zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 21 listopada 2024

relacja: Nine Inch Nails, Alec Empire, Poznań "Malta" 23.06.2009

25.06.2009  autor: Jakub "Rajmund" Gańko
wystąpili: Nine Inch Nails; Alec Empire
miejsce, data: Poznań, Malta, 23.06.2009

Na ten dzień polscy fani Nine Inch Nails czekali od lat. Organizowane były petycje, próbowano zwrócić uwagę organizatorów, a gdy tylko była okazja - również samego Trenta Reznora (np. na koncercie w Berlinie sprzed dwóch lat, gdzie roiło się od Polaków). Niestety, przez długi czas nie było widać żadnych skutków tych działań, a Polska była konsekwentnie pomijana na kolejnych trasach koncertowych. Gdy na początku roku pojawiły się plotki, że Nine Inch Nails miałoby wystąpić na poznańskim "Malta Festival", nadzieje na chwilę wróciły, lecz po ciągłych rozczarowaniach poprzednich lat mało kto potraktował tę informację poważnie. Dopiero 2 kwietnia, gdy oficjalna strona zespołu umieściła w rozpisce koncertowej Poznań, pojawiła się euforia, jakiej polscy fani twórczości Trenta Reznora nie mieli jeszcze okazji przeżyć, i rozpoczęło się ponaddwumiesięczne czekanie.

Nine Inch Nails, Poznań 'Malta' 23.06.2009, fot. Ider
Nine Inch Nails, Poznań 'Malta' 23.06.2009, fot. Ider

Już w pociągu do Poznania wyraźnie można było odczuć, jak wielkim świętem dla miłośników rocka industrialnego jest 23 czerwca 2009. Ze wszystkich stron atakował widok charakterystycznego logo zespołu, a na ulicach Poznania odbywała się istna NINowa rewia mody: obserwując wszechobecnych fanów można było przyjrzeć się najprzeróżniejszym krojom koszulek zespołu. W całym mieście panowała niesamowita atmosfera i nawet pogoda tego dnia postanowiła pokazać się z lepszej strony - ustały deszcze, wyszło słońce i wreszcie można było poczuć, że mamy lato.

Wstęp na teren "Międzynarodowych Targów Poznańskich" miał się rozpocząć o 18:00 - w praktyce nieco się opóźnił i można było powypatrywać znajomych twarzy pośród tłumu przy wejściu. Na terenie Targów istniała możliwość kupienia piwa albo koszulki Nine Inch Nails za sto złotych, lecz ja udałem się od razu w kierunku sceny, gdzie już krzątali się techniczni. Na pierwszy rzut oka scena wydała się trochę mała, ale podczas występów w żaden sposób to nie przeszkadzało. Samo miejsce koncertu bardzo pasowało do charakteru imprezy, mi osobiście od razu skojarzyło się z futurystycznymi, utopijnymi wizjami z filmu "Equilibrium". Czekanie pod sceną umilała muzyka zespołów, grających szeroko pojętą muzykę alternatywną i elektroniczną.

Około 20:30 coś się zaczęło wreszcie dziać. Ze sceny poleciały dymy, techniczni zaczęli się zwijać, a pojawili się Alexander Wilke i Nic Endo, znani szerzej jako Alec Empire. Rzeźnia, którą urządzili, zmiotła już od pierwszego kawałka: "The Ride". Niestety, pierwsze minuty występu przysłoniły problemy z nagłośnieniem, przez które w ogóle nie było słychać wokalu Aleca. Szybko się jednak z nimi uporano i przez resztę setu ciężko było nie ogłuchnąć. Niektórzy zresztą autentycznie uciekali jak najdalej od sceny, by tylko ocalić swe uszy od digital hardcore'u berlińczyka. Sam Alexander prezentował się na scenie fantastycznie: co chwila zachęcał publikę do żywiołowych reakcji (których wcale nie brakowało), wymachiwał statywem od mikrofonu, wdzięczył się i oczywiście krzyczał. A co konkretnie krzyczał? W setliście pojawiły się m.in. "Addicted To You", "No Remorse", "If You Live Or Die" czy zagrane na zakończenie "Revolution Action", przed którym eks członek Atari Teenage Riot wyznał, że jego dziadek był Polakiem i został zabity przez nazistów. Jeśli ktoś jest fanem Aleca, na pewno bawił się wyśmienicie, lecz wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że to zaledwie przystawka do głównego dania wieczoru.

