- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
relacja: "Sonisphere Festival 2010" - Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax, Behemoth, Warszawa "Lotnisko Bemowo" 16.06.2010
miejsce, data: Warszawa, Lotnisko Bemowo, 16.06.2010
Kiedy ogłoszono, że "Wielka Czwórka Thrash Metalu" wystąpi w Polsce, to pomyślałem, że będzie to nie tyle koncert, co święto. Prosiłem każdego dnia, by Fortuna nie spłatała nam figla. Gdyby zdarzył się jakiś kataklizm i trzeba było wprowadzić żałobę narodową, to chyba dostałbym szału. Wulkan też oszczędził Europę. Jechałem z ekipą z Leszna i Jarocina, i - jak ja to uwielbiam - ta atmosfera przed koncertem: piwko, wódka, wspominanie minionych festów, wulgarne dowcipy... Bez tego nie byłoby odpowiedniego napięcia.
Na Bemowo dotarliśmy po 14:00 i od razu wybraliśmy się na teren festiwalu. Zaskoczyła mnie ogromna ilość ludzi. Reklama zrobiła swoje, ale też przecież takie święto nie trafia się nawet raz na 10 lat, tym bardziej w Polsce. Sądzę, że mogło być nawet kole 80 tys. ludzików. Nie ma co ukrywać, że magnesem była głównie Metallica. Sądzę, że gdyby zagrała tylko "Wielka Trójka", to pewnie nie byłoby nawet połowy fanów. Nie wyobrażam sobie, co mogłoby zapewnić jeszcze taką frekwencję. Iron Maiden, ale w towarzystwie Judas Priest, Motorhead i Saxon. Innej konfiguracji sobie nie wyobrażam. Po koncercie słyszałem głosy, że byłby to całkiem fajny show, gdyby nie Metallica, choć były to raczej żarty i próba przekomarzania się maniaków Slayera, Megadeth i Anthraxu z fanami Metalliki. Próbowałem sobie nawet wyobrazić sytuację, kiedy wszyscy dostają równe szanse, czyli po półtorej godziny, bez wyznaczania gwiazdy. Zespoły dogadywałyby się między sobą podczas każdego "Sonisphere", który ma zagrać jako ostatni. Ludzie mogliby to zaakceptować, ale organizator pewnie dostałby palpitacji serca. Słusznie dostrzegano, że polski "Sonisphere" został okrojony. Na przykład w Czechach wystąpią: "Czwórka" + Alice In Chains, Rise Against oraz 9 innych kapel. Najbardziej imponująco przedstawia się szwajcarska edycja. Kto chce, niech się ponapala, wchodząc na ich stronę.
My dostaliśmy Behemotha i może dobrze, bo i tak maraton, który zaliczyłem, srodze mnie wymęczył. Z Behemothem jeszcze się nie oswoiłem, bo jakoś zawsze wybieram coś ciekawszego do posłuchania, zwłaszcza klasykę. Ale uważam, że możemy być dumni z tej marki, a Norwegowie, Szwedzi i inne diabły mogą Nergalowi wiązać buty. Że Behemoth plasuje się w pierwszej lidze Heath - black, udowodnił podczas krótkiego występu na Bemowie. Młyn, jaki zawiązał się od pierwszych taktów tuż przed barierką oddzielającą "Golden Circle", gdzie przebywałem prawie przez cały czas, nie pozostawiał wątpliwości, iż kapela się podoba. Mogliby zrezygnować z tych pomalowanych ryjów i tak dalej, bo muzyka się broni. Z tej odległości, z której obserwowałem koncert, po scenie latały trzycentymetrowe figurki, więc pomocne okazały się telebimy rozmieszczone po bokach sceny.
Lubuję się w klasyce, dlatego kiedy Anthrax zaczął roznosić swe choróbska po scenie (w postaci utworów: "Caught in a Mosh", "Got the Time", "Indians", "Antisocial", "Madhouse", "Efilnikufesin", "I Am the Law", "Only" oraz niespodziankę w postaci coveru "Heaven and Hell"), byłem niemal ugotowany. Anthrax prezentował wyborną formę, niestety dźwiękowiec już nie. Poprawne brzmienie ustawiono dopiero po trzecim czy czwartym kawałku. Świetnie wypadł Joe Belladonna, bo jako frontman zadbał o dobry kontakt z publiką. Można się tylko domyślać, ile zespół miał radości z występu przed naszą publicznością, w każdym razie przyjęcie miał znakomite. Chyba najbardziej energetyczny koncert dnia.
