- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Motorhead, Anthrax, Diaries Of A Hero, Berlin "Velodrom" 5.12.2012
miejsce, data: Berlin, Velodrom, 5.12.2012
Było grubo. Na Motorheadach oczywiście. Czemu tak? Bo wszyscy, którzy znają autora tej relacji, wiedzą, że Motorhead to dlań najbardziej zajebisty band ever, że pozostaje w kręgu muzycznych zainteresowań od samego początku ukształtowanej samoświadomości metalowca, że wnosi on do codziennej szarzyzny już nawet nie rumieńce, ale prawdziwe wypieki na pysku. Wyjazd na ten koncert kiełkował przy okazji podróży na Judas Priest w kwietniu; na początku było wielu chętnych, potem trochę to przycichło, potem był niby pełen autobus zainteresowanych, potem wszyscy porezygnowali, i dopiero miesiąc temu zebrała się całkiem nowa ekipa, do której dołączyłem i ja. Pierwotnie koncert miał odbyć się w "Columbiahalle", która mieści ze cztery tysiące ludzików. Gdy okazało się, że chętnych jest więcej, przeniesiono koncert do "Hangaru 2" na lotnisku Tempelhoff, który mieści z dziesięć tysięcy ludzików. Gdy okazało się, że chętnych jest jeszcze więcej, przeniesiono koncert na kryty tor kolarski "Velodrom", który to mieści chyba z dwadzieścia tysięcy ludzików. My do dnia wyjazdu byliśmy przekonani, że jedziemy na Tempelhoff (szczęśliwie ktoś w ostatniej chwili sprawdził, czy wszystko z koncertem gra, dowiadując się przy okazji, że imprezę przeniesiono). Ja od razu przewidywałem, że "Columbia" będzie za mała na taki gig. Ale z drugiej strony nie podejrzewałem, że potrzebna będzie taka lujska arena. No i patrzcie: wszyscy wiemy, jak jest w Polsce - jeśli koncert się wyprzeda, to się wyprzeda i tyle. Nikt nie zadaje sobie trudu, by pokombinować z większą halą. U Helmutów imprezę przenosi się tyle razy, ile razy zaistnieje taka potrzeba. I jeszcze jedna fajna rzecz - u nas nie do pomyślenia: kiedy sprzedawano bilety na koncert w "Columbi", kosztowały 44,90 euro; kiedy koncert przeniesiono do "Hangaru 2", potaniały o 2 euro. Czujecie rock'n'rolla?
Już po dotarciu przed halę odniosłem wrażenie, że nie będzie dziko. Niemcy to jednak specyficzny naród. Nie brakuje tam ludzi słuchających "zawodowo" heavy metalu, ale jeśli chodzi o obycie koncertowe, to są to dupy wołowe, jakich mało! No, ale jak ma być, skoro dla nich koncert takich gwiazd, jak Iron Maiden, Saxon, Overkill, Slayer czy Motorhead, to zwykła pieprzona codzienność, a nie święto, jak dla nas. Jak ma być, skoro ceny biletów to dla nich wydatek taki, jak u nas na Acid Drinkers, Turbo czy TSA. W jednym miesiącu statystyczny dzieciak jest w stanie oblecieć trzy - cztery eventy. Bez żadnych kosztownych dojazdów, bo taki Motorhead rok w rok gra trasę złożoną z pięciu lub dziewięciu koncertów w co ważniejszych miastach.
"Velodrom" to cały zespół czy kompleks sportowy. Mieści się w ciekawym miejscu - ten gigantyczny obiekt "wkopany" jest w ziemię, przykryty dachem i przysypany piachem z trawą; gdzieś tam wkoło wytyczone zostały ścieżki spacerowe, ławki i takie tam. W środku - poczekalnia, gdzie wystawiono sklepiki z pamiątkami, dalej wokół areny szatnie (jak w "Spodku"), no i hala. Hala gigantyczna. Miałem trudności z trafieniem na płytę, ale w końcu się udało, z dotarciem pod barierki też nie było kłopotu. Szczęście, że u Helmutów nie ma żadnych zasranych stref golden circle czy jeszcze większego gówna, jakim jest early entrance. To chyba tylko u nas organizatorzy potrafią tak wydoić ludzi z kasy pod przykrywką dobrych, szlachetnych intencji, by się wiara nie zmiażdżyła nawzajem. (Mam nadzieję, że któryś sukinsyn będzie to czytał).
