zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku poniedziałek, 25 listopada 2024

relacja: Overkill, 3 Inches Of Blood, Purified In Blood, Degradead, Katowice "Mega Club" 14.10.2012

17.10.2012  autor: Mikele Janicjusz
wystąpili: Overkill; 3 Inches Of Blood; Purified In Blood; Degradead
miejsce, data: Katowice, Mega Club, 14.10.2012

Było grubo. Na Overkillu oczywiście. Chociaż tego niedzielnego popołudnia można było w wielu miejscach poczuć się dobrze: w Poznaniu na znienawidzonym przez obrońców moralności Kacie (pytam: czemu oni nie grali w Katowicach!? W "Mega Clubie"!? Przed Overkillem!?), w Łodzi na Marduku i innych diabłach. Ja wybrałem opcję: stara załoga thrashmetalowa z amerykańskiego stanu New Jersey.

Już po dotarciu przed klub odniosłem wrażenie, że będzie dziko. Skąd się ci ludzie pobrali, z jakich nor powyłazili, co porabiają na co dzień? Ostatni raz takie zbiorowisko porąbańców widziałem przed koncertem Motorhead w 2000 roku (nie bywam na tych najbardziej radykalnych odłamach muzyki metalowej, więc mogę nie mieć właściwego punktu odniesienia). Większość z nich - na pierwszy rzut oka - to heavymetalowi ortodoksi, którzy zatopieni są w swoim świecie po uszy i żyją tylko od święta do święta (metalowego), resztę czasu spędzając na pogłębianiu swojej starannie pielęgnowanej depresji oraz bluźnierczym negowaniu sensu istnienia pięknego świata, opakowanego w plastik i z ładnym logo wiodących firm odzieżowych. Armia długowłosych upadłych aniołów przybyła w swych najlepszych ciuchach; każdy bowiem pragnął pokazać się z jak najlepszej strony: były więc sprane dżinsy i skórzane katany, wspaniałe koszulki, trochę ćwieków, mocarne trepy, naszywki idoli, długie baty - większość przybyła w pesymistycznej czerni. No mówię wam: fajowsko. Zauważyłem, że na tym koncercie było wyjątkowo mało pań (cóż, Overkill to nie lep na muchy!), jednak te, które przybyły, dotarły nawet pod scenę, co trzeba nagrodzić wyjątkowymi brawami. A mówię Wam, no było, kurwa, grubo!

Sam "Mega Club" (po raz pierwszy zdarzyło mi się tam być) to nora, jakich mało. Przede wszystkim jest za mały na taką gwiazdę. Scena szeroka może na 5 metrów, odgrodzona od widowni jakąś metalową zaporą, żadnych wyjść ewakuacyjnych. Ja rozumiem, że koncert metalowy, ale, kurwa, ludzie to nie stado wieprzów przewożonych do ubojni. Owszem, klub ma swój klimat, lecz nadaje się na imprezy mniejszego formatu; tu fani stojący pod barierkami nie mieli szans na wydostanie się spod sceny w razie odniesionej kontuzji czy omdlenia. Możecie więc sobie wyobrazić, że w takich warunkach było grubo.

Organizator zapowiadał, że otwarcie bram nastąpi o 19:00, a początek koncertu - o 20:00. Obyło się bez opóźnień, a nawet szybciej niż zakładał plan. Niestety muszę przyznać, że nawet nazwy suportów są mi zupełnie obce (no może 3 Inches Of Blood gdzieś tam obiło mi się o uszy), a co dopiero ich muzyka. Dlatego tylko o wrażeniach będę pisał, mniej o muzyce. Jako pierwsza rozstawiła się ekipa ze Szwecji - Degradead. Sami o sobie piszą, że wykonują death metal, ale jest to oczywiście specyficzny szwedzki death z dużym udziałem melodii. Grali ok. 30 minut, usiłując w tym czasie przykuć uwagę publiczności, która wciąż napływała do klubu. Mniej więcej w połowie koncertu było już dość wesoło pod sceną. Koncert wypadł dobrze, bo publiczność nagrodziła muzyków oklaskami, a zespół z uznaniem spoglądał w dół. Niektórzy wymusili nawet od perkusisty jedną czy dwie pałki.

