- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Oasis, Healers, Warszawa "Torwar" 5.06.2000
miejsce, data: Warszawa, Torwar, 5.06.2000
Nigdy bym się nie spodziewał, że Oasis - królowie Brit Popu i w ogóle jedna z największych gwiazd showbiznesu - zawita nad Wisłę. Już na samą myśl, że będę mógł ich oglądać na festiwalu w Roskilde targały mną dreszcze. Uczucie to powiększyło się, kiedy agencja Odyssey potwierdziła informację o koncercie w Polsce. Pomyślałem sobie, że nareszcie może coś się ruszy, jeżeli chodzi o zespoły tego gatunku. Swoją drogą, jest jeszcze kilka grup, których obecność w naszym kraju byłaby dla nas zaszczytem. Moglibyśmy tu wymienić, np.: Blur, Pulp, Radiohead, Suede. Może kiedyś, kto to wie...
Około godziny 20 na scenie pojawili się Healers - zespół byłego gitarzysty The Smiths. Od razu wiadomo było, że magicy od akustyki dokonali cudu. Nagłośnienie - pierwsza klasa. Zespół prezentował się dość dobrze, aczkolwiek nie wzbudził większego entuzjazmu wśród przybyłej publiki. Jeżeli już o publice mowa, to wstyd przyznać, ale Torwar - sala dla około 10 tysięcy osób - zgromadziła ich około 2, w porywach do 3 tysięcy. Szkoda, że tak mało ludzi zaufało headlinerowi. A wracając do supportu, to zaprezentował on kilka mniej, kilka bardziej skocznych utworów. Jednym słowem wszystko zlało się w jedną całość. Nie ma się co dziwić, przecież Brit Pop kręci się wokół własnej osi. Dla mnie był to tylko dobry przykład, jak jedni zrzynają z innych.
Po krótkiej przerwie na scenie zapanowała ciemność. Przed nami odsłonięto biały, kinowy ekran, na którym zaprezentowano "Fuckin' in the bushes" - najlepszy kawałek na wstęp. Wspierający utwór filmik byłby dobrym wideoklipem. Zaraz po nim na scenie pojawił się zespół. Niestety nie wszyscy stawili się na lekcji. Brakowało Noela, który na dwa tygodnie przed warszawskim koncertem, wdał się w bójkę ze swoim bratem i opuścił zespół. Można się było tego spodziewać. Niestety musimy się z tym pogodzić. Zaraz po wstępie Oasis zaprezentował nam dalszy ciąg nowej płyty: protest song "Go let it out" i przepiękną balladę "Who feels love", również opatrzone efektowną stroną wizualną. Po nich przyszedł czas na krótkie "the greates hits of Oasis" czyli "Supersonic", "Roll with it", "Stand by me", "Gas panic" z najnowszej płyty oraz bardzo zmienione, zagrane o wiele mocniej "Wonderwall" i "Cigarettes and alcohol". Ostatnią piosenką przed przerwą okazała się być "Live forever". Po niespełna godzinie zespół zszedł ze sceny.
Na więcej nie trzeba było długo czekać. Po chwili pojawili się znowu. Niestety krótki, ale za to energiczny, bis nie dał wytchnienia naszym gardłom, a tym bardziej nogom. "Rock and roll star" i do widzenia. Do kompletu zabrakło tylko "Champagne supernova", "Don't look back in anger", no i oczywiście "Morning glory". Szkoda, że sesyjny gitarzysta, którego zespół wynajął na resztę trasy, nie miał więcej czasu na naukę. Mam cichą nadziej, że do festiwalu w Roskilde nauczy się więcej.
Liam, bohater wieczoru, już na początku koncertu dał po sobie poznać, że bawi się świetnie. Nawet tak mała publika nie była w stanie popsuć mu humoru. Można było wyczuć jego gwiazdorskie zachowanie. Pozowanie przed aparatami, dziwne, wyzywające spojrzenia w kierunku fanów oraz różne inne pozy. Na szczęście zachowywał się tak tylko na scenie. Miałem przyjemność zamienić z nim jedno zdanie i wcale nie spodziewałem się z jego strony takiej reakcji. Jeszcze na długo przed koncertem, Liam pojawił się na trybunie Torwaru. Wypatrzony przez kilka osób, cierpliwie i z uśmiechem na twarzy podpisywał się na czym tylko popadło. Pozostali muzycy byli tylko dopełnieniem na scenie. Statyczni, bez cienia emocji. Ich ruch ograniczał się głównie do wymiany instrumentów. Jednak udowodnili, że potrafią grać nie gorzej niż ich poprzednicy, którzy zakładali zespół. Jak się później okazało, brak Noela był praktycznie niezauważalny. Szkoda tylko, że tak świetny koncert musiał skończyć się tak szybko. Opuściłem Torwar szczęśliwy, ale z pewnym niedosytem.