Nine Inch Nails, Poznań 'Malta' 23.06.2009, fot. Ider
Nine Inch Nails, Poznań 'Malta' 23.06.2009, fot. Ider

Po niespełna godzinnym secie Alec Empire znów rozpoczęło się czekanie i zastanawianie, jak będzie wyglądał koncert Trenta Reznora i spółki. Polski występ jest częścią trasy "Wave Goodbye" - jak twierdzi sam Reznor: ostatniej trasy Gwoździ. W związku z tym setlisty ostatnich koncertów są bardzo urozmaicone i pojawiają się na nich kawałki, które do tej pory grane były rzadko albo w ogóle. To bardzo miła odmiana po ostatnich trasach, na których promowany był głównie nowszy materiał. "Wave Goodbye" to również poważne zmiany w składzie i podejściu do grania. Na basie gra związany wcześniej z Beckiem Justin Meldal-Johnsen, za perkusją zasiada Ilan Rubin - eks bębniarz Lostprophets, a z "klasycznego" wcielenia Nine Inch Nails mamy do czynienia tylko z Robinem Finckiem, którego jeszcze nie tak dawno mogliśmy oglądać w szeregach Guns n' Roses. Brak w aktualnym składzie klawiszowca - całą elektroniką, tak ważną w twórczości zespołu, zajmuje się głównie sam Reznor, wspomagany tylko momentami przez towarzyszących mu muzyków. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy taki skład daje radę na żywo, po tym występie nie powinien już mieć po nich śladu. Na kilka minut przed wyjściem muzyków na scenę, gdy napięcie sięgało zenitu, zastanawiałem się z kumplem, jak rozpocznie się nasza setlista: czy od "Pinion", płynnie przechodzącego w "Wish", czy też od fragile'owego otwieracza "Somewhat Damaged", a może w ogóle od "Terrible Lie", wzbogaconego o intro "Now I'm Nothing", które zespół gra na tej trasie pierwszy raz od początków kariery. Gdy w końcu na scenie pojawił się Finck i rozpoczął przeszywający, gitarowy wstęp, wiedzieliśmy już, że zapomnieliśmy o jeszcze jednej wersji scenariusza... Polacy na pierwszy rzut dostali piękną balladę "Home".

