- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Nick Cave, Wrocław "Hala Ludowa" 25.05.2001
miejsce, data: Wrocław, Hala Ludowa, 25.05.2001
Coś co trwa. Cień Nicka Cave'a. Ten ogromny, widziany z dwóch stron na ścianach Hali Ludowej (brr, cóż za przeokropna nazwa!, czemu nikt nie używa tej prawdziwej, Hala Stulecia?). Gdzieś to we mnie pozostanie. Zawsze, gdy zapalę płomień w ciemnościach, będę widział ten ślad. Z pozoru nietrwały, a jednak wyryty na duszy. Ślad wrocławskiego wieczoru, dnia 25 maja 2001 roku.
Co jeszcze z rzeczy, które utkwiły w pamięci? Tona papierosów spalonych przez artystę w czasie koncertu, krzesło miłosierdzia, "Saint Huck" z pierwszej, genialnej płyty Bad Seeds i pot. Pot na marynarce lidera grupy. Ja ten pot zapamiętałem. Czy zapamiętają inni? Wątpię, część ludzi była raczej zaintrygowana własnym. Bo było wielu "fanów" z przypadku. Zbyt wielu. Przysłuchując się rozmowom co poniektórych osobników przed koncertem, można było odnieść takie wrażenie. I ci nie poczują, o co w tym wszystkim chodzi.
Wzruszenie nachodziło na człowieka falami. Każde inne na swój własny sposób. Ex equo dwa numery jeden jak dla mnie: "Mercy Seat", na którym nie byłem w stanie usiedzieć, tak było gorące, i "Saint Huck". Ten drugi praktycznie w ogóle niespodziewany. Tu artysta rozkopał grób, by wynieść swe korzenie na same szczyty. To takie fragmenty koncertu, kiedy czułem się jak pieprzony łakomczuch. Zamykałem oczy i zgarniałem jak najwięcej dla siebie. Na czas posuchy i pożogi.
Grupa zaczęła od jednego z bardziej intrygujących fragmentów ostatniej płyty, "15 Feet of Pure White Snow", by następnie wywołać widmo pana w pozycji klęczącej, wykrzykującego słowa szaleństwa do płonącej w dłoni słuchawki ("Oh My Lord"). Nie jestem w stanie odtworzyć wszystkiego w takiej kolejności, jaka obowiązywała tego magicznego wieczora. To nie jest przecież tak ważne, prawda?
Z rzeczy organizacyjnych... Zabrzmiał tylko jeden utwór z morderczej płyty, "The Curse of Millhaven". Na sam koniec. Pięknie rozciągnięty w nieskończoność, był swoistym tłem do przedstawienia całego zespołu, by pokłonić się nienasyconej polskiej publiczności (swoją drogą publika dała ciała, gdzie się podziała ta nasza słowiańska energia i żywiołowość?). Jakiż to cud musiałby się stać, by rozruszać wszystkich tych ludzi o smutnych twarzach, co to w jednej dłoni dzierżyli czerwoną różę, a w drugiej kamień znad rzeki...
I tak ten cień tańczy, snuje się i spazmatycznie pląsa pochylony w przód. Dam głowę, że skurczybyk musiał czuć się momentami jak za czasów nieodżałowanego "Birthday Party". Taka energia, co wyzwala wspomnienia choćby były nawet głęboko pogrzebane. Moja orkiestra wspomnień wydała najwyższe tony przy "Papa Won't Leave You Henry". To chyba dzięki temu fragmentowi zakochałem się bez reszty w twórczości pana Australijczyka. Te szalone, samotne wieczory spędzane jedynie z muzyką i winem. Gasiłem światła imitujące nieudolnie dzień i oddawałem się magii "Live Seeds". Gdyby tak jeszcze "John Finn's Wife". Nie, precz! To złudne mary, a my musimy wrócić na ziemię.
Krótko: pięknie było Panie.
I pewnie jeszcze kiedyś będzie. Obiecał, że za dwa lata wróci. Czekam.