas na wiosnę w ramach promocji RS2.