- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Motorhead, Dropkick Murphy's, Hatebreed; Kanada, Toronto "The Warehouse", 28.05.1999
miejsce, data: Toronto, The Warehouse, 28.05.1999
The Warehouse, czyli hala fabryczna, jest zupelnie niezlym miejscem na rockowo-metalowe koncerty. Bylem juz tu pare razy i nigdy nie moglem narzekac na akustyke tej sali, mieszczacej 2-3 tysiace ludzi.
Mimo, ze drzwi otwierali o osmej, nauczeni doswiadczeniem, zjawilismy sie godzine pozniej, akurat w pore na Hatebreed. Nigdy przedtem ich lub o nich nie slyszalem. Przyzwoity death grany w srednim tempie, ale kawalki mieli tak krotkie, ze jak zagrali ponad trzy minuty, to czlowiek mial wrazenie, ze slucha rozbudowanej suity.
O Dropkick Murphy's wiedzialem tyle samo co o Hatebreed. Moze to i dobrze, bo gdybym wczesniej wiedzial, ze graja punk, moglbym odpuscic sobie wystep i stracic niezla zabawe. Nie lubie punku, ale punk w polaczeniu z folklorem irlandzkim i zagrany na pelnych obrotach przez tych facetow z Bostonu byl jak najbardziej do przyjecia.
W oczekiwaniu na gwozdz programu rozgladalem sie po sali. Przedstawiciele ontaryjskiego oddzialu gangu motocyklowego Paradice Riders stawili sie w otoczeniu panienek, ktorych pewnie nie bylo w planie, gdy chlopaki nagrywali "Ace of Spades". Wiek zgromadzonej gawiedzi skomentowal Lemmy, stwierdzajac w pewnym momencie: "A teraz kawalek, ktory jest starszy niz wiekszosc was tutaj, ha, ha, ha."
Wreszcie okolo jedenastej Lemmy, Phil Campbell i Mikkey Dee pojawili sie na scenie. Nie wyjmujac papierosa z ust Lemmy zachrypial "We gonna kick your ass." I tak tez bylo. Przez nastepne poltorej godziny uraczyli nas takim kopem, ze gdy po koncercie dotarlem do swojego ulubionego wodopoju, nie bylem w stanie uslyszec jak barman pytal mnie, czy chce jeszcze jedno piwo przed zamknieciem (cale szczescie znal mnie na tyle dobrze, zeby przyjac moje milczenie za odpowiedz twierdzaca).
Na rozgrzewke zagrali "Bomber" i "No Class", a potem poszla cala przeplatanka starszych i nowszych kawalkow, m.in.: "Killed By Death", "Love For Sale", "Sacrifice", "Born To Raise Hell", "Take The Blame", "Iron Fist", "Over Your Shoulder", "Ace of Spades" (na bis).
Scena ascetyczna, twarz/maska znana z okladek plytowych stanowi tlo, troche swiatel i od czasu do czasu stroboskop. Umieszczony na podlodze kolo mikrofonu wiatrak bez przerwy chlodzi Lemmy'ego i rozwiewa mu grzywe. Dzwiek kapeli natomiast bardzo zywy i wywolal na mnie duze wrazenie - rownoczesnie potezny i czysty, wgniatal czlowieka w podloge.
Na osbna wzmianke zasluguje sam Lemmy. Zawsze czytalem, ze jest to facet na poziomie i to, co zobaczylem w czasie koncertu, zdaje sie to potwierdzac. Nie dajacy sie opisac drobny gest, czy wyraz twarzy faceta, ktory przed chwila odkleil sie od baru, zeby zagrac dla kumpli. Calkowity brak szpanu czy gwiazdorstwa. Zadnego rzucania jobami co drugie slowo, bez wiekszego uzasadnienia, jak to jest w rockowej modzie. Ale gdy trzeba bylo, potrafil zapanowac nad publika. W czasie pierwszych dwoch kawalkow na scene polecialo kilka puszek po piwie. W przerwie po zagraniu "No Class" Lemmy oglosil przepis numer jeden: zadnego rzucania syfu na scene, bo inaczej to on osobiscie nakopie do dupy. Nic wiecej juz na scene oczywiscie nie polecialo.
Nie mam jeszcze w swoim zbiorze "Everything Louder Than Everything Else", ale jezeli ta plyta nawet w polowie oddaje atmosfere ich koncertu, to na pewno nie bede zalowal zakupu.