- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: M'era Luna Festival 2001, 1 - 2.09.2001
miejsce, data: Hildesheim, 1.09.2001
miejsce, data: Hildesheim, 2.09.2001
Mera Luna to największy festiwal przedstawiający muzykę typu wave, gothic, industrial, electro. W zależności od źródeł informacji, przyjeżdża tu od 200 do 500 tysięcy ludzi. Koncerty trwają od godziny 11:00 rano do około 1:00 w nocy. Wszystko odbywa się na dwóch scenach - duża na powietrzu i mniejsza w hangarze. Całość jest rozmieszczona na olbrzymim terenie lotniska. Oprócz koncertów kwitnie także handel. Nie wliczając bufetów z napojami i żywnością, znajduje się tu kilkadziesiąt stoisk z płytami, gdzie można znaleźć białe kruki różnego typu muzyki. Ponadto są stoiska z modą gotycką, gdzie z każdego polowego sklepu można wyjść ubranym od stóp do głów, jak rasowy goth, wampir, bądź czarownica. Wytrwali mogą ozdobić się tatuażami, kolczykami lub pomalować sobie ciało.
Sobota. Pierwsze zespoły tego dnia nie wzbudziły mojego zainteresowania. O 12:35 poszedłem przyjrzeć się legendarnemu Clan Of Xymox. Bardzo przyjemny wave/gothic, stara dobra szkoła, lecz nic ekscytującego. Następnie pojawił się Fading Colours. Miły polski akcent na tym festiwalu. Gdy wchodziłem do hangaru, zespół już grał jakiś "instrumentalny" utwór. Potem pojawiła się De Coy, a publiczność mogła usłyszeć takie kawałki jak "Angel", "Lorelei", "Clean", czy "Colours", gdzie wokalistka fragment tekstu zaśpiewała w ojczystym języku. Muzyka tego zespołu, jak wiadomo, leci z playbacku. Nie jest to nic uchybiającego, dla tego typu grup. Najwyższy jednak czas pomyśleć o scenografii, bądź o innych urozmaiceniach wizualnych. Jak długo można patrzeć na stojącą Kasię, nierytmicznie wyginającego się Krzysztofa, który udaję że gra na klawiszach, bądź na Leszka, nieustannie poprawiającego sobie słuchawki? Dobra muzyka to na koncercie nie wszystko. Następnym zespołem, na który czekałem, był belgijski Star Industry. Muzyka to typowy, gotycki rock. Jak zauważyłem, zespół bardzo spodobał się publiczności. Zagrali mój ulubiony "Nineties". Melodyjne, nieskomplikowane piosenki, przebojowe refreny, to jest to, czym powinien szczycić się goth'n'roll. Kolejna grupa, z której występu słyszałem jednak niewiele, to Lucyfire. Johan Edlund, znany jako założyciel Tiamat, w muzyce swojego nowego zespołu kontynuuje ten niezbyt chwalebny dla siebie gotycki-pop-rock. Poza tym promuje album "This Dollar Saved My Life At Whitehorse". Występuje boso w długiej sukni, w rękach ma grzechotki, na oczach kosmiczne okulary słoneczne i wygląda jak nowoczesny wyznawca buddyzmu. Letzte Instanz - to oryginalna grupa. W składzie, oprócz typowego rockowego instrumentarium, są skrzypek i wiolonczelista. Lecz muzyka nie ma nic wspólnego z gotyckim metalem. Jest to raczej progresywny folk-metal, wzbogacony elektroniką. Energiczne zachowanie muzyków i kolorowe stroje sprawiają iż występ nie jest nudny. The 69 Eyes w zeszłym roku nie wzbudzili takiej sensacji, jak teraz. Lecz telewizja zrobiła swoje. Zagrali m.in. ostatnie przeboje, takie jak "Gothic Girl", czy "Brandon Lee". Jyrki pomiędzy kawałkami, według swojego zwyczaju, często używał słowa gothic i w ogóle było bardzo gotycko. Zdziwiło mnie tylko, że nie wykonali "Next Stop Paradise". Postacią, której występu byłem ciekaw, był Justin Sullivan. Ten, dla niektórych kultowy wokalista New Model Army, występuje ostatnimi czasy solo. Muzyka oscyluje w klimatach