- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Melissa Auf der Maur, Troy Von Balthazar, Warszawa "Stodoła" 30.11.2010
miejsce, data: Warszawa, Stodoła, 30.11.2010
Mimo że zima jak co roku zaskoczyła drogowców i doszczętnie sparaliżowała stołeczną komunikację miejską, jakoś udało mi się dotrzeć pod "Stodołę" na czas, a nawet: sporo przed czasem. Nie spodziewałem się przed klubem tłumów i faktycznie ich nie było. Nie myślałem jednak, że "Stodoła" będzie aż tak pusta... "Cóż, jest jeszcze całkiem wcześnie" - tłumaczyłem sobie i na krótko przed dwudziestą wszedłem na salę, gdzie już odbywała się projekcja filmu.
Melissa Auf der Maur, Warszawa 30.11.2010, fot. Lazarroni
Co to za film? "Out of Our Minds", wspólne dzieło Melissy i reżysera Tony'ego Stone'a. Krótkometrażówkę nakręcono jako część projektu powiązanego z ostatnią płytą basistki. Sam film był mroczny, niepokojący i nie do końca zrozumiały. Znalazło się w nim miejsce dla wypadku samochodowego, wikingów i krwawiących drzew, ścinanych przez nieczułych drwali. Wszystko to osadzone w malowniczej scenerii mrocznych lasów. Jeśli ktoś widział teledysk do "Out of Our Minds", to mniej więcej wie, o jakich klimatach mówię. Trzeba przyznać, że projekcja stanowiła całkiem miłe wprowadzenie do koncertu i można było spokojnie na niej poprzestać, rezygnując z supportu - tak jak The Cure, odtwarzający na trasie promującej album "Faith" awangardowy film "Carnage Visors". Niestety, Melissa sprowadziła ze sobą pewnego hawajskiego muzyka...
Przyznaję, że nie znałem przed koncertem twórczości Troya von Balthazara - i z pewnością nie będę chciał zmieniać tego stanu rzeczy, gdy już jestem po jego występie. Na scenie pojawił się nieśmiały, z wyglądu: niewątpliwie dorosły mężczyzna, lecz sposobem zachowania przywodzący na myśl nieśmiałe dziecko z podstawówki. Co prawda miał przewieszoną przez ramię gitarę, ale podkłady leciały z playbacku i nawet specjalnie się z tym nie krył, nie zawsze udając, że w ogóle gra. Z początku zastanawiałem się, czy i wokal nie leci z taśmy, ale gdy zaczął mieć problemy z przebiciem się przez swoje podkłady, okazało się, że jednak śpiewa na żywo. Nic jednak po tym, gdyż zaprezentowana przez niego muzyka była wyjątkowo monotonna i nieciekawa. Zapętlone motywy gitarowe, w niektórych utworach wzbogacone lub zastąpione bardzo prymitywnymi klawiszami. Niestety, Troy próbował też konferansjerki. "Next song is about dogs. It's called: 'Dogs'". Opowiadał też, jak to chciał wziąć ze sobą na trasę pianino, ale mu nie pozwolili, więc będzie musiał improwizować - po czym usiadł na scenie i puścił sobie podkład z magnetofonu. "Next song is about my penis" - i zaczął brzdąkać na gitarze, nucąc "my penis is ok", lecz po chwili się rozmyślił i stwierdził, że jednak znamy się zbyt krótko, by śpiewać nam takie rzeczy. Dawno tak bardzo nie pragnąłem, żeby jakiś support zakończył swój występ jak najszybciej - a Troy "grał", niestety, ze czterdzieści minut. W końcu jednak opuścił scenę i rozpoczęła się przydługa przerwa techniczna.
Melissa Auf der Maur, Warszawa 30.11.2010, fot. Lazarroni
21:30, robi się ciemno, a z głośników leci intro "The Hunt". Pojawiają się muzycy zespołu. Na dobry początek zaczęli "Isis Speaks" i na scenę wchodzi się ona: cudowna Melissa Auf der Maur. Wysoka, zgrabna, uzbrojona w niewiele mniejszy od niej bas i otoczona burzą rudych włosów. Za chwilę instrumentalny, porywający "Lead Horse". I na razie tyle z nowej płyty, bo choć Melissa promowała swój tegoroczny krążek "Out of Our Minds", nie zapomniała wcale o swojej pierwszej płycie. I tak w następnej kolejności usłyszeliśmy potężne "Lightning is My Girl" oraz singlowe: "Real a Lie" oraz "Taste You" (zapowiedziane przez Melissę jako "song for the love we crave"). Zagrała też mocne "My Foggy Notion" i "I Need I Want I Will", a na zakończenie podstawowego setu, a jakże, największy hit, czyli gorąco przyjęty przez fanów "Followed the Waves". A co z drugiej płyty? No właśnie niewiele. Poza wspomnianymi utworami usłyszeliśmy jeszcze tylko tytułowe "Out of Our Minds", niesamowite "22 Below" (ten niepokojący klimat z płyty jest jeszcze intensywniejszy na żywo!) oraz "Meet Me on the Darkside" (przed którym artystka zaprosiła: "meet me at One-Eyed Jacks" - zupełnie, jakby zgadła, że sobie ostatnio przypominam Twin Peaks). Było coś jeszcze... Ale o tym za chwilę.
