- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Opeth, Von Hertzen Brothers, Warszawa "Stodoła" 24.02.2012
miejsce, data: Warszawa, Stodoła, 24.02.2012
Wszyscy pamiętamy kontrowersje, jakie towarzyszyły wydaniu przez Opeth nowej płyty. Brak growli, delikatność i łagodność sprawiły, że w niektórych środowiskach album nie wzbudził szczególnego entuzjazmu. Choć od początku byłam w gronie obrońców "Heritage" - i we mnie pewien niepokój budziła wizja koncertu, na którym zabraknie ryków Akerfeldta i opethowskiej metalowej mocy. Na szczęście panowie również okazali się świadomi, że płyta płytą, ale koncerty rządzą się własnymi prawami, dlatego już kilka dni przed występem zespołu w Warszawie fani mocniejszego brzmienia mogli czuć się uspokojeni setlistami z poprzednich koncertów trasy, na których nie zabrakło starego dobrego Opeth.
Opeth, Warszawa 24.02.2012, fot. W. Dobrogojski
Koncert Szwedów poprzedzony był występem progresywnej grupy Von Herzen Brothers, która nieźle poradziła sobie z zadaniem rozgrzania publiczności. Początkowo wystąpiły drobne problemy z mikrofonem basisty. Całe szczęście szybko je usunięto. Łamane rytmy, spokojne melodie przeplatane cięższymi uderzeniami i partie wokalne rozłożone na głosy przygotowały uszy zebranych na mające rozbrzmieć za chwilę dźwięki "Heritage".
Koncert gwiazdy wieczoru rozpoczął "The Devil's Orchard". Nie dało się nie zauważyć, że oświetleniowcy podzielają opinię większości, że Opeth = Mikael Akerfeldt i gdy reszta bandu skryta była w półmroku, lider jaśniał w świetle jaskrawego reflektora. Światło pozwoliło również na pierwszy w tym dniu akcent komiczny, gdy po fragmencie "God is dead" Mikael zastygł bez ruchu pokazując różki, a wszystkie światła skierowały się na niego. Pierwszy kawałek został przyjęty entuzjastycznie i odśpiewany przez tłum, choć nie obyło się bez kilku wokalnych falstartów.
Opeth, Warszawa 24.02.2012, fot. W. Dobrogojski
Mikael zaczął przemawiać. Popisy konferansjerskie Akerfeldta zasługiwałyby na osobny artykuł, a nawet na całą książkę-poradnik pod tytułem "Jak sprawić, by ludzie śmiali się po każdym twoim zdaniu". Nie od dziś wiadomo, że Mikael, mimo krytykowanego przez niektórych nadużywania "fucków", jest fenomenalnym mówcą. Publiczność dowiedziała się od niego, że nie znajduje się wcale na koncercie Opeth, ale formacji Martin Mendez Band, na co biedny Martin - ciągły obiekt żartów Mikaela - zareagował pobłażliwym pokiwaniem głową. Chyba już się przyzwyczaił, że Akerfeldt ma specyficzne poczucie humoru.
Kolejny kawałek z nowej płyty - "I Feel The Dark" - utwierdził mnie w przekonaniu, że koncert został idealnie nagłośniony. Doskonale słychać było każdy instrument i każdy szczegół wokali Akerfeldta. Mikael chyba nigdy nie bywa w złej formie i na koncertach brzmi równie dobrze, jak na płytach, udowadniając, że plasuje się w czołówce stawki metalowych wokalistów. Po tej prezentacji niebywałych umiejętności całego składu, nastąpił ciąg dalszy show, tym razem opowieści o alkoholowo-ziołowych ekscesach młodego Mendeza, który znów przy każdej salwie śmiechów z sali kiwał głową, pogodzony z losem. Gdy ucichły wiwaty po tej wyjątkowo zabawnej przemowie, muzycznie cofnęliśmy się do "Still Life", by uspokoić się przy dźwiękach "Face of Melinda". Nie dało się ukryć, że ludzie czekali na starsze kawałki, które wzbudzały niepohamowaną euforię.
Opeth, Warszawa 24.02.2012, fot. W. Dobrogojski
Kolejny odcinek konferansjerki poświęcony został upodobaniom muzycznym zespołu oraz publiczności. Mikael dopytywał, czego słuchają zebrani, prosił, aby nie wstydzić się i przyznawać do swoich gustów, po czym sam zaserwował publiczności "confession time", opowiadając o swojej hip-hopowej przeszłości. Na szczęście szybko powrócił do klimatów bliższych jego fanom i - tym razem już serio - wspomniał o inspiracji Ronniem Jamesem Dio, któremu poświęcił kolejny utwór z "Heritage", "Slither". Na tle poprzednich, delikatnych kawałków, ten zabrzmiał dużo mocniej, skłaniając publiczność do pierwszych tego wieczoru ruchów głów w górę i w dół. Szybko jednak nastąpiła część wyciszająco-spowalniająca z "To Rid the Disease", które dodało koncertowi szczyptę melancholijnej magii z "Damnation".
Jednak długo melancholijnie i nastrojowo być nie mogło, bo Mikael znów rozpoczął swoje szalone gadki. Tym razem, by opowiedzieć o Szwecji. A co ma Szwecja, poza statkami i samochodami? Oczywiście folklor. A nawet "Folklore", jak się po chwili okazało. Ostatni tej nocy kawałek z "Heritage" żegnany był owacjami. Perfekcja zespołu przechodziła najśmielsze oczekiwania. Naprawdę, musiałby się bardzo natrudzić ktoś, kto chciałby wskazać słabe punkty tego występu. Fredrik Akesson znęcał się nad gitarą, Mendez odetchnął z ulgą po zakończeniu żartów na swój temat i angażował się teraz podwójnie, w tle za garami migała jasna głowa Martina Axenrota, a Joakim Svalberg nawet się uśmiechnął.