akustyczno-rockowych. Justin głównie zajmował się śpiewem, czasami pograł na gitarze klasycznej, bądź harmonijce. Wspomagało go także dwóch instrumentalistów, jeden na klawiszach, a drugi na różnego rodzaju bębnach i przeszkadzajkach. Publiczność była zachwycona. Kolejnym zespołem, jaki usłyszałem, był słynny Covenant. Muza ta przez niektórych określana jest jako experiment-techno-triphop-ambient-drum'n'bass. Nie zachwycili niczym ciekawym, natomiast publiczność szalała, szczególnie podczas coveru Scooter, gdzie razem z wokalistą wykrzykiwała słowa "one world, one sky, we life, we die". Nadszedł w końcu czas na gwiazdę pierwszego dnia. Mistrzowie wave romantics - Wolfsheim. Duet Reinhardt - Heppner popularność i komercyjny sukces zdobył w roku 1990 wielkim przebojem "The Sparrows And The Nightingales". Zagrali go, lecz w nowej wersji, zbliżonej stylem do płyty "Spectators". Poza tym ich występ opierał się głównie na utworach z tego właśnie krążka. Zagrali m.in. "It's hurting for the first time", "Kunstliche Welten", wielki hicior "Once in a lifetime". Podczas wykonywania "Heroin, she said", wokalista się pomylił i za szybko wszedł z tekstem. Po kilku słowach przestał śpiewać i poczekał na właściwy moment, gdzie zaczął od nowa. Jak widać pomyłki zdarzają się największym. Warto także wspomnieć o dekoracji sceny. Za muzykami były ustawione dwa wielkie śmigła, które powoli się obracały, zestaw klawiszowy Reinhardta obudowany był jakimiś rurami, a statyw Heppnera został efektownie podświetlony. Podczas najbardziej znanych utworów wybuchały fajerwerki. Po ponad godzinnym występie, zespół zszedł ze sceny. Lecz po chwili, wywołany przez publiczność, pojawił się ponownie, by zagrać trzy ostatnie utwory.
Niedziela. Pierwszy zespół, jaki tego dnia usłyszałem, to Escape With Romeo. Bardzo dobry wave/pop. Dzięki ich spokojnej muzyce, moja droga z pola namiotowego minęła przyjemnie. Zespół na jaki szedłem o tak wczesnej porze (11:20) to Beborn Beton. Ich ostatnia płyta "Fake", jak zauważyłem, jest bardzo dobrze znana wśród tutejszej publiczności. Ku mojemu zadowoleniu zagrali przebojowy "Poison". Elektroniczna muzyka w połączeniu z męskim wokalem i romantycznym klimatem lat 80-tych, zdobywa w dzisiejszych czasach coraz większą popularność. Kolejnym dowodem na to był nieujęty na plakacie Toy (ex Evils Toy). Grupa ma na swoim koncie kilka krążków. Lecz na dobre zabłysnęli na słynnej płycie "Silvertears". Podczas takich utworów, jak wspaniały "Wired-Connected", pod sceną wrzało. Szkoda, że zagrali tak krótko. Nadszedł czas na dobrze znany mi Inkubus Sukkubus. Główne postacie tej rockowej grupy to Candia i Tony McKormack. Obecnie promują nową płytę "Supernature". Przede wszystkim grali więc utwory z tego właśnie krążka. Nie zabrakło starszych piosenek, takich jak "Belladona & Aconite". W trakcie tego utworu wokalistka, podczas śpiewania słów '...give to me the gift of flight...', biegała w wianku na głowie po scenie i próbowała wzbić się w powietrze. Zapraszała też do latania inne czarownice. Tony zaś podczas odgrywania solówek na gitarze, robił niesamowite miny, niemal jak Billy Idol. Koncert bardzo udany. Później przez chwilę widziałem występ Obsc(y)re. Szybko jednak wyszedłem z hangaru, ponieważ był to kolejny zespół gotycko-metalowy z panną na wokalu. Następna grupa to Atrocity. Grali oczywiście wszystkie nie swoje, najlepsze kawałki. Przed utworem "Shout" na scenę wyszła kobieta o urodzie kury. Wokalista