Trochę żeśmy się naczekali na pierwszy zespół. Motorhead zabrał ze sobą w trasę, uroczo nazwaną "The World is Yours Tour", dwa zespoły. Pierwszy, Diaries of a Hero, to młodziutka kapela, sformowana dopiero latem 2010 roku w Londynie, która na koncie ma dopiero jeden album - "Behind The Mask" (2011). Mówiąc ironicznie, jaki kraj, taki ignorant, jak zwykle pojechałem na koncert nie znając ani jednego utworu. Niestety coraz bardziej zostaję w tyle za nowinkami muzycznymi. Na scenę wypadło czterech kolesi, którzy zagrali półgodzinny set na tle wielkiego banneru z nazwą zespołu. Ich muzykę określiłbym mianem tradycyjnego metalu (najbliżej im chyba do Judas Priest z okolic "Ram It Down") z pewnymi wpływami muzyki alternatywnej. Dźwięki, które zaprezentowali Anglicy, miały swój urok, tzn. wiele się działo w warstwie instrumentalnej, jakieś ciekawe przejścia, motywy muzyczne, ale wokalnie nic ciekawego. Być może, a raczej na pewno, zupełnie inaczej prezentują się w wersji studyjnej. A wszyscy przecież wiemy, że zdecydowanie lepiej wygląda kontakt z zespołem, którego muzykę zna się choćby pobieżnie.
Drugą kapelą był Anthrax, marketingowo określany mianem "special guest", choć w tym wypadku to nie było określenie na wyrost. Ranga i znaczenie tej nowojorskiej grupy pozostają w heavymetalowym świecie bardzo wysoko punktowane. A tak między nami mówiąc: no przecież to legenda. Także Anthrax miał swój banner, na którym przedstawiono okładkę ostatniej płyty "Worship Music" (2011). Na środku sceny ustawiony był instrument Charliego Benante. Zawsze podobało mi się, że poszczególne kotły ustawiał nisko, przez co perkusja sprawiała wrażenie bardzo zwartej, dzięki czemu lepiej było obserwować z widowni tego muzyka. Pamiętając z "Sonisphere'u" w jakiej dyspozycji był wówczas zespół dowodzony przez Scotta Iana, nastawiałem się na porządny występ. Ale to, co zaprezentował Anthrax, przerosło moje oczekiwania. Zagrali tak fantastycznie, z takim polotem i werwą, że pod sceną rozkręcił się prawdziwy młyn(!). Duża w tym zasługa wspaniałego frontmana w osobie Joey'a Belladonny, który nie pozwolił na spokój pod sceną. Facet w zasadzie rozsadzał deski niczym Bruce Dickinson w najlepszych latach. Ale nie tylko on zwracał na siebie powszechną uwagę: za wielce charyzmatyczną postać trzeba uznać oczywiście Scotta Iana, zaś środkiem władał Frank Bello. I tak to już jest na tym świecie, że choć Diaries of a Hero zagrali porządnie, nawet momentami porywająco, to po takim uderzeniu, jakie zaserwował nam Anthrax, zostali zupełnie przyćmieni. Dzisiaj nic nie pamiętam z ich występu, za to wszystko z występu nowojorczyków. Nie będę ukrywał, że pomogła tu znajomość repertuaru: kapela zaczęła od mrocznego intro, które pod tytułem "Worship" otwiera ostatni krążek. Potem muzycy przywalili dobrze znanym rozpierdalaczem "Caught In a Mosh", do nowej płyty powrócili za sprawą "Fight'em 'Til You Can't". I muszę przyznać, że nowe numery naprawdę kopią na żywo. Bo oprócz tego utworu usłyszeliśmy jeszcze "In The End" oraz "The Devil You Know". Jako trzeci pojawił się cover zespołu Trust, czyli "Antisocial". Mój ulubieniec - "Indians" - został zagrany tak szybko, że chyba zmieścił się w czterech minutach. Potem krótka przerwa, podczas której z głośników popłynął "Hymn 1", a przez wzmacniacze przewieszone zostały płachty z wizerunkami zmarłych: z lewej Ronniego Jamesa Dio, a z prawej Darrella Lance'a Abbotta. Piękny hołd w postaci dedykowanej im piosenki "In The End". Następną rzecz zadedykował Belladonna nam - "Deathrider". Ucieszył niezmiernie "Madhouse", kolejny cover "Got The Time", a na sam koniec "I Am The Law". Co tu jeszcze dodać? Że teraz tylko czekać na pełnoprawny występ, bo niedosyt duży.
