- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Megadeth, Warszawa "Stodoła" 26.06.2001
miejsce, data: Warszawa, Stodoła, 26.06.2001
Na ten dzień czekałem cztery długie lata. Tyle bowiem czasu minęło od ostatniej (i zarazem pierwszej) wizyty Dave Mustaine'a i spółki w naszym kraju - mimo, że lider Megadeth wyraźnie podkreślił na koncercie w Spodku w 1997 roku, że na pewno przyjedzie do Polski zaraz po wydaniu nowej płyty. Cóż, po ukazaniu się ryzykownego "Risk" nie doczekałem się obiecywanego przez Dave'a przyjazdu, tym bardziej więc byłem głodny koncertu, jaki miał się odbyć w warszawskiej "Stodole" 26 czerwca. Od razu na wstępie muszę zaznaczyć, że moja relacja z koncertu może nie być obiektywna, a to z prostego, ale bardzo ważnego dla mnie powodu: Megadeth jest moją ulubioną kapelą, absolutnym numerem jeden, w ich muzyce zakochałem się ładnych 10 lat temu, dlatego też moje odczucia mogą być lekko przesadzone. Mimo to, postaram się przekazać Wam, drodzy czytelnicy, relację z koncertu najobiektywniej jak tylko potrafię. A więc jazda... trash'em all!
Do "Stodoły" zaczęto wpuszczać przed 19, ja wraz z kumplem zjawiłem się tam ok. 19.00. Pierwsze, co od razu rzucało się w oczy, to ogromna kolejka, jaka utworzyła się przy wejściu. Bardzo ucieszył mnie ten fakt, ponieważ wyglądało na to, że będzie komplet, a wiadomo - koncert przy pełnej publice jest (przynajmniej dla mnie) o wiele bardziej szalony i spontaniczny. Gdy dostaliśmy się już do środka, szybko rozejrzeliśmy się po stoiskach z gadżetami, jednak nie było tam nic ciekawego (a jak zwykle było drogo). Resztę oczekiwania na koncert umiliłem sobie siedząc przy piwku. Przed godziną 20 postanowiliśmy (hej Mariusz!) udać się pod scenę. Bardzo zniecierpliwieni czekaliśmy wytrwale, skandując co chwila wraz z tłumem "Megadeth! Megadeth!". Już wcześniej wiedziałem, że Turbo nie wystąpi... a szkoda. Część ludzi czuła się zapewne rozczarowana. Od samego jednak początku było widać dla kogo przyszło do "Stodoły" ponad 2 tyś. ludzi.
I wreszcie... 15 minut po ósmej z ogromnych kolumn zaczęły dochodzić pierwsze dźwięki "Prince Of Darkness". Wszyscy oszaleli. Szkoda tylko, że "Książę Ciemności" (a właściwie jego początek) "posłużył" tylko za intro. Jednak, gdy pod koniec wstępu, na scenę wyszli Al, Jimmy, David i Dave, cała "Stodoła" eksplodowała. Zaczęli od "Dread And Fugitive Mind" z nowej płyty. Ku mojemu zdziwieniu utwór robi naprawdę ogromne wrażenie na żywo (szczególnie podczas partii solowych). Zaraz po nim "Kill The King", utwór energiczny, w sam raz na koncert by rozgrzać publikę (mimo to nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak poprzednik). Później chwila ciszy... Dave, wyraźnie zaskoczony reakcją publiczności oznajmia, że teraz zagrają coś ze starszych rzeczy. Publiczność szaleje. Zaczynają grać "Wake Up Dead"... jak ja kocham ten utwór, popisy solowe kończące go to najlepszego rodzaju muzyczny majstersztyk. Ale zaraz... słyszę znajomą melodię. Tak, to "In My Darkest Hour". Nie muszę chyba dodawać co działo się w tym momencie pod sceną. W wolniejszej części utworu większość ludzi śpiewała razem z Davem kolejne wersy tekstu, by w szybkiej części oddać się totalnemu szaleństwu. Niestety dalej nie pamiętam już kolejności utworów, jakie grał Megadeth (pamiętam natomiast bardzo dobrze jakie grali w ogóle). Amerykanie zaprezentowali same najlepsze numery ze swoich płyt (oprócz płyty "Killing Is My Bisness... And Business Is Good!"). Był więc i "She-Wolf", bardzo gorąco zresztą przyjęty, był "Trust" i "Almost Honest". Był również spokojnie zaczynający się "Use The Man", stopniowo przyspieszający z ciekawym finałem. Bardzo dziwne było dla mnie to, że z nowej płyty zagrali tylko pięć utworów: wspomniany już "Dread And Fugitive Mind", zagrany o wiele ciężej niż na płycie "Moto Psycho", balladkę "Promises" (zaśpiewaną przez tłum wspólnie z Davem, Davidem i Alem), utwór instrumentalny i zaraz po nim "Return To Hangar", udaną kontynuację wielkiego przeboju z "Rust In Peace". Z "Risk" zagrali bodajże tylko balladkę "Time: The Beginning", co mnie jednak trochę zaskoczyło, bo choć jest to płyta bardzo, bardzo spokojna, to do setu koncertowego spokojnie nadawałyby się utwory takie jak "The Doctor Is Calling", "Time: The End", czy nawet melodyjny "Breadline". No cóż, wszystkiego nie można mieć (a i tak lepiej, że zagrali więcej starszych i starych kawałków). Mogliśmy usłyszeć potężny i miażdżący "Reckoning Day" (uwierzcie mi, na koncercie ten kawałek naprawdę przygniata swoim ciężarem), pokręcony bardzo "Train Of Consequences" i oczywiście przepiękny "A Tout Le Monde", odśpiewany wspólnie przez wszystkich zgromadzonych. Z "Countdown To Exctinction" zagrali bardzo lubiany przeze mnie "Sweating Bullets" i uwielbianą z kolei przez wszystkich "Symfonię Zniszczenia", która zakończona została wspaniałymi solówkami Dave'a i Ala. Ja jednak najbardziej czekałem na utwory z "Rust In Peace" i "Peace Sells... But Who's Buying?". No i doczekałem się... (utwory z "Rust In Peace" Megadeth zagrał dopiero w środku i pod sam koniec koncertu). Był oczywiście "Hangar 18" z solówkami takimi, że równomiernie gały wychodzą na wierzch, a szczena opada na wysokość kolan, był "Holy Wars... The Punishment Due" z hiszpańską wstawką w środku i był (uwaga!) "Tornado Of Souls", przy którym nie było chyba osoby, która by stała w bezruchu. Z "Czerwonego Arcydzieła" zagrali wspomniany przeze mnie "Wake Up Dead", "Peace Sells", zaczynający się wspaniałym basem (przy tym utworze wylądowałem w "fosie", gdy się podniosłem po upadku, mogłem spokojnie przyjrzeć się z bliska Davidowi, Dave'owi i Alowi, zasłoniętego przejściówkami i blachami Jimmy'ego nie było prawie widać) oraz (znowu uwaga!) mój ulubiony "The Conjuring" - utwór, który "spowodował" ogromne pogo, nie tylko pod sceną. Amerykanie wychodzili bodajże dwa razy bisować, na sam koniec zaserwowali nam nieśmiertelny hymn Black Sabbath "Paranoid" (cóż się wtedy działo, właśnie podczas tego hicioru "nazbierałem" najwięcej siