- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Motorhead, Scream Maker, Warszawa "Torwar" 6.07.2015
miejsce, data: Warszawa, Torwar, 6.07.2015
Chyba Bóg mnie opuścił. Czwarty koncert w ciągu ostatniego miesiąca. Tylko że ten wyniósł mnie finansowo więcej niż trzy pozostałe razem wzięte. Ale co począć? Tak bardzo kocham Motorhead herbu Snaggletooth, że nie było dla mnie problemem kupienie biletu za 290 zł. Dopiero potem pojawiły się wątpliwości. Czy aby warto dawać tyle szmalu za krótki koncert podstarzałego Lemmy'ego? (Początkowo miało być bez supportu). Czy warto tłuc się aż do stolicy? Czy koncert na "Torwarze" to będzie to, czego oczekuję? Tym bardziej plułem sobie w brodę, kiedy ogłoszono, że w listopadzie w Berlinie pojawi się Motorhead w towarzystwie Saxon i Girlschool (za kwotę o wiele niższą). Do tego dochodziły kolejne echa o raczej słabych występach w Brazylii i Francji. Naprawdę były obawy i to uzasadnione.
Ostatecznie jednak emocje wzięły górę. Siódmy koncert Motorhead herbu Snaggletooth miałem obejrzeć po dwuipółletniej przerwie. Zatęskniłem. Może to ostatnia okazja, by jeszcze swoich bogów widzieć w akcji. Podświadomie czułem, że będzie dobrze. W Warszawie byliśmy o 17:00. Do otwarcia bram pozostało półtorej godziny. A więc dobry moment na piwko. Potem udaliśmy się do hali. Wbiegliśmy na golden circla, by zająć miejsce na samym środku. Było już tam paru łebków, którzy bardzo pilnowali swoich miejscówek. No i zaczęła się pyskówka, bo kiedy chciałem sobie zrobić miejsce, to młodzi zaczęli mnie obrażać. Nie pojmuję, co się porobiło z tym światem. Żadnego respektu dla starszych. Kiedy ja byłem na Motorhead w "Stodole" piętnaście lat temu, to stałem w najdalszym kącie, aby przypadkiem nie zarobić w ryja (a można było za byle co). A tu gówniarze panoszą się, jakby byli sami na świecie. Nie jestem konfliktowy, ale kiedy podczas koncertu Motorhead po kilku próbach oparcia się o barierki młodzi znów zaczęli się stawiać, to jak jednemu wykurwiłem, to zaraz znalazło się miejsce. Powinni cholera wiedzieć, że Motorhead herbu Snaggletooth to moja ulubiona kapela ever i lepiej nie stawać między mną a panem z dwoma bąbelkami na policzku.
Motorhead, gadżety koncertowe, Warszawa 6.07.2015, fot. Mikele Janicjusz
W ostatniej chwili dowiedziałem się, że ma być jakiś support. Okazało się, że przed gwiazdą zagra warszawski Scream Maker. Bardzo się cieszę, że poznałem ich muzykę, gdyż na "Eleven Bike Fest" we Wrocławiu nie załapałem się na występ tej kapeli. A to kawał zacnej muzy. Tradycyjny heavy metal mocno kojarzący się z Iron Maiden, jeśli jest dobrze zaprezentowany, to musi kopnąć. Scream Maker dał radę. Takiego entuzjazmu u chłopców normalnie pozazdrościć. Wokalista zdecydowanie odrobił lekcję (pewnie obejrzał sobie sobotni koncert Saxon). Gitarzyści latali po całej scenie jak oparzeni. Mówię wam, jeszcze tylko obcisłe kalesony w krzykliwych kolorach i macie lata 80. Nic dziwnego, że założony ledwie w 2010 roku Scream Maker już zdążył zagrać np. w Chinach. Na pewno wykonali oryginalnie okraszony solówką Wojtka Hoffmanna utwór "Glory for the Fools". Wokalista Sebastian Stodolak wspomniał o tym incydencie i że do tej pory ich gitarzysta nie może sobie poradzić z tym patentem. Jednak prawdziwą petardą był cover "Wasted Years", którym zaczarowali publiczność. Trochę temu wykonaniu brakowało luzu, ale brawa za odwagę. Jeszcze większe brawa zebrały ponętne laseczki zaproszone na scenę, by się trochę powyginać. Panie były naprawdę piękne i cholernie gorące. Podsumowując, takie granie jest anachroniczne, a już szczególnie w Polsce, gdzie trochę wstyd się przyznawać, że lubi się taki gatunek. Dla mnie bomba, że ktoś wskrzesza ducha lat 80. w takim stylu.
