- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Omega, Budapeszt, Stadion Olimpijski, 18.09.2004
miejsce, data: Budapeszt (Budapest), Stadion Olimpijski, 18.09.2004
Dla nas (znaczy się niemal północnych sąsiadów) węgierska Omega to niestety muzyka nieco egzotyczna... Wyjątek może stanowić oklepana "Gyongyhaju lany" (bardziej znana pod ksywą "Dziewczyny o perłowych włosach"). No cóż. Wiadomo, pojęcie rocka w naszej kulturze wyrosło z tradycji brytyjsko-amerykanskiej i nieważne, jak daleko ichnia kultura wsiąkła w rozleglejsze rejony - to, czego teraz słuchamy, wieszając nań okołorockowe etykietki, takie już pozostanie. Omega na żywo to jednak niejako zetknięcie z innym zjawiskiem... To jakby myślowy eksperyment z cofnięciem się w czasie do lat sześćdziesiątych i staranie, aby ponad doświadczeniami dekad poczuć tę muzykę na nowo. Bo to z pewnością "ta" muzyka. Ale zarazem jakby zupełnie inna... OK, to o koncercie. Uważając się za znawcę tematu (po wysłuchaniu dwóch płyt, w tym jednej "The Best of", zespołu istniejącego od 42 lat) spodziewałem się wiele. Ba, nawet bardzo wiele. Ostre, ciężkie riffy kawałków jeszcze z lat 60-tych, ten porąbany, a zarazem jakże śpiewny język, te "weselnie" czasem brzmiące frazy... Spodziewałem się rocka, ciężkiego, oryginalnego, udowadniającego brak przepaści pomiędzy tradycją rocka brytyjsko-amerykańskiego a węgierskiego. Dostałem więcej.
Po supporcie (taki sobie miły cover-band Toto, z, jak się okazało, chórzystką Omegi na wokalu) 40 minut przerwy i naraz... Przy dźwiękach uwertury "Wilhelma Tella" ogromny telebim (jakieś 12 x 8 m) wjeżdża do góry. Milknie podkład, zaczyna się potężne, zdominowane przez ciężko akcentujące podwójne klawisze i dwie gitary intro... Obowiązkowy szał na trybunach i nagle w kłębach dymu, w blasku świateł, "kurtyna" odsłania bohaterów. Wśród ryku publiczności, w blasku oszałamiających i potraktowanych z ogromnym rozmachem fajerwerków dwuipółgodzinne widowisko się rozpoczęło. Wrażenie potęgi dźwięku było niesłychane. Nie dość, że węgierscy dźwiękowcy naprawdę dali radę, to skład z dwoma klawiszowcami i dwiema gitarami naprawdę uderzył brzmieniem iście monumentalnym. A dalej... Zaraz po intrze stadion rozfalował jeden z szybkich (co rzadsze u Omegi) numerów "Eletfogytig rock and roll" - idealny na rozpoczęcie skonsolidowany przykład podejścia Węgrów do muzyki rockowej. Niemal progresywny aranż, przy dominującym udziale klawiszy nadających numerowi ciężar i potęgę, a dodatkowo zupełnie fantastyczne podejście do gitarowych riffów i solówek - już wtedy wiadomo było, że to nie jest muzyka, której zakażony zachodem fan rocka mógłby się spodziewać. I dalej tak samo - co następny utwór, to zaskoczenie. Niby zaczyna się folkowo, ale to nie folk, jakiego słychać w dowolnych "folkujących" zespołach. Niby funkujący beat , ale to nie żadna hybryda funkowo-rockowa. Utwór za utworem, zarazem bardzo skoczny, a zarazem monumentalny i potężny. Wszystko niesmowicie spójne, ale cały duch jakby egzotyczny. Chciałem to do czegoś porównać... i zawsze wychodziła tylko Omega.
Rozmach z początku koncertu nie zmalał w jego trakcie. Raz po raz kluczowe momenty utwórów akcentowały to znów fajerwerki, to lasery, to ognie na scenie żywe... Na telebimie działy się niezwykłe rzeczy, często bardzo zręcznie wstawione i świetnie zsynchonizowane wstawki video ze starych koncertów Omegi, czasem framenty teledysków, a najczęściej odjechane kolaże i fantastyczne wizualizacje. Kolejny utwór - na scenę wkracza kilkadziesięcioro biało ubranych dzieci z pochodniami... Tłum szaleje, konfetti się sypie, wokalista w pokracznym wdzianku z "urżniętym" statywem niczym Freddie Mercury hasa po scenie niczym Mick Jagger. A garstka Polaków przed sceną gapi się - nie rozumiejąc ani tekstów, ani zapowiedzi - jak oczarowana. Z najmocniejszych fragmentów koncertu należy wyróżnić intro i następujący po nim utwór, zupełnie odjechany (głównie przez klawiszowców, trącających momentami niemal o klimaty a la Dream Theater) "Babylon", nieco "rosyjska" "Lena" i zagrany przed bisami swawolny "Petroleum Lampa". Potem outro tym samym motywem, co początek... przerwa i entuzjastyczne skandowanie publiczności na bisy. Z tych na pierwszy rzut znów poszedł szybki, bardzo ostry numer, którego tytuł jest dla mnie niestety tajemnicą, no a zaraz po nim osławiona na świecie "Gyongyhaju lany"... To jednak miłe uczucie usłyszeć ten klasyk naprawdę na żywo, naprawdę w oryginale. I jeszcze na zakończenie "Regi csibeszek", żartobliwa, niemal pijacka piosenka chyba z początków kariery zespołu.
Jako laik wegierskiej kultury rockowej i entuzjasta rocka w jego tradycyjnej postaci odebrałem potężną lekcję z koncertu Omegi. Zrozumiałem, jak inne oblicze może mieć ta muzyka, której nie można nazwać inaczej, niż rockiem w czystej postaci. Zrozumiałem, jak można się było od tej wszechpotężnej powodzi zachodu ochronić, zachowując swoją własną jakość. Bo Omega to z pewnością odrębna jakość rocka. Aż strach i radość bierze, ile jeszcze tajemnic kryje ta muzyka.