powiedział, że to Liv Kristine. Zespół grał ten utwór w nieskończoność. Kilka razy myślałem, że to koniec, a tu jeszcze raz refren i jeszcze raz, i znowu, itd. Pod tym względem zespół nie ma żadnej przyzwoitości, wręcz jest okrutny. Panny na scenie oczywiście tańczyły, bo im za to płacą... Apoptygma Berzerk, w końcu doczekałem się czegoś wartego uwagi. Jest to jeden z najlepszych niemieckich zespołów, z gatunku EBM. Najbardziej podobały mi się utwory z genialnej płyty "7" , m.in. "Love Never Dies" , "Non-Stop Violence" i "Mourn". Wokalista skakał na scenie, próbując rozkręcić publiczność, która podczas np. niesamowitego "Kathy's Song" reagowała bardzo żywiołowo. Najlepszy jednak był gitarzysta, biegał chwiejnym krokiem, czasami gwałtownie przyśpieszał lub stawał na brzegu sceny. Chaotycznie uderzał w struny, lecz dźwięku jego gitary nie było słychać. Wiadomym było, iż jest pod wpływem jakiś środków odurzających. Lecz bardzo fajnie, że pojawił się na scenie. Kolejny zespół, jaki widziałem, to Paradise Lost. Niedawno ukazała się ich nowa płyta "Believe In Nothing". Na początku można było więc usłyszeć utwory z dwóch singli "Fader" i "Mouth", promujących ten krążek. Obecna muzyka tej grupy to mocny rock. Nie zabrakło jednak starszych piosenek, m.in. "One Second", "Last Time", czy sztandar koncertowy, na który czekałem, "True Belief". Dziwnie zachowywał się natomiast Nick Holmes. Kiedy tylko mógł, rzucał fuckami. Raz wyzwał kogoś z ochrony. Gdy już nie znajdywał motywu, wyżył się słownie na jakimś fanie, który zachowywał się nie po jego myśli. Następny był L'Ame Immortelle. Ich muzyka to nowoczesne elektro, wzbogacone klimatem wave romantics. Wokalista i wokalistka podczas występu teatralnym zachowaniem starają się podkreślić znaczenie słów piosenek. Grupa zdobywa coraz większą popularność, szczególnie można było to zauważyć podczas oczekiwanego i momentami wspólnie z publicznością zaśpiewanego "Life Will Never Be The Same Again". Potem był jeden z ich przebojów - "Changes". Niektóre ich utwory są naprawdę bardzo dobre, jak np. "In the Heart Of Europe", którego jednak nie usłyszałem, ponieważ opuściłem hangar, by móc zobaczyć tegoroczną gwiazdę. Marilyn Manson po pojawieniu się na scenie został powitany krzykiem i oklaskami fanów. Za zespołem była ustawiona flaga amerykańska o olbrzymich rozmiarach. Marilyn miał na sobie słynne podarte wdzianko. Czasami wypinał się w stronę publiczności i np. pośladkami przytrzymywał mikrofon, za co otrzymywał gromkie brawa. Innymi razy udawał kopulację z głośnikami. Podczas wykonywania jednego z utworów wyszedł na dziwnych szczudłach. Podczas innej piosenki był przebrany za papę w wielkiej czapce i z długą laską w ręku. Niesamowity był także klawiszowiec. Jego parapet został postawiony na wielkiej, chwiejącej się sprężynie, która zastępowała statyw. Jak zauważyłem, kołysanie keyboardu tak pochłonęło muzyka, że nie zauważał przerw między utworami. Bez chwili wytchnienia, arytmicznie wyginał klawisze na wszystkie możliwe strony. Nie udało mu się także ani razu trafić w białe, bądź czarne przyciski. Nie wiem tylko, jak dowiedział się, iż czas zejść ze sceny. Zespół zagrał m.in. "Sweet Dreams", "The Beautiful People", "The Dope Show", czy "The Nobodies". Poza tym wokalista zabawiał się fanatyczną publicznością, która posłusznie reagowała na każde jego kiwnięcie palcem. Jak można się domyśleć, występ bardzo dobry. Nieudanych Marilyn Manson chyba nie ma na swoim koncie.