Jednak co by nie mówić o Scream Maker, wystarczyło tylko, aby Lemmy pojawił się na scenie i ludzie oszaleli. I w tym jest prawdziwy fenomen. Wychodzi facet, który jest przed siedemdziesiątką, może cały koncert stać w miejscu i coś tam mruczeć pod nosem, a wiara i tak jest posrana w gacie. Motorhead herbu Snaggletooth po krążku "Inferno" (2004) awansował do ekstraklasy, by od tej pory zapełniać kilkunastotysięczne hale. Bo legendą są już od dawna. Początek był tradycyjnie rockandrollowy. Za perkusją siada Mikkey Dee, z lewej strony wychodzi Phil Campbell, a z prawej - Lemmy Kilmister. I zaczyna się prawdziwa masakra po słowach "We've got some rock and roll for you". Dawno niegrany na żywo kawałek "We Are Motorhead" przypomina tylko, kto tu jest kim. Po nim bez zbędnych ceregieli "Damage Case" i dalej "Stay Clean" z piękną solówką na basie. Normalnie "oda do radości" w sercu. Lemmy gadał nie za dużo, wyręczał go w tym żwawy tego wieczoru Campbell. Ale wokalista musiał się dowiedzieć, czy ma być szybko. "Metropolis" szybkie jeszcze nie było, ale "Over the Top" to już bardzo szybka jazda. Zadedykował to Lemmy sobie samemu.
Pierwszy odpoczynek dla Kilmistera miał być jednocześnie popisem umiejętności gitarzysty. Coś jednak poszło nie tak, bowiem cała solówka została na strunach. Campbell dawał znaki akustykowi, zawołał technika, który majstrował coś przy kablach, ale nic to nie dało. W końcu się wkurwił (naprawdę nie mógł ukryć złości), oddał gitarę, aby przejść do następnego punktu programu. Szkoda, że to nie wypaliło, ale przynajmniej zaświeciły się diody na gitarze, co dało genialny efekt. Motorheadzi sięgnęli po jedną ze swoich najbardziej klasycznych kompozycji - "The Chase Is Better Than the Catch". Potem była piosenka, której nie zajarzyłem. Myślałem, że to przedpremierowy pokaz z nadchodzącego albumu, a dopiero po sprawdzeniu w domu okazało się, że wymyślili sobie cover "Rosalie" z repertuaru Boba Sengera. Od wielu lat Motorhead promuje jeden z najbardziej niedocenionych krążków, czyli "Another Perfect Day" (1983). Tym razem przypomnieli kompozycję "Rock It", wychwalającą rockowe życie. Gdyby ten koncert odbył się w 2014 roku, można by podciągnąć go pod promocję "Aftershock" (2013). Teraz to już trochę przebrzmiała śpiewka, ale to, że sięgnęli do owego krążka po "Lost Woman Blues", to dla mnie wielka sprawa. Po cichu na to liczyłem, bo na żywo ten numer musi być energetyczną burzą. I był. Oczywiście wykonanie było mocniejsze niż na albumie studyjnym.
Nie spodziewałem się, że usłyszę "Doctor Rock", a że Mikkey Dee wplecie w tę piosenkę solówkę perkusyjną, to już w ogóle mną pozamiatało. Utwór sam w sobie jest dość łagodny i przyjemny, ale gdy go podkręcić - co na żywo Motorhead potrafi zrobić czadowo - to brzmi niesamowicie. Niemniej z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy grywali "Sacrifice", bowiem ten łomoczący numer jest najbardziej naturalnym tłem dla rozbudowanej solówy perkusyjnej. Na odpoczynek półballada - "Just 'Cos You Got The Power". Powrócili do niej po paru latach przerwy, co cieszy, bo to dobry utwór - dobry, by złapać trochę sił przed "Going to Brazil". Znów pod sceną zakotłowało się. Nie było czasu na przegrupowanie sił lądowych, bo oto w podstawowym zestawie huknął "Ace of Spades". Najbardziej rozpoznawalny utwór z dorobku Motorhead zakończył podstawową część koncertu.
Dekoracje sceniczne nie były imponujące - Motorhead tego nie potrzebuje. Ale na tylnej ścianie był banner ze Snaggletoothem i czterema iksami, który rozświetlał się rozmaitymi barwami. To się podobało. Kolejną, tym razem bolesną niespodzianką było to, że z koncertowego repertuaru wypadł grany od zawsze "Killed By Death". To naprawdę mnie zdziwiło. Ale skoro tak się stało, to znaczy, że Lemmy już naprawdę powinien iść na emeryturę. I nawet nie było "Iron Fist" ani "Bomber", ani "No Class", tylko od razu zawsze grany na koniec "Overkill". Przynajmniej wykonany był brawurowo. I Lemmy na końcu wszystkich zastrzelił z gitary basowej. Potęga.
Refleksja po tym koncercie naszła mnie już w aucie, którym wracaliśmy do domu. Motorhead zagrał poprawny, a nawet dobry koncert. Zważywszy obecną formę lidera, należy się cieszyć, że była okazja zobaczyć występ w całości. Lemmy w zasadzie stał w jednym miejscu, obłożony dookoła odsłuchami. Ubrany był w swoje rockandrollowe ciuchy, na głowie kapelusz, którym usiłuje ukryć rzednące kłaki. Głos - takie odniosłem wrażenie - ma już słabiutki, ale charakterystyczna chrypka wciąż decyduje o tym, że jest kultowym wokalistą. Technicy podłączyli mu do statywu grubą rurę. Zastanawiałem się, o co tu chodzi. Wykumałem, że to dostawa tlenu, bez którego pewnie dziadzio nie dałby rady. Phil Campbell przejął większość obowiązków frontmana: porozumiewa się z fanami, przemieszcza się po całej scenie z gitarą i też nosi zajebisty kapelusik. Aktywnie pracuje Mikkey Dee, który (gdy nie gra) stoi i gestami dopinguje fanów do wznoszenie dzikich okrzyków. W setliście zabrakło sztandarowych utworów, ale jednocześnie były niespodzianki.