Nastrój, który wytworzył się przy tym spokojnym rozpoczęciu występu, energia, jaką poczułem wokół siebie od ludzi, którzy czekali na ten moment od lat, są nie do opisania. Gdy do obecnych już na scenie muzyków dołączył Trent Reznor i zaczął śpiewać "Everything is catching up with me", nie mogłem uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. W takim transie przeżyłem cały utwór - wyrwało mnie z niego dopiero przejście do żywiołowego "Terrible Lie". Wtedy już nie było mowy o staniu w miejscu, pod sceną rozpoczął się prawdziwy młyn. Chyba każdy wydzierał się wraz z Trentem "Hey God, why are you doing this to me", choć żadne pretensje do jakichkolwiek sił wyższych w tym momencie nie wchodziły w grę. Przepiękne szaleństwo przemieniło się w entuzjastyczne skakanie, gdy usłyszeliśmy taneczny hit z ostatniej płyty zespołu: "Discipline". Dalej, koncertowy killer, którego nie mogłoby zabraknąć na żadnym występie Reznora - "March of the Pigs". Stłuczenia po tym kawałku nosi się z dumą godną najwyższych odznaczeń wojskowych. Odrobina wytchnienia - po świńskim szaleństwie na scenie rozbrzmiewa charakterystyczny motyw "Metal", klasycznego utworu Gary'ego Numana, który Nine Inch Nails scoverowali na płycie "Things Falling Apart", a ostatnio włączyło do repertuaru koncertowego. Oglądanie Reznora, krzątającego się między syntezatorami pod koniec tego kawałka, to czysta przyjemność. Ale w dalszym ciągu miało być jeszcze lepiej. Po "Metal" usłyszeliśmy dwa kawałki z "The Downward Spiral" - krążka uznawanego powszechnie za magnum opus NIN. Najpierw "The Becoming", zaraz potem "Reptile". Przy tym drugim, gdy tylko usłyszałem gitarę Fincka, od razu stanęły mi przed oczami sceny z wykonania tego utworu podczas legendarnego koncertu w Woodstock sprzed 15 lat. Teraz miałem to tuż obok siebie! A energia polskich fanów wcale nie ustępowała temu, co tyle razy oglądałem na DVD z zapisem Woodstocku. Następną perełką setlisty był niegrany przed tą trasą na żywo utwór "I'm Afraid Of Americans", który Reznor nagrał razem z Davidem Bowie na płycie "Earthling". I znów pojawił się teologiczny akcent, bo gdy nastąpiła spokojniejsza końcówka piosenki i skakanie ustało, wszyscy krzyczeliśmy razem z Trentem "God is an American!". A potem znów jazda na całego do "Burn" i "Gave Up" - jednego z najbardziej żywiołowych utworów w dorobku kapeli. Nikt nie śmiał się poddawać, ale dostaliśmy chwilę wyciszenia w postaci dwóch utworów z monumentalnego "The Fragile": instrumentalny "La Mer" i tytułowy "The Fragile". Przy tym pierwszym, nieco rozciągniętym na potrzeby koncertu, wytworzył się niesamowity klimat. Ten drugi zmiażdżył mnie totalnie, bo to mój osobisty faworyt. Urozmaicania setlisty ciąg dalszy: "Banged and Blown Through" to utwór, który Reznor nagrał z amerykańskim raperem Saulem Williamsem na potrzeby ich wspólnego projektu "The Inevitable Rise and Liberation of NiggyTardust!". Gdy obserwowałem setlisy z amerykańskiej części aktualnej trasy i widziałem ten kawałek, nie pasował mi do nich zupełnie. Ale gdy usłyszałem go na żywo... Myliłem się, wpasował się w piosenki NIN doskonale, choć wyraźnie był mniej znany przez publikę. Komu się nie podobało, ten na pocieszenie dostał "Non-Entity" i kolejny instrumentalny wyciszacz: "Gone, Still". To była ostatnia chwila, żeby odpocząć, bo później już set kopał prosto w twarz na równym poziomie. "Wish" - jeden z najsłynniejszych utworów zespołu, kolejna koncertowy killer; "The Way Out Is Through" - parafrazując tekst: "The heavens fall, but still we squall"; "Mr Self Destruct" - następny klasyk, po którego usłyszeniu na żywo można umrzeć w spokoju i spełnieniu; "Survivalism" - największy koncertowy killer płyty "Year Zero"; "The Hand That Feeds" - przebój, którym w 2005 roku Nine Inch Nails powracali po sześciu latach na listy przebojów i niezapomniany "Head Like A Hole": największy hit z początków kariery Reznora. Po takiej dawce ciężko było wymagać czegoś jeszcze, zresztą zespół już opuścił scenę...

Nine Inch Nails, Poznań 'Malta' 23.06.2009, fot. Ider
Nine Inch Nails, Poznań 'Malta' 23.06.2009, fot. Ider

...ale wszyscy wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec, chociaż już umieraliśmy ze szczęścia. Reznor programujący na żywo beat - to może być tylko jeden utwór. Wraz z pojawianiem się kolejnych elektronicznych uderzeń perkusji, zaczął się wyłaniać "Echoplex", lecz coś się odrobinę rozjechało... "Thank you, this is a remix" - zażartował Trent i rozpoczął kawałek raz jeszcze. Drugim bisem okazał się "The Good Soldier". Ciary przy solówce gitarowej Fincka przemaszerowały całe moje poobijane ciało. Ale to było nic: gdy na trzeci bis pojawiły się żółto-pomarańczowe światła, wiedziałem już, że teraz musi polecieć "The Day The World Went Away". I tak też się stało! Marzyłem o zobaczeniu tego kawałka na żywo odkąd pierwszy raz usłyszałem go na koncertówce "And All That Could Have Been". Moje marzenie się spełniło, wypadł fenomenalnie. Na zakończenie występu dostaliśmy klasyczny zamykacz koncertów NIN: będącą już swoistym hymnem balladę "Hurt". Na szczęście w Polsce nikomu nie przeszło nawet przez myśl, by drzeć się na niej do Reznora "play your own songs" i muzyk mógł w pełni wczuć się w ten tak osobisty dla niego utwór, a wszystkie gardła wokół wspomagały go, wyśpiewując znany na pamięć od lat tekst. I tak dobiegł końca najlepszy koncert, jaki kiedykolwiek widziałem i jeden z najcudowniejszych wieczorów mojego życia.

Trent Reznor i jego zespół popisali się na poznańskim koncercie pełnym profesjonalizmem. O ile na początku występu Alec Empire bardzo się bałem o nagłośnienie występu gwiazdy wieczoru, tak już od pierwszych utworów Nine Inch Nails byłem o nie spokojny. Rzadko zdarzają się tak rewelacyjnie brzmiące koncerty w naszym kraju. Światła, które dawały po oczach przy wszystkich najbardziej energetycznych momentach występu i budowały nastrój przy wyciszaczach, były idealnie zsynchronizowane z muzyką. Zresztą Reznor znany jest z dbałości o wizualny aspekt swoich koncertów: nieraz, gdy nie był zadowolony z pracy oświetleniowców, konfigurował światła własnoręcznie. Dodatkową atrakcję stanowiły samoloty, przelatujące kilka razy nad terenem "Międzynarodowych Targów Poznańskich": prawdziwe "lights in the sky". Jedyny zgrzyt techniczny, do którego należałoby się przyczepić, stanowiły telebimy, które zaczęły wyświetlać to, co działo się na scenie, dopiero w okolicy bisów. Musiało to być bolesne zwłaszcza dla fanów, którzy zajmowali drugi sektor. W pierwszym nie było okazji o nich myśleć.

Bardzo cieszę się, że Reznor przyjechał do nas akurat w ramach tej trasy. Gdyby odwiedził Polskę, promując ostatnie krążki, na pewno nie byłby to tak udany występ. Tymczasem w aktualnej setliście pojawiły się highlighty ze wszystkich klasycznych albumów zespołu i można było się chwilami poczuć jak na trasie "Self Destruct Tour" czy "Fragility". Świetne urozmaicenie stanowiły też covery i utwory mniej znane. Jedyne, na co ktoś mógłby narzekać, to brak "Closer": Trent zrezygnował z grania swojego największego hitu na obecnej trasie. Mnie go jednak zupełnie nie brakowało. Publiczność dała z siebie wszystko i lider Nine Inch Nails potrafił to docenić. "Wreszcie do was przyjechaliśmy, po 20 latach", "jesteście niesamowici", "jesteście jak na razie najlepszą publiką na tej trasie" - w przypadku Reznora takie słowa nie są jedynie kurtuazyjną gadką, on nieczęsto mówi takie rzeczy na koncertach. Pozostaje jedynie żałować, że najprawdopodobniej nie będziemy mieli w najbliższym czasie okazji zobaczyć NIN na żywo raz jeszcze. Jednak jeśli Trent zdecyduje się jeszcze wznowić koncertowanie, jestem przekonany, że Polski już omijał nie będzie.

Zobacz:

- zdjęcia autorstwa Ider,

- relację autorstwa Ider.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?