- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: "Sonisphere Festival 2010" - Metallica, Slayer, Alice In Chains, Megadeth i inni, Milovice "Lotnisko Bozi Dar" 19.06.2010
miejsce, data: Milovice, Lotnisko "Bozi Dar", 19.06.2010
Dwa słowa: Megadeth i Slayer. Są takie kapele, które na żywo nigdy mi się nie nudzą, niezależnie od tego, ile razy je widziałem. Ekipa Mustaine'a oraz kohorta Kinga to dwie z nich. W chwili, gdy to piszę, wielkoczwórkowy walec zdążył się już przetoczyć przez Polskę, zmiażdżyć Szwajcarię, wgnieść w ziemię Czechy, zdewastować Bułgarię i zmasakrować Grecję. Na kursie amerykańskiego niszczyciela wciąż znajduje się Rumunia i Turcja, a tymczasem mi udało się wreszcie, po dość intensywnym koncertowo tygodniu, zasiąść do spisania wspominków z "Sonisphere Festival", który odbył się 19 czerwca 2010 r. u naszych południowych sąsiadów. O idei stojącej za "Sonisphere Festival" pisałem już przy okazji relacji z koncertu w Warszawie, toteż w niniejszym tekście ograniczę się przede wszystkim do różnic między polską i czeską edycją.
Sonisphere Festival 2010, 19.06.2010, fot. Verghityax
Pierwotnie organizator planował, że impreza odbędzie się na lotnisku "Mimon", nieopodal Liberca, lecz koniec końców przeniósł ją na lotnisko "Bozi Dar" w Milovicach z powodu dogodnego, bliskiego położenia względem Pragi. Z jednej strony kwestię logistyki rozwiązano o niebo lepiej niż w stolicy Rzeczypospolitej, albowiem wydostanie się po występach z rustykalnej miejscowości było prawdziwą fraszką w porównaniu z przebijaniem się przez zakorkowaną Warszawę. Znalezienie darmowego parkingu również nie nastręczało większych trudności. Z drugiej strony dotarcie na Bemowo okazało się w praktyce nad wyraz proste, gdy z kolei odnalezienie Bożego Daru gdzieś pomiędzy lasami, polami i opuszczonymi, zrujnowanymi blokami stanowiło nie lada wyzwanie. Na skutek totalnego braku należytych oznaczeń przegapiłem popis nowojorskiego Anthrax i ledwo zdążyłem na Megadeth.
Olbrzymia łąka tuż przy wejściu na teren imprezy upstrzona była mnóstwem namiotów i samochodów - świetna opcja dla ludzi, którzy woleliby odpocząć po gigach i nie zasuwać w nocy do domu. Jak to na czeskich imprezach tego typu bywa, wszelakiego żarcia było w bród: placki ziemniaczane, panierowany ser, mięsiwo z grilla, chińszczyzna, gulasz, haluszki... do wyboru, do koloru. Całokształtu festiwalowego krajobrazu dopełniały nieodłączne stoiska z różnorakimi gadżetami i płytami.
Ku mojemu zaskoczeniu, "Golden Circle" w Czechach prezentowało się blado, wręcz biednie w porównaniu z polskim odpowiednikiem. O ile w Warszawie ów sektor wyposażony był we własne toalety i stanowiska z napojami, o tyle w Milovicach ograniczył się wyłącznie do specjalnie wydzielonej strefy pod sceną. Ale taką scenę, to ja rozumiem - nie tak wysoko, jak u nas i w efekcie o wiele lepiej widoczna.
Skoro już mowa o scenach, to widzowie mogli wybierać spośród aż trzech: największej, okupowanej przez główne gwiazdy; mniejszej, zarezerwowanej dla wykonawców nieco pośledniejszego formatu; oraz najmniejszej, zajmowanej przez lokalne zespoły. To właśnie zestaw artystów był jednym z naczelnych atutów czeskiego "Sonisphere", gdyż oprócz "Wielkiej Czwórki" można było zobaczyć Alice in Chains, Fear Factory, Volbeat, Rise Against, Stone Sour, Therapy? i DevilDriver. Początkowo ten skład miało zasilić jeszcze Heaven & Hell, lecz niespodziewana śmierć Ronniego Jamesa Dio położyła kres tym zamierzeniom. Nie da się też zaprzeczyć, iż Czechom najzwyczajniej w świecie dopisał fart, ponieważ ich fest odbywał się w sobotę, a nie jak w Polsce, w środku tygodnia.