Szczególne słowa uznania należą się fanom. 100 lat nie byłem na koncercie, gdzie taka rozpierducha się wyczyniała. Ludzie naprawdę oszaleli na punkcie Motorhead. Chłonęli każdy dźwięk, krzyczeli, skandowali - od zwyczajowego "hej, hej, hej", poprzez imiona członków formacji, nazwę kapeli, do tytułów piosenek. A kiedy już całkiem im odjebało, to zaśpiewali Motorheadom "Sto lat". Pod sceną był taki gnój, że kiedy koncert się skończył, to byłem mokry od skarpetek po okulary. Do chaty musiałem wracać bez koszulki, bobym się poprzeziębiał - taka to była mokra szmata. Poznałem na koncercie typa, który przyjechał na koncert z Austrii! Ten koncert tak mi się podobał właśnie przez zwariowanych fanów.
Patrząc na sprawę socjologicznie, metal został spacyfikowany w połowie lat '90 przez dresiarstwo, które wypchnęło tradycyjne subkultury z zespołów szkół zawodowych i podwórek. Niedobitki przechowały się w liceach i na uczelniach wyższych (kto to czyta, a ma ok. 35 lat i nie pisał matury albo chociaż nie zdawał na studia, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem). Oderwanie od może i chamskiej, ale bojowej, proletariackiej bazy zrobiło z metalu kółko dyskusyjne wyalienowanych kujonów, bez możliwości projekcji siły. I to są dwie strony medalu - z jednej strony ta rosnąca "kulturka" na koncertach, a z drugiej strony przykre konsekwencje - żenująca bezradność wobec trójpasiastej szarańczy, której nie miał już kto się grupowo postawić (a indywidualne stawianie się było ciężką robotą na pełny etat).
Że nieładnie dać komuś w michę pod sceną? No nieładnie. Ale chyba wolałbym, żeby metal przetrwał chujowe lata '90 w formie trochę mniej ładnej i grzecznej, za to liczniejszej i bardziej asertywnej, nawet za cenę takich kwiatków jak wewnętrzne tarcia pokoleniowe.
A dresiarstwo niestety nigdy nie pytało, czy ktoś ma ochotę z nim rywalizować, tylko robiło swoje... Na pytanie, czy udało się z tej rywalizacji wyjść z zachowaną godnością osobistą, każdy musi sobie odpowiedzieć indywidualnie. Wiadomo, ze fani Manowar radzili sobie lepiej, niż fani Korna;)
Blokowiska niestety opanował hip hop. Ambitniejszy metal stał się nawet awangardą muzyczną. Guns N' Roses, AC/DC, Metallica, Iron Maiden oraz Black Sabbath są powszechnie znane, a reszta wielkich zespołów to raczej nisza zapełniająca sale, a nie stadiony.
Z własnego doświadczenia wiem, że do metalu się wraca.
Przez kilka lat słuchałem sobie muzyki klasycznej i progrocka, by ponownie ze zdwojoną energią odkrywać płyty metalowe, które dawniej pominąłem. Czyli jestem metalem? A jak uwielbiam Faith No More, to co na to powie jakiś true metal?
Kto to ocenia, czy się jest? Proste: Beavis i Butt-head. Jak Butt-head ma wolne, to ja jestem p.o. Butt-headem.
Uważam zatem, że mimo licznych wad formalnych, możesz warunkowo być metalem. Możesz nawet uzyskać pozwolenie czasowe na słuchanie Faith No More. Tylko pod żadnym pozorem nie noś ich koszulek! To grozi uznaniem za snoba. Slayera noś. Albo Cannibal Corpse. Albo Sodom. Rozumiesz, coś męskiego w każdym razie.
Jak koszulka to aktualnie Paradise Lost, wreszcie muzycznie wracają tam gdzie ich miejsce. Albo Opeth, bo koncerty nadal mają wspaniałe. A może FNM, trochę jestem snobem :)
Odnośnie samego koncertu, to był to najsłabszy koncert Motorhead pod względem wykonania, a najlepszy pod względem atmosfery z tych pięciu które widziałem.
Mimo wszystko szacunek do Lemmy'ego że daje radę stać te 70 minut na scenie i coś tam mruczeć. Jakkolwiek ja osobiście wolę pamiętać Motorhead jako koncertową petardę, dlatego był to ich ostatni koncert na którym byłem celowo. Być może przy okazji jakiegoś festiwalu, kto wie...