By zaoszczędzić na czasie, wszystkie grupy suportujące Overkill grały na tym samym zestawie perkusyjnym, wymieniając jedynie talerze i naciągi na werblu. Instalowanie się kolejnych ekip przebiegało sprawnie, pot jeszcze nie wysechł, a już trzeba było znowu wpuścić łeb w ruch wirowy. Drugim zespołem był Purified In Blood, też ze Skandynawii, ale tej bardziej lewobrzeżnej, czyli po naszemu - blackmetalowej. Norwedzy zaprezentowali mocny set, co prawda nie blackmetalowy, a raczej w typie The Haunted z domieszką hardcore'a. Momentami powiało za sprawą tnących gitar mroźną Północą, widać patenty mieszają się w różnych gatunkach muzycznych. I dobrze. Był to najlepszy występ spośród kapel poprzedzających gwiazdę. Już po pierwszym utworze zniknęła bariera pomiędzy sceną a widownią - wokalista Hallgeir Skretting Enoksen co rusz rzucał się ze sceny w tłum (raz skurwiel wlazł na mnie, pewnie dlatego, żem wysoki, by trochę pośpiewać), tłum parł na scenę, zachęcany przez wszystkich członków zespołu. No, było hardcore'owo. Kocioł pod sceną wrzał od nabuzowanych chłopów, co naprawdę rajcowało Norwegów. Wtedy po raz pierwszy zdziwiło mnie, że brak było ochroniarzy, którzy by nad tym zapanowali. Ale myślę sobie, chuj tam, pewnie wynika to z oszczędności w dobie kryzysu. Norwegowie nie przejmowali się ani sprzętem, który był demolowany przez krewkich fanów, ani muzyczną stroną przedsięwzięcia. Najważniejsza była atmosfera, a tę udało się zrobić zajebistą.

Zgromadzeni doszukiwali się w muzykach znanych osobistości (głośno to komentując): basista przypominał im Johna Myunga z Dream Theater, perkusista - pieprzonego wikinga z Burzum, czyli Varga Vikernesa, a gitarzysta z formacji 3 Inches Of Blood - młodego Jamesa Hetfielda. Większość zgromadzonych, pewnie równie dobrze zorientowanych w suportach jak i ja, sądziła, że wystąpią przed Overkillem tylko te dwie kapele. Tak chyba nawet było podane na stronie www "Mega Clubu" i w innych miejscach. Kiedy zaczęli instalować się panowie z 3 Inches Of Blood, ludziska zaczęli demonstrować swoje zniecierpliwienie. Purified In Blood naprawdę sprawił, że przebić ich mogli już tylko Amerykanie, co rychło miało okazać się prawdą. Występ 3 Inches Of Blood był moim zdaniem krokiem wstecz w stosunku do tego, jak dupy skopali Norwegowie. Przede wszystkim Kanadyjczycy byli mocno zdystansowani do publiczności, co od razu zaważyło na atmosferze występu. Wokalista Cam Pipes wyglądał na zniecierpliwionego, kiedy kolejne zwłoki lądowały na scenie, gdzie i tak było mało miejsca. Zdecydowanym gestem przeganiał ludzi z powrotem w mrok widowni. Zagrali bardziej strawną odmianę metalu, czyli klasycyzujące heavy. Już po naszywkach na katanie Pipesa (Manowar, Iron Maiden, Scorpions, Dio, Motorhead, King Diamond) można było się spodziewać bardziej tradycyjnego podejścia do muzyki. Istotnie, gra instrumentalistów nacechowana była bardziej skomplikowanymi aranżacjami, a wokal często wędrował w wyższe rejestry, choć ryknąć też facet potrafił. Tak więc set fajny, ale wszystko im zepsuł Purified In Blood.

Jak na warunki, które panowały w klubie, Overkill świetnie przygotował scenę: potężna perkusja była ustawiona na podwyższeniu, z którego zwisała szmata z logo zespołu. Po raz pierwszy widziałem tak ogromne centrale - no kurwa gigantyczne, jak sagany do gotowania wojskowej grochówy. Centrale oczywiście w kolorze firmowym, czyli radioaktywnej zieleni. Za perkusją mocne światła, które pięknie współgrały z wizerunkiem sceny i z muzyką. Po bokach Marshalle, przed nami na wyciągnięcie ręki mikrofony Dynawid (dla każdego muzyka osobny). Overkill wkroczył na scenę minutę przed 22:00. Przypierdolili tak, że spadły mi resztki włosów, a ciało pokryło się gęsią skórką. Byłem jak w amoku. W internecie krążą setlisty z tego występu, ale nie wymagajcie ode mnie, bym pamiętał, co z tego na pewno grali i w jakiej kolejności: "Come And Get It", "Bring Me A Night", "Rotten To The Core", "It Lives", "Electric Rattlesnake", "Hello From The Gutter", "Ironbound", "Save Yourself", "The Wait - New High In Lows", "Thunderhead", "Old School", "Who Tends The Fire", "In Union We Stand", "Elimination". Bisowali raz. Najpierw zagrali piekielną "Comę", a potem długo wyczekiwany i chóralnie odśpiewany "Fuck You" skontaminowany z "Powersurge".

Zespół był w dobrej formie. Powalili ludzi na kolana potężnym thrashem. Bobby "Blitz" Ellsworth dominował nie tylko wzrostem (szczególnie kiedy wspinał się na odsłuchy), ale także szaleńczym zachowaniem na scenie. Szczególnie fajne były jego wybiegi do mikrofonu: w czasie instrumentalnych popisów chował się za sceną, a kiedy przychodziła jego kolej, kucał za głośnikiem, a potem nagle podrywał się do biegu, chwytał mikrofon i darł ryja, ile wlezie. D. D. Verni dominował z kolei charyzmą. Stałem niecały metr przed nim, więc całą uwagę skupiałem na nim i jego diabelskim basie z zakrzywionymi rogami i czerwoną obwódką wokół ostro ciętego pudła. Tak wyobrażam sobie diabła w ludzkiej skórze. Scena metalowa kocha takich ludzi, jak on. Pozostali muzycy nie odstawali, ale też nie wychylali się przed szereg. W całości byli nie do zatrzymania. Koncert trwał 95 minut z bisem, krótko, ale intensywnie.

Było kilka spraw o negatywnym wydźwięku. Przede wszystkim pojawili się ochroniarze. Takiego chamstwa w życiu nie widziałem. Skurwiele rzucali ze sceny ludźmi, jak szmatami, trochę respektu mieli jedynie wobec tych, co sami zdążyli się podnieść i dać nura w tłum. Widziałem na własne oczy, jak jeden koleś wylądował przed Blitzem i nie zdążył wstać. Pierdolony gestapowiec wziął go jak worek z pyrami za spodnie i rzucił trzy metry tyłem i głową w dół. Ciekawe, czy przeżył. Podobał mi się za to jeden koleś, co dał z kopa dupkowi i na swoje pieprzone szczęście zdołał umknąć. Druga sprawa: nagłośnienie. O ile instrumenty można było odróżnić, o tyle nie słyszałem ani jednego pierdolonego słowa w jakiejkolwiek piosence. Zupełnie, jakby Bobby miał wyłączony pierdolony mikrofon. Słyszałem o permanentnych kłopotach "Mega Clubu" z nagłośnieniem, ale przecież za odpowiedni balans poszczególnych ścieżek odpowiada dźwiękowiec, a ten chyba przechlał pierdolony koncert. Nie wymagam, żeby na koncercie było klarownie, klarownie to ma być na płytach, ale jak nie mogę odróżnić piosenki i dopiero w połowie zaczynam się orientować, o co chodzi, to zaczynam się wkurwiać. Trzecia sprawa: ja. Mieć kostki Verniego na wyciągnięcie ręki i nie skorzystać z tego. To trzeba być pierdolonym kretynem. No, ale może będzie jeszcze okazja. Czwarta sprawa: o jeden suport za dużo.

Okazuje się (w związku z powyższym), że Overkill to chyba ostatni thrashmetalowy bastion dla prawdziwych metalowych maniaków, niespękana twierdza klasycznego napierdolu i diabelskie sanktuarium bez ołtarza. By nie być gołosłownym: zespołom Big 4, choć tworzą nadal interesującą muzykę, jednak brakuje autentyczności, a szczególnie tego, co dla ortodoksów najistotniejsze: surowej klasycznej muzyki. Nawet ten słynny Slayer ostatnimi płytami bardziej szokuje opinię publiczną kontrowersyjnym przekazem niż niszczycielską siłą dźwięku. Testament wraz z albumem "The Gathering" wrócił do takiego zajebistego grania, a jego sety wciąż miażdżą, ale na jego randze zaważył trochę eksperymentatorski okres lat 90. Exodus - no, tu jest dobrze, podobnie z niemieckim thrashem spod znaku Great 3, choć szczególnie z tej trójki wyróżnia się Sodom. Cześć i chwałę, jaką oddaje się tej kapeli, można porównać do Overkilla.

Wychodzeniu z klubu towarzyszyły zaśpiewki: "We don't care what you say. Fuck you!" A więc na zakończenie, by przypomnieć sobie wspaniały wieczór 14 października 2012 roku, wszyscy przed monitorami ryknijmy wraz: "We don't care what you say. Fuck you!"

Summa summarum: było, kurwa, grubo.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: "mieć kostki Verniego..."
vonsmroden
vonsmroden (wyślij pw), 2012-10-25 14:40:56 | odpowiedz | zgłoś
trzeba było mu wyjebać w ryj, oboje mielibyście pamiątkę i wspomnienia:)
2
Starsze »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?