W przerwach między występami w kanale paradowała śliczna laska, ponętnie ubrana w obcisłą koszulkę Motorhead i seksowne rajstopy. Co jakiś czas podchodziła do fanów, by fotograf mógł jej zrobić zdjęcie. Nie bardzo wiem, o co w tym chodziło, ale było bardzo miłe. Może gdzieś potem na stronie Motorhead znajdzie się zdjęcie z moją gębą.
Anthrax zagrał tak zajebiście, że przyćmił nawet Motorhead. Ale panowie Lemmy Kilmister (rocznik 1945), Phil Campbell (rocznik 1961) i Mikkey Dee (rocznik 1963) w ogóle mieli nieciekawe wejście. Kiedy zgasły światła i we trzech wkroczyli przy dźwiękach swoich instrumentów na scenę, kiedy Lemmy krzyknął do mikrofonu "good evening", na scenę poleciały dwa kubki po piwie. Lemmy grzecznie wyjaśnił, że jeśli sytuacja się powtórzy, to schodzą ze sceny i nie będzie koncertu. Oczywiście w odpowiedzi poleciały dwa następne kubki. No i wydarzenie bez precedensu - Motorhead schodzi ze sceny. Trwało to jakieś trzy minuty, zanim z powrotem zajęli swoje pozycje przy głośnych gwizdach i okrzykach niezadowolonych Helmutów. Lemmy jeszcze raz poprosił, by nie rzucać opakowań na scenę, bo koncert zostanie przerwany, ale co tam, "my jesteśmy Niemcy, rasa panów i nam wszystko wolno". Kubki były rzucane praktycznie przez cały czas, ale wiecie, Motorhead nie mógł przerwać występu, bo sprawa chyba otarłaby się o Reichstag. Jak to, zespół nie zagrał dla Niemców? Zaraz spadłaby sprzedaż płyt (przypominam - rynek niemiecki jest największy w Europie, tego nie można zlekceważyć), o bojkocie kolejnych koncertów nie wspominając.
W tej atmosferze rozpoczął się koncert. Na pierwszy ogień "I Know How To Die". Był to jedyny utwór promujący nowe wydawnictwo "The World Is Yours" (2010). A potem same kultowe kompozycje plus kilka niespodzianek. A więc zabrzmiały: "Damage Case", "Stay Clean", "Metropolis", "Over The Top". Pod sceną zdążyło się zrobić gęsto, ale nie było już takiej furii, jak na Wąglikach. Zespół często ostatnimi czasy wracał do piosenki z płyty "Orgasmatron". "Doctor Rock" to świetny numer, może lepszy na otwarcie koncertu, ale jego obecność w setliście zawsze cieszy. Po nim przerwa na fajkę dla Kilmistera, którą wypełnił Campbell popisem solowym. Przez plecy przewiesił białą gitarę, która w momencie, gdy światła przygasły, rozbłysła zielonym światłem. Dało to fajny efekt, ale nie odwróciło uwagi od tego, co najcenniejsze - od gry Campbella. Nie była ona porywającym spektaklem umiejętności technicznych, lecz raczej formą stworzenia klimatu, motorheadowego klimatu. Ja tam zostałem zaczarowany. Pewniakiem koncertowym jest "The Chase Is Better Than The Catch". Ale już taki "Rock It" to spora niespodzianka; kawałek ten zastąpił wykonywany wcześniej utwór tytułowy z płyty "Another Perfect Day". Dobrze, że Motorhead przypomina ostatnimi czasy ten krążek, bo to naprawdę godna uwagi pozycja w ich dyskografii. Ale prawdziwym dla mnie zaskoczeniem był "You Better Run". W życiu bym nie przypuszczał, że pokuszą się o umieszczenie tego dzieła w rozpisce koncertowej. Jakże miło było usłyszeć ten gitarowo-basowy dialog w środku utworu, jak miło było pośpiewać: "you better run, oh baby you better run. I got a blade