Megadeth widziałem w towarzystwie Judas Priest i Testament w zeszłym roku. Myślałem, że wtedy nie był Mustaine w humorze, bo mało dbał o publikę. Ale tym razem było tak samo i już rozumiem, o co chodzi. Facet po prostu robi swoje i ma w dupie to, czy komuś jego muza się podoba, czy nie. Jest na tyle charyzmatyczny, by pozwolić sobie na takie zachowanie. Nie musi się mizdrzyć, udawać, błaznować, a ludziska i tak go kochają. Na swój sposób pewnie przeżywał ten występ, bo ładnie na końcu podziękował. Zresztą dobrze słyszał, jak tłum skandował nazwę jego kapeli, jak wszyscy darli się podczas takich kawałków, jak "Holy Wars", "Hangar 18", "Five Magics", "Rust in Peace", "Sweating Bullets", "Symphony of Destruction" i "Peace Sells". Tak, tak. Tego dnia zagrali w całości swoją najlepszą płytę, solówki, jakie strzelali Broderick i Mustaine powalały kunsztem, sekcja tworzyła ładny podkład. Nagłośnienie było nieco lepsze niż miały wcześniejsze zespoły. Jedynym minusem, na który Megadeth nie miał żadnego wpływu, było zachodzące słońce, które tak świeciło w oczy, że gówno widziałem na scenie i na ekranach. Wiem tylko, że Dave włożył białą koszulę. Pewnie znów na przekór wszystkim malkontentom.
Brzmienie następnego zespołu było już kryształowo czyste, ale trochę brakowało mocy. Gdyby dźwiękowiec dał więcej mięcha, to chyba nikt by nie ogłuchł. Występ Slayera pozostawił największy niedosyt, bo tak naprawdę, kiedy kapela dopiero się rozgrzała, musiała już ustąpić miejsca Metallice. Slayer, tak jak Megadeth, nie pierdoli się gustami i marzeniami fanów. Grają to, co chcą i robią to rewelacyjnie. Kiedy Araya się uśmiecha, a King pomacha do ludzi, to wiadomo, że są zadowoleni z postawy fanów. Można było usłyszeć: "World Painted Blood", "Jihad", "War Ensemble", "Hate Worldwide", "Dead Skin Mask", "Angel of Death", "Beauty Through Order", "Disciple", "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", "South of Heaven" i "Raining Blood". Za dwa tygodnie czeka mnie kolejny występ Slayera w Berlinie i chętnie przypomnę sobie, jak zespół prezentuje się w warunkach klubowych. Oby mocno dołożyli do pieca.
Po Slayerze byłem już tak wypompowany, że ciężko mi się oddychało. Na Metallikę zwyczajnie nie starczyło mi sił i coś tam próbowałem śpiewać, ale raczej z mizernym skutkiem. Za to z wielką przyjemnością wysłuchałem koncertu i obejrzałem gwiazdy thrashu. Podobnie, jak w Chorzowie dwa lata temu, za sceną zamontowano potężny telebim. Kamery, które przekazywały obraz, były tak dokładne, że widać było zmarszczki na pysku Jamesa, pot ściekający po czole Larsa, pozlepiane loki Kirka i drżenie strun basu Roberta. Świetny był pomysł, by podczas jednej z piosenek pokazywać reakcję fanów zgromadzonych w "Golden Circle" (wspaniałe gęby!), ale najlepszym momentem była chwila dla kostki Jamesa. Po wybrzmieniu ostatnich taktów "Nothing Else Matters" wokalista przykląkł z gitarą, trzymając przy strunach kostkę. Kamera zrobiła naprawdę mocne zbliżenie - tak, że można było przeczytać nadruki na białym trójkącie. Przez moment James trzymał tę kostkę, a następnie obrócił, by wszyscy zobaczyli, co się znajduje po drugiej stronie. Krótka chwila, cholernie intymna i wzruszająca, a owacjom nie było końca.
Setlista prezentowała się znakomicie: "Creeping Death", "For Whom the Bell Tolls", "Fuel", "The Four Horsemen", "Fade to Black" (tu ugięły mi się kolana, a po plecach przeszły ciarki, bo to mój najbardziej ukochany fragment z dyskografii Metalliki), potem chwila dla nowej płyty - "That Was Just Your Life", "Cyanide", "Sad but True", "Welcome Home (Sanitarium)", "All Nightmare Long", "One", "Master of Puppets", "Blackened", "Nothing Else Matters", "Enter Sandman"; bis: cover "Stone Cold Crazy", "Hit the Lights" (to spore zaskoczenie, ale bardzo pozytywne). "Seek & Destroy" - na dobre zakończenie. Zespół, nawet tak obyty jak Metallica, zdawał się być zupełnie zaskoczony przyjęciem, jakie zgotowali polscy fani. Zaś polscy fani zdawali się być zupełnie zaskoczeni tak długimi podziękowaniami i ciepłymi słowami, które padały ze strony Hetfielda i kolegów po zakończeniu koncertu.
To był chyba ostatni moment, by zobaczyć zespoły w tak dobrej formie. A na pewno ostatni, by zobaczyć "Wielką Czwórkę" na jednej scenie. Widać, że starość nieubłaganie wkracza w życie muzyków. Ale legenda pozostanie, a wszyscy, którzy byli 16 czerwca 2010 roku na "Lotnisku Bemowo", wspomną po latach, że to był piękny dzień. Może nie był to najlepszy koncert, na jakim byłem, ale z pewnością najważniejszy.
Pasował tam jak doda.