Megadeth, Sonisphere Festival 2010, 19.06.2010, fot. Verghityax
Na pierwszy ogień poszło Megadeth. Tej grupy chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Mustaine, jak to Mustaine, wbił się na pudło i od razu wziął się do roboty, bez zbędnego pieprzenia farmazonów. Podobnie, jak w Warszawie, Dave wypiął się na mroczne konwenanse i przywdział śnieżnobiałą koszulę. No i zgodnie z tradycją udowodnił, że ma dynamit w palcach. W świecie thrash metalu żadna inna gitara nie może się chlubić tak czułym, a zarazem bezpardonowym traktowaniem, jak wiosło Rudego. Szkoda, że tu też Megaśmierć dostała do swej dyspozycji zaledwie godzinę. Za to setlistę przywalili o wiele bardziej przekrojową, niż w Warszawie: "Holy Wars", "Hangar 18", "Wake Up Dead", "Headcrusher", "In My Darkest Hour", "Skin o' My Teeth", "A Tout le Monde", "Hook in Mouth", "Trust", "Sweating Bullets", "Symphony of Destruction" i "Peace Sells".
Następnie przyszła pora na zupełnie odmienny klimat, bo z grunge'owej półki. Tak bardzo, jak nienawidzę Nirvany, kocham Alice in Chains. Nigdy nie miałem możliwości zobaczyć ich ze Staleyem na wokalu i jakoś nie wyobrażałem sobie tej kapeli bez niego, toteż kiedy przyjechali do katowickiego "Spodka" w 2006 roku z nowym wokalistą, Williamem DuVallem, odpuściłem. Teraz żałuję, bo DuVall to gość obdarzony fantastycznym głosem i ogromną charyzmą sceniczną. Nie dość, że było go pełno na podium, to jeszcze co chwilę zeskakiwał na dół i uderzał pod barierki do publiczności. Nieziemska forma, do ponownego zaliczenia przy najbliższej nadarzającej się okazji. Setlista: "Again", "It Ain't Like That", "Check My Brain", "Them Bones", "Rain When I Die", "Dam That River", "Acid Bubble", "We Die Young", "Angry Chair", "Man in the Box", "Would?" i "Rooster".
Alice In Chains, Sonisphere Festival 2010, 19.06.2010, fot. Verghityax
Po Alice in Chains główną scenę znów zdominował stary, dobry thrash. Darcie mordy na pełny regulator z okrzykiem "Slayer!" to jedna z tych drobnych przyjemności życiowych, których na gigach Kinga i spółki nigdy nie mogę sobie odmówić. Jak i u nas, panowie dali świetny popis umiejętności. Konkret. Miazga. Bez litości. No i piętnaście minut więcej Slayera niż w Polsce. Warto było. Nie dziwota, że normalnie nikt nie chce po nich grywać, bo standardowo nie biorą jeńców, a pod sceną zostaje tylko lej jak po bombie. Setlista: "World Painted Blood", "Jihad", "War Ensemble", Hate Worldwide", "Beauty Through Order", "Disciple", "Seasons in the Abyss", "Hell Awaits", "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", "Raining Blood", "Aggressive Perfector", "South of Heaven", "Silent Scream" i "Angel of Death".
Metallica w moim odczuciu pod względem muzycznym dała lepszy koncert niż na Bemowie, bo cała otoczka, efekty i bajery pozostały bez zmian. W ramach intro z głośników popłynęły dźwięki kultowego utworu Ennio Morricone, zaś z ekranu telebimu spoglądał na nas chytrym wzrokiem Eli Wallach. Hetfield pokazał, że nadal dysponuje mocnym, potężnym wokalem, a i Lars mylił się rzadziej niż zazwyczaj. Niestety, co przykre, konferansjerka dokładnie ta sama - jak gdyby wszystko było dokładnie wyreżyserowane, bez miejsca na odstępstwa. A przecież trochę spontaniczności by nie zaszkodziło. "Sad But True" raz jeszcze zadedykowane zostało pozostałej trójce thrashowych tuzów i wciąż nie wiem dlaczego akurat ten numer.
W Warszawie James wspomniał, że na każdym gigu tej trasy będą wykonywać cover jednej z piosenek, które zainspirowały ich do stania się tym, czym są dzisiaj. Jak obiecał, tak też uczynili. U nas było to "Stone Cold Crazy" Queen, w Szwajcarii "Breadfan" Budgie, zaś w Czechach "Helpless" Diamond Head. Fajnie, że panowie nie łoją zawsze identycznego setu i mają kilka wymiennych wałków. Tego wieczoru zaserwowali: "Creeping Death", "For Whom the Bell Tolls", "Disposable Heroes", "Harvester of Sorrow", "Fade to Black", "That Was Just Your Life", "Cyanide", "Sad But True", "Welcome Home (Sanitarium)", "My Apocalypse", "One", "Master of Puppets", "Battery", "Nothing Else Matters", "Enter Sandman", "Helpless" Diamond Head, "Motorbreath" i "Seek & Destroy". Na końcu ze sceny posypały się garściami kostki, a publika żegnała zespół gromkimi owacjami.
