- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Nazareth, Olsztyn "Amfiteatr im. Czesława Niemena" 18.08.2009
miejsce, data: Olsztyn, Amfiteatr, 18.08.2009
Myślałem, że rozpocznę relację w ten oto sposób: "Zbliża się godzina dwudziesta. Amfiteatr im. Czesława Niemena w Olsztynie pęka w szwach. Prawie tysiąc trzysta osób oczekuje w napięciu na pierwszy koncert polskiej trasy legendarnej szkockiej grupy rockowej Nazareth". Cóż, rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Widownia wypełniała się bardzo długo i powoli. Zebrało się pięćset, może sześćset osób. Przerażająco wyglądały te puste ławeczki. Z drugiej strony, można stwierdzić, że przybyło... aż sześćset osób. Komentarz do tego nastąpi później. Teraz jednak o muzyce.
Nazareth, Olsztyn 2009 r., fot. Meloman
Najpierw z głośników popłynęła nastrojowa irlandzka melodia ludowa grana na dudach. Kapela w tradycyjnym czteroosobowym składzie rozpoczęła od utworu otwierającego płytę "Close Enough for Rock'n'Roll", zatytułowanego "Telegram", w prawie pełnej (bo bez ostatniego fragmentu) wersji. Muszę przyznać szczerze, że doznałem wstrząsu i to nie byle jakiego. Głos wokalisty i lidera Dana McCafferty zabrzmiał mocno i dosadnie, a jednocześnie był niezwykle wyrazisty. Sądziłem, że jeśli się śpiewa przez ponad czterdzieści lat pełnym gardłem, to nieuchronnie musi nastąpić osłabienie wokalnej mocy. Nic podobnego. Nie w tym przypadku. Zabrzmiało jeszcze mocniej niż w nagraniach studyjnych. Dobrze, ale jeszcze trzeba dodać, że do wspomnianego wrażenia dołożył się także gitarzysta, potężnymi riffami i soczystymi solówkami.
Podobnych odczuć można było doznać przy niesamowicie ekspresyjnej pozycji "Miss Misery", podczas której zespół osiągnął miejscami jeszcze większą moc, poprzez charakterystyczne łojenie perkusji. Ale lata niestety lecą, bo w pewnym momencie wokaliście troszkę brakowało tchu. Kiedy zaczęli balladowy "Dream On", wreszcie publiczność ruszyła się i parędziesiąt osób zeszło bliżej sceny. Zrobiło się przez to jakoś bardziej swojsko. Rozpoczęła się też zabawa lidera z widownią, gdy śpiewał w refrenie słowo "Dream....", a dla publiki pozostawiał "...on".
Nie była to setlista marzeń. Zagrali sporo mniej znanych, ale za to solidnych rockowych kawałków takich, jak "Love Leads to Madness" z gitarowym intro Jimmy'ego Murrisona (w zespole od 1994 roku). Jednak usłyszeliśmy także kilka znanych przebojów z lat siedemdziesiątych. Czyli "My White Bicycle", "Shanghai'd in Shanghai". Nie mogło też oczywiście zabraknąć tytułowego nagrania z ich najlepszej płyty w karierze, czyli wykonywanego zawsze z niesamowitym rockowym zębem "Hair of the Dog". W połowie tego numeru McCafferty zagrał nawet na... wielkich dudach szkockich. Dotyczy to fragmentu, w którym po drugim refrenie przychodziła pora na takie trochę dziwne dźwięki, imitujące jakby szczekanie psa. Zabijcie mnie, ale nigdy bym się nie domyślił, że to może być grane na dudach. A jednak. Zasadniczą część występu zakończyła znana przez wszystkich, nawet słuchających muzyki od "wielkiego dzwonu" - super ballada "Love Hurts".
Coś krótki był ten koncert, bo minęła dopiero godzina, kiedy muzycy po raz pierwszy zeszli ze sceny. Ale bis był za to znakomity i trwał dwadzieścia minut. Najpierw jedyny tego wieczoru utwór z ostatniego albumu "The Newz" wydanego w 2008 roku, czyli akustyczny i bardzo melodyjny numer "See Me" (z ludowym szkockim motywem). Później powrót do korzeni hard rocka, za sprawą dynamicznego "Razamanaz" i na pożegnanie słynny "This Flight Tonight". Jest to kompozycja kanadyjskiej wokalistki folkowej, rockowej i jazzowej Joni Mitchell. Jako ciekawostkę dodam, że gdy wykonuje ona tę piosenkę na swoich koncertach, zapowiada go dosyć dowcipnie jako utwór zespołu... Nazareth.
Nazareth, Olsztyn 2009 r., fot. Meloman
Teraz kilka słów o wykonawcach. Będzie rodzinnie, bo oprócz tych, których przedstawiałem, pozostało jeszcze dwóch, czyli ojciec i syn. Na gitarze basowej od samego początku w zespole (1968) bardzo sympatyczny Pete Agnew. Natomiast perkusista to Lee Agnew - w grupie od 1999 roku. Kontakt formacji z widzami był dobry. Wokalista prawie po każdym numerze mówił po polsku jak najbardziej poprawnie "dziękuję". Po "Love Hurts" w polsko - angielskim dialekcie powiedział: "dziękuję a lot". Natomiast nie jestem pewien, jaki płyn popijał co jakiś czas ze szklaneczki. Co by to nie było, nie wpłynęło negatywnie na jakość przekazu.
Wrócę jednak do wątku, którym rozpocząłem relację. Sedno problemu przedstawi poniższa scenka rodzajowa. Spotyka się dwóch znajomych, miłośników muzyki rockowej. Jeden mówi do drugiego:
- Wiesz co, byłem wczoraj na koncercie zespołu Nazareth.
- Tak, a gdzie był ten występ?
- W Warszawie.
- Szkoda, gdyby to było bliżej, chętnie bym się wybrał.
Nic z tego. Właśnie jest lato, pogoda wymarzona, było bliżej, a na koncert i tak przyszli (przyjechali) ci, co zawsze. Ale na to już nic nie poradzimy.
Imprezę organizował olsztyński "Bohema Jazz Club" w ramach "II International Bohema Jazz Festiwalu". Dzięki ich staraniom we wrześniu zobaczymy w stolicy Warmii i Mazur kolejną legendarną brytyjską formację rockową: Wishbone Ash.
Lista utworów:
1. Telegram
2. Turn On Your Receiver
3. Miss Misery
4. Dream On
5. Bad Bad Boy
6. Love Leads to Madness
7. My White Bicycle
8. Heart's Grown Cold
9. Shanghai'd in Shanghai
10. Hair of the Dog
11. Holiday
12. Love Hurts
Bis
13. See Me
14. Razamanaz
15. This Flight Tonight