Choć pierwsze skrzypce grała niewątpliwie Melissa, w dwóch momentach wyjątkowe role przypadły dwóm mężczyznom. Za pierwszym razem, gdy cały zespół opuścił scenę i została na niej tylko rudowłosa basistka. Ktoś z tłumu krzyknął, żeby zaśpiewała "Devil's Plaything" Danziga. Melissa stwierdziła, że prawie zgadł i zaczęła nucić pierwszą zwrotkę tego utworu. Następnie jednak przeszła do osobistej opowieści o powstaniu wyjątkowej piosenki na swojej ostatniej płycie: "Father's Grave", duetu z Glennem Danzigiem właśnie. "Niestety, nie udało mi się spakować Glenna w walizkę i przywieźć do Polski... Jest na to za duży" - także utwór poleciał z playbacku, a Melissa oddała się rewelacyjnemu wykonaniu swoich partii wokalnych. I choć w trakcie koncertu basistka czasem nie radziła sobie w wyższych rejestrach, tym utworem nadrobiła wszystkie wcześniejsze niedociągnięcia. Nie zamierzam się też czepiać playbacku - akurat w tym utworze był w pełni uzasadniony. Czego nie można było powiedzieć o występie Troya von Balthazara. Zresztą - i tak był od razu na straconej pozycji, bo nie umiałby się przy swoich podkładach poruszać tak zmysłowo, jak Melissa.
Melissa Auf der Maur, Warszawa 30.11.2010, fot. Lazarroni
Drugim ważnym momentem z udziałem mężczyzny było odegranie "Paranoid" Black Sabbath. "To piosenka ku pamięci Petera Steele'a, którego niedawno straciliśmy..." - zapowiedziała artystka i zaczęła nucić "loving you was like loving the dead" z niezapomnianego "Black No. 1" Type O Negative, a następnie przeszła do klasyka Ozzy'ego i spółki. Dopiero po tekście rozpoznałem, co to za utwór - wersja zagrana przez zespół Melissy została zwolniona w iście doommetalowy sposób, którego nie powstydziłaby się kapela nieodżałowanego Petera Steele'a. W cover wpleciono też fragment "Iron Man" oraz motyw z "Black No. 1" Type'ów.
Z kwestii pozamuzycznych: Melissa, poza tym, że świetnie wyglądała, okazała się też niesamowicie otwartą i rozmowną artystką. Co chwila zagadywała do publiczności oraz wdawała się z nią w rozmowy. Biorąc pod uwagę dość niewielką widownię, wykreowało to bardzo intymną atmosferę (tyczy się to zwłaszcza tej części koncertu, w której basistka wykonała "Father's Grave"). Melissa przez cały koncert starała się wymówić "Warszawa", ale wychodziło jej tylko "Wawa-wawa-wawa... Wawaszyński", w którymś momencie więc poddała się: "can I just call you Warsaw?". Na bisach obiecała, że po powrocie do domu przeczyta wszystkie książki historyczne o Polsce i postara się wrócić (tutaj zdecydowanie powiedziała, że się obrazi, jeśli jej nie zaprosimy na któryś z letnich festiwali). Opowiadała też o swoim polskim przyjacielu, a na bis wypiła nasze zdrowie i zagrała ze swoim zespołem cover "When the Music's Over" The Doors. Dla formalności wspomnę też, że występowi towarzyszyły mroczne, leśne wizualizacje, ale chyba nikt - przynajmniej z męskiej części widowni - nie zwracał na nie uwagi, traktując samą Melissę jako najlepszą wizualizację do tego występu.
Melissa Auf der Maur, Warszawa 30.11.2010, fot. Lazarroni
Nie spodziewałem się, że tak spodoba mi się ten koncert. Materiał jeszcze tylko zyskał w stosunku do wersji płytowych (drobne niedociągnięcia wokalne były znośną ceną za towarzyszącą piosenkom energię), a sama Melissa dała się poznać jako przeurocza, inteligentna artystka. Szkoda tylko, że tak niewiele osób miało okazję się o tym przekonać na własnej skórze. Wiem, że Auf der Maur to nie Lady Gaga, ani nawet jej brzydsza koleżanka z Hole, która też niedawno grała w Warszawie, do tego koncert wypadł w środku tygodnia i pośród zasp śniegu, niemniej trochę wstyd... Ale Melissa i tak była nami zachwycona - a my nią jeszcze bardziej.
Zobacz: zdjęcia z koncertu.
Zarzuty o bałwochwalstwo przemilczę :)
Pozdrawiam i dziękuję za "zgrabny" komentarz.
Ruda zmysłowa piękność z basem, do tego tak przyjemna w osobistym kontakcie... Hmmm... Mój ideał kobiety? ;-)
A co do Melissy: niesamowita, niesamowita, niesamowita i jeszcze raz niesamowita. Ta kobieta dala mi taka dawka soczystego rocka jakiej dawno od zadnego zespolu nie uslyszalem.
Wstyd mi za tak mala publicznosc, ludzie, sluchajcie dobrej muzyki i chodzcie na koncerty w szczegolnosci jesli przyjezdza taka gwiazda i to za tak nedzne pieniadze! Niech zaluja po stokroc ci ktorych nie bylo!
Co do Danziga: przyznaję się, moja haniebna pomyłka - tym bardziej, że sam jestem wieloletnim fanem Glenna.
Pozdrawiam.