like lightning, silver bullets in my gun". Dalej, kiedy ostatnio można było usłyszeć na żywo "The One To Sing The Blues"? Mikkey Dee wplótł w ten utwór swoje solo. Trochę przy nim popracował ostatnio, bo inaczej zapamiętałem to, co pokazali w 2010 roku w "Treptow Arenie". "Do you like rock and roll?" - spytał Lemmy, a my, że tak, i pojechali z "Going To Brazil". Największy dla mnie hicior, czyli "Killed By Death", sprawił, że czoło oblały dodatkowe strugi potu. Podstawową część zakończył "Ace Of Spades", ale osobiście wolałbym, aby był to na przykład "Bomber" albo (o naiwności!) "Burner". Na bis tylko jeden utwór - "Overkill", do wykonania którego zaproszeni zostali chłopcy z Anthrax. No urządzili nam ucztę tym featuringiem. Z głośników płynęła taka ściana dźwięku, że banan na ryju nie schodził przez pięć minut. Muzycy cały czas pokazywali, jakimi to są kumplami: Belladonna obejmował Lemmy'ego, gitarzyści przybijali sobie "piątki", wszyscy szeroko się uśmiechali. Że też ta chwila nie trwała wiecznie.
Podsumowania czas. Motorhead nie mógł dać tego wieczora najlepszego koncertu, zważcie bowiem, że Kilmister ma już 67 lat, a pozostali przekroczyli pięćdziesiątkę. Ale i tak uważam, że stanęli na wysokości zadania, bo koncert był wspaniały. Jednak powtórzę raz jeszcze: tego wieczora z Antraxem nikt by nie wygrał. Dalej, staż Motorhead przełożył się na długość koncertu: grali może z 80 minut. Wypadło z setlisty wiele oczywistych do tej pory kawałków: nie było trzech nowości, a tylko jedna; po solówce perkusyjnej nie było długiego utworu na odpoczynek (ostatnio grali "Just 'Cos You Got The Power"); a na bis zamiast trzech utworów, zagrali tylko jeden. Cieszyć za to powinny niespodzianki. Koncert był świetnie przygotowany od strony wizualnej: Motorhead to naprawdę wielki przemysł, wielka machina. Od kilku lat obserwuję, jak rosną w siłę, jak wzrasta ich autorytet. Perkusja ustawiona była na sporym podwyższeniu, centrale oczywiście ozdobione motywem ze Snaggletoothem, na tylnej ścianie banner z Szablozębym w brytyjskiej koronie (zajebiste!), który mniej więcej w połowie gigu odczepił się, odsłaniając kolejny banner. Nagłośnienie było bardzo dobre i równe dla każdego zespołu; może trochę za cicho były ustawione wokale, ale to drobiazg. Zespół odświeżył kostki do gry: teraz gitarzyści nie używają już zielonych (Campbell) i fioletowych (Lemmy), ale czarnych - Lemmy z nadrukiem hologramowym (świetnie widać je w kanale), a Campbell z białym nadrukiem. Wiem, bo Lemmy mi podarował trzy, a od Campbella dostał kumpel.
Najlepszy moment koncertu i jeden z najbardziej wyczesanych w historii Motorhead? Kiedy zespół wyszedł na bis, Campbell zjebał przez mikrofon niemiecką publiczność, mówiąc: "Hej, do was mówię, którzy siedzicie na trybunach. Nie róbcie już siary i wstańcie chociaż na ostatni kawałek. Przecież przyszliście na Motorhead. No już, kurwa, wstawać!". To było piękne, bo oto najbardziej zmanierowana i znudzona publiczność Europy dostała prztyczka w nos.
Jaszczur.
Ps. Faktycznie, zaszokowała mnie postawa Niemców. Ale prawdą jest to, co napisał autor: na co dzień mają tyle atrakcji, że tracą one dla nich wartość. Ich strata.