Mogłoby się wydawać, że za południową miedzą to tylko cuda, wianki, że pochwałom nie ma końca, a każdy aspekt lśni z blaskiem potu skraplającego się na nagiej czaszce Kerryego Kinga podczas wykonywania "Raining Blood". Otóż nie. Bo pomimo rewelacyjnych imprez jest coś, czym Czesi nie mogą się poszczycić żadną miarą. Chodzi, rzecz jasna, o publiczność. Chociaż w Milovicach spotkałem przedstawicieli aż kilkunastu europejskich nacji, to cały ten kulturowy tygiel nie dał rady wobec przytłaczającej przewagi liczebnej figur woskowych o skłonnościach ruchowych ślimaka ranionego włócznią. Podejmowane przeze mnie i moich znajomych próby rozkręcenia młyna przeważnie spełzały na niczym. Częściej ściągały na nas kose, pałające świętym oburzeniem spojrzenia zgromadzonych. Ja zdaję sobie sprawę, że rodacy Vaclava Havla tak po prostu mają i u nich to norma, ale do jasnej cholery, thrash metal to thrash metal. Jedna akcja szczególnie zapadła mi w pamięć, wprawiając mnie przy tym w absolutne osłupienie. Mianowicie, gdy pewien lekko podchmielony jegomość poczuł muzyczny zew i zapragnął wyrwać się przed szereg, do "Golden Circle" natychmiast wparowali ochroniarze i usunęli wywrotowy element. Zero zabawy, jedynie sporadyczne kiwnięcie głową i gapienie się na pudło jak na obrazek. Z takim nastawieniem chyba sensowniej byłoby pójść do teatru, opery czy filharmonii albo kupić sobie zapis gigu na DVD. Bywałem już na koncertach w różnych krajach, ale nikt nie potrafi tak zarżnąć atmosfery swoim brakiem zaangażowania jak Czesi. Patrząc na tę pozbawioną jaj publikę, człowiek dochodzi do wniosku, że to im Hetfield powinien był zadedykować kawałek "Sad But True".
Wracając do domu, myślałem tylko o tym, że świat jest jednak niesprawiedliwie urządzony. Polscy fani należą do światowej czołówki w kreowaniu szczerego, przesyconego emocjami nastroju, a dzieje się u nas stosunkowo niewiele, w porównaniu do państw ościennych. Z kolei gargantuiczne łajzy z południa często spijają samą śmietankę, niewiele dając od siebie w zamian formacjom grającym na scenie. Nie, świat zdecydowanie nie jest sprawiedliwie urządzony.
1. Niezmiernie ucieszyło mnie wepchanie AiC przed Slayera bo można było się minimalnie zregenerować.
2. Problem z dojazdem??!!-nie wiedziałem, że niewidomym dają prawo jazdy. Nie byłem na polskim Soni, ale AC/DC logistycznie było dużo gorsze.
3. Metalika - no cóż, nie można mieć wszystkiego i łajna też trzeba posłuchać. Dla mnie "sad but true" to idealna fraza podsumowująca działalność tych panów.
P.S. załapałem się na 12 minut FF w przerwie Anthrax/Mega i była to jedna z lepszych niespodzianek bo już Gene the Machine'a odżałowałem przed koncertem.
Rock in Peace Dio - dobrze, że chociaż Anthrax jebnął mały tribute.
Za to z wyjazdem była chujnia, coś im się tam chyba musiało zablokować i po godzinie stania w korku na płycie lotniska przekierowali ruch na jakąś polną drogę po przeciwnej stronie od tej drogi którą wjechaliśmy, ale jak już ruszyło to też poszło płynnie.
To że w Golden Circle nie było kibli to żaden problem - były tuż przed wejściem do strefy.
Muzycznie było przezajebiście. Bardzo podobał mi się pomysł z wciśnięciem do składu Alice in Chains, dzięki czemu można było po Megadeth trochę odpocząć, postać w kolejce po żarcie i odlać się bez obawy że umknie coś ciekawego.
Materiały dotyczące zespołów
- Metallica
- Slayer
- Alice In Chains
- Megadeth
- Anthrax
- Fear Factory
- Volbeat
- Rise Against
- Stone Sour
- Therapy?
- DevilDriver