Opeth, Warszawa 24.02.2012, fot. W. Dobrogojski
Mikael zapowiedział coś "bardziej heavy". Przez publiczność przeszedł pomruk zadowolenia. Oczywiście, ludzie doceniają spokojne utwory Opeth, ale na koncercie metalowym, jak powszechnie wiadomo, przydaje się jednak czasem element pierdolnięcia... Zapewniło je "Heir Apparent" z "Watershed". Pod sceną zorganizował się młyn. Pojawił się oczekiwany przez niemal wszystkich growl. Szkoda byłoby, gdyby Mikael z niego zrezygnował, bowiem dźwięki, jakie ten facet wyrzuca z gardła, nie mają sobie równych. Znów zabrzmiał potężny, głęboki i niski ryk, znak firmowy Akerfeldta. W tej chwili większość zebranych poczuła się całkowicie usatysfakcjonowana doznaniami muzycznymi tego wieczoru. Na tym jednak nie koniec; po zmianie frontu na mocniejszy, panowie odegrali jeszcze "The Grand Conjuration", przy którym ciary chodziły po plecach. Mikael zapowiedział, że kolejny utwór będzie ostatnim. Publiczność protestowała, lecz momentalnie ucichła, gdy zabrzmiało "The Drapery Falls". Nieśmiertelne cudo z "Blackwater Park" zatrzęsło "Stodołą". Te gitary! I jeszcze, często występujące w starych kawałkach, przeciągłe dreszczotwórcze "aaaa!" Mikaela. Jeśli ktokolwiek mógł mieć jeszcze wątpliwości, że znajduje się na genialnym koncercie genialnego zespołu, w tej chwili rozwiały się one bezpowrotnie.
Opeth, Warszawa 24.02.2012, fot. W. Dobrogojski
Opeth, wzywany gromkimi okrzykami (ach, to nasze polskie "Napierdalać!"), pojawił się raz jeszcze. Zanim jednak nastąpił grand finale, Mikael raz jeszcze musiał pobawić się w konferansjera. Znów powrócił motyw "Martin-fucking-Mendez Band", ale elementem, który rozłożył publiczność na łopatki, była zabawa kostkami. Mikael wyrzucił je wszystkie w tłum i poprosił technika, by ten przyniósł kolejny zestaw. Facet wszedł na scenę w takt specjalnie dobranego jingla, pomachał ludziom, powtykał kostki w statyw i nie byłoby w tym nic zabawnego, gdyby nie to, że ów motyw powtórzył się trzy razy. Przy ostatnim Mikael poklepał gościa po ramieniu, chyba zapewniając, że już kończy się nad nim znęcać. Ostatnia partia kostek, które spadły w tłum, była wyjątkowa. Akerfeld uniósł jedną z nich i ogłosił, że ta będzie szczególnie wartościowa, po czym... oblizał ją i rzucił publiczności.
Później nastąpiło klasyczne przedstawianie poszczególnych członków zespołu, które w przypadku Opetha całkiem klasyczne być nie mogło. Mendez - jako nowo mianowany lider -doczekał się należnych owacji, Akesson zagrał pożegnalne mini-solo, Svalberg w nimbie świateł szczerzył się i pokazywał różki, a Axe został wywołany zza perkusji, by wykazać różnice między nim a Legolasem (jak twierdzi Akerfeldt, Orlando Bloom wygląda jak baba, a Axenrot to stuprocentowy facet). I wreszcie po długiej przerwie konferansjerskiej nastąpił bis. "Deliverance". Moc zabrzmiała z taką potęgą, że nie dało się stać bez ruchu. Końcowy motyw rytmiczny skutecznie czepił się każdego. Już po koncercie wystukiwano go na poręczach, stołach i kubkach z piwem.
Opeth, Warszawa 24.02.2012, fot. W. Dobrogojski
Koncert Opeth zadowolił wszystkich. W setliście znalazło się miejsce i dla nowości, i dla spokojnych, nastrojowych utworów, i dla ciężkich metalowych kawałków. Były i liryczne solówki, i mocarne riffy, i piękny czysty wokal, i growl, a wszystko na najwyższym poziomie, idealnie nagłośnione i przeplatane doskonałą, zabawną konferansjerką. Ci, którzy bojąc się, że zanudzi ich gig promujący "Heritage" nie wybrali się na ten występ, powinni żałować tej decyzji do końca swych dni.
Zobacz: zdjęcia z koncertu Opeth w Warszawie.
Przeczytaj: relacja z Pragi.
Ale serio, Opeth to niezwykłe zjawisko, wspaniałe kompozycje, czarodziejskie płyty, świetne koncerty. Stale się rozwijają, przy każdej odsłonie dają nam coś nowego, choć zawsze słychać, że to oni. W moim przypadku to także wiele wspomnień, ale też przecież źródło ciągle nowych przeżyć, nowych wzruszeń, nowych doświadczeń, pogłębionych echem dawniejszych zdarzeń, okoliczności, wrażeń, zapamiętanych świateł, dźwięków, nastrojów. Opeth to dla mnie taka magdalenka - kto czytał Prousta, ten wie.
Pozdrawiam wszystkich fanów. :)