- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Metallica & Berliner Symphoniker, Berlin "Velodrom" 19.11.1999
miejsce, data: Berlin, Velodrom, 19.11.1999
Niewiele jest zespołów, które chciałoby się (przynajmniej mi) oglądać na żywo tak często jak Metallikę. Ale też niewiele zespołów potrafi tak regularnie zaskakiwać nowymi pomysłami, które na dodatek z taką łatwością udaje im się realizować. Czegokolwiek by nie mowić o ostatnich studyjnych wybrykach Metalliki - mam na myśli nie takie już znowu nowe płyty "Load" i "Reload" - ich koncerty wydają się coraz lepsze. To wszystko sprawiło, że spragniony jeszcze większych wrażeń nie potrafiłem sobie odmówić wyjazdu na trzeci w tym roku koncert Metalliki. Tym bardziej, że taka gratka może się już nie powtórzyć. Nie dość, że jedyny w Europie koncert z orkiestrą symfoniczną, to jeszcze tak blisko naszych granic. A koncert miał być nietypowy właściwie pod każdym względem. Na scenie o kilkudziesięciu muzyków więcej niż zwykle, przewodzi im tym razem nie Lars Ulrich, ale zawodowy dyrygent Michael Kamen, na dodatek dla widzów przewidziano tylko miejsca siedzące - to ostatnie najtrudniej mi było sobie wyobrazić. Wysiedzieć spokojnie na tylnej części ciała w czasie takiego "One" czy "Battery"?! No i jeszcze ta jak najbardziej zaplanowana dwudziestominutowa przerwa w połowie koncertu... na pewno nie była ona zaskoczeniem dla tych, którzy przestudiowali szczegółowy program imprezy, niczym w filharmonii przygotowany dla każdego uczestnika. A miejsc w berlińskiej hali Velodrom przewidziano niecale 10 tysięcy; jako że chętnych było więcej, tym którzy nie kupili biletów w ciągu pierwszych dni sprzedaży, pozostało już tylko wejście w konszachty z konikami. Naszej gromadki z Polski ten problem na szczęście nie dotyczył. Szybka internetowa akcja zamawiania biletów zaowocowała miejscami w pierwszym rzędzie! I tu, zaraz po wejściu na sale, spotyka nas pierwsze rozczarowanie. Miejsca w pierwszym rzędzie owszem mamy, ala na pewno nie są to, jak zapewniała osoba z firmy rozprowadzającej bilety, miejsca najbliższe sceny. W środku bowiem, na płycie hali, dostawiono kilkadziesiąt rzędów krzeseł. No i trzeba jakoś się tam dostać. Dzięki pomocy przypadkowo napotkanych rodaków nie zajmuje nam to więcej niż 15 minut. Polak potrafi...
Podejrzliwe spojrzenia ochroniarzy w naszym kierunku na szczescie brutalnie przerywa zgaśnięcie świateł i teraz nic nie jest już w stanie nam przeszkodzić w delektowaniu się koncertem. Orkiestra w komplecie jest już na miejscach i show się zaczyna! Na początek "Extasy Of Gold", znany już nie tylko miłośnikom westernów motyw otwierający koncerty zespołu. Tym razem odegrany na żywo przez orkiestrę! W tym momencie na scenie nie ma jeszcze głównych(?) bohaterów tego wieczoru, pojawiają się dopiero pod koniec intro. James jakby odmłodzony po wizycie u fryzjera, Kirk - wręcz przeciwnie - wciąż skrywa postępująca lysinę pod coraz dłuższymi włosami i, a jakże, kilogramami żelu. Image Larsa i Jasona - bez widocznych zmian. No i do wiosel! Na pierwszy ogień leci "Call Of Ktulu", zapomaniany już przez wielu utwór, który sam w sobie jest już kawałkiem symfonicznym. Kolejność utworow nie jest dla nikogo zaskoczeniem, już do końca koncertu nie będzie ani trochę odbiegać od tej z San Francisco, gdzie nagrywano "S&M"; poza tym, każdy trzyma przecież w rękach program. Wiadomo już, że nie będzie żadnego covera, ani nic z "Kill'em All", dotychczas sytuacja nie do pomyślenia na koncertach Metalliki.
Już w czasie pierwszego utworu kolejne rozczarowania! Po pierwsze: brzmienie - prawie nie słychać solówek Hammetta, po drugie: reakcja publiczności, a raczej jej brak: wszyscy rzeczywiscie siedzą i to całkiem cicho jak na, było nie było, rockowy koncert. Przez następne dwa utwory ("Master Of Puppets" i "Of Wolf And Man") jest pod tym względem jeszcze gorzej. Nie dość, że nie słychać solówek, to jeszcze umykają znakomite partie smyczkow ("Master") i sekcja deta ("Of Wolf"), nie wspominając już o instrumentch typu harfa. A publiczność wciąż nie rusza się z miejsc. W tym momencie dochodzę do wniosku, że mogłem równie dobrze zostać w domu i obejrzeć sobie koncert siedząc na kanapie, wideo miało się przecież ukazać za dwa dni; tam na pewno po cyfrowej obróbce wszystko będzie pięknie słychać. No ale poki co siedzę, gdzie siedziałem i podziwiam całkiem fachowy headbanging niektórych członków orkiestry i wycie Jamesa w odpowiedzi na pytanie Jasona "Czy mamy tu jakies wilki?!". Później kolejny nieśmiertelny klasyk, "The Thing That Should Not Be". Ulrich wyraźnie stłamszony za swoim zestawem perkusyjnym, jakby nie mógł pogodzić się, że tego dnia to nie on jest tu najważniejszy, więć od czasu do czasu wstaje, by dyrygować orkiestrą wraz z Kamenem. W "Fuel" z kolei umykaja swingujące wstawki na trąbkach, za to gitary brzmią już jak trzeba. Potem "The Memory Remains", poprzedzone tradycyjną gadką Hetfielda, zachecającą wszystkich do śpiewu. Skuteczna zresztą, bo z miejsc wstaje już nie tylko całkiem liczna na tym koncercie reprezentacja Polaków, ale i część nieruchawych Niemców. Wreszcie przychodzi pora na pierwszy z nowych utworów, "No Leaf Clover"; w końcu wszystko słychać jak trzeba. Utwór brzmi świetnie, Niemiec obok mnie wyraźnie zdziwiony, że już ten kawałek skądś znam, a ja, już po paru przesłuchaniach płyty, mogę o nim nawet powiedzieć, że bardzo mi się podoba. Potem pierwszy ze spokojniejszych utworów - "Hero Of The Day", nigdy specjalnie za nim nie przepadałem, ale w orkiestrowej wersji brzmi całkiem fajnie. Następny "Devil's Dance" zyskuje jeszcze wiecej, partie kontrabasów świetnie kontrastują z wysokimi partiami smyczków. Pojawia się też nareszcie coś, czego dotąd brakowało: atmosfera tradycyjnych koncertów Metalliki. W tym momencie zapominam o wszystkich zastrzeżeniach, szkoda, że jeszcze tylko "Bleeding Me" i przerwa. Podobno wymuszona przez miejscowe związki zawodowe w trosce o to, by orkiestra mogła odpocząć. Czuję się trochę jak w kinie, ludzie przeciskają się między rzędami, wychodzą po piwo, o dziwo nie tylko w czasie przerwy, brakuje tylko głosnego chrupania popcornu...
Konsumpcji bynajmniej nie przerywa ponowne zgaśnięcie świateł. Tym bardziej, że pierwszymi po przerwie utworami są ballady: "Nothing Else Matters" i "Until It Sleeps". W czasie obu panowie z Metalliki wmieszani są gdzieś w okriestrę; krzesełko Hetfielda w samym jej środku, a pozostałych trzech muzyków w ogóle nie widzę. Szczególnie pierwsza z ballad robi wrażenie w nowej, jeszcze bogatszej niż na "Metallice" wersji. Bo "Until It Sleeps" podoba mi się tak sobie. Nie przemawiają do mnie zwłaszcza harmonie w samym poczatku utworu. Wokal nie współbrzmi z orkiestrą. No ale cóż... Kamen pewnie zna sie na tym lepiej ode mnie. Za to potem prawdziwa uczta: "For Whom The Bell Tolls", jeden z moich faworytow, zwłaszcza pierwsza instrumentalna część utworu dużo zyskała na aranżacjach Kamena. Potem drugi z nowych utworów, "- Human", wyraźnie komponowany pod orkiestre, podoba mi się jeszcze bardziej niż pierwszy, chociaż żaden z nich nie dorownuje kawałkom z czasów "długowłosej Metalliki". "Wherever I May Roam" i "Sad But True" wypadają w orkiestrowych wersjach bardzo dobrze, jak zresztą wszystkie utwory z Czarnego Albumu, a rozdziela je "The Outlaw Torn", nigdy nie grany na tradycyjnych koncertach. Jego wybór jednak w ogóle nie dziwi, to kolejny symfoniczny sam w sobie kawalek Metalliki. Nie muszę chyba dodawać, że wypadł znakomicie... Tylko znakomicie, bo następny w kolejce czekał fenomenalny "One", który raz jeszcze okazał się pokazem perfekcji pod każdym właściwie względem. A i Kamen miał w tym utworze wielkie pole do popisu, nie oszczędził nawet jego początkowej "wybuchowej" części, już tam dodając orkiestrowe aranżacje. Dość powiedzieć, że całego "One" wysłuchałem stojąc na siedzeniu, tak, by nic nie mogło zakłócić mi odbioru. A ochroniarze, którzy dotąd skrzętnie, acz grzecznie zwracali uwagę każdemu, kto zbytnio sie wywyższał ponad tłum, tym razem już nie zareagowali... Nie byli w stanie, bo szaleństwo na sali w tym momencie osiagnęło punkt szczytowy. W tej sytuacji nie potrafię nawet wytłumaczyć, jak to się stało, że w czasie następnego kawałka ("Enter Sandman") znalazłem sie pod sama scena... tam już zostałem do końca koncertu. Skoro po "Sandmanie", zakończonym jak na "S&M" motywem z "Creeping Death", zaczęły sie pożeganania, rozdawanie gadżetów itp., należy przyjąć, że zagrany na sam koniec "Battery" był bisem. Ale bisem, którego nie mogli nie zagrać, był przecież w programie koncertu! Czy muszę pisać, jak wypadł ten świetny utwór w wersji symfonicznej?!
Potem był już tylko aplauz publiczności, jakiego Berlin Symphoniker prawdopodobnie nigdy nie zaznała, ściskanie rączek (chyba każdy z każdym, więc trochę to trwało), ukłony, jeszcze jedne podziękowania i powolne zejście ze sceny całej karawany na galowo ubranych pań i panów. A wśród nich, wmieszni w tłum, niemal niezauważeni, wymknęli się chyba jednak glówni sprawcy całego zamieszania, czterej panowie bynajmniej nie ubrani w garnitury.
Materiały dotyczące zespołu
Zobacz inną relację
Metallica z Berlińską Orkiestrą Symfoniczną, Berlin "Velodrom" 19.11.1999
autor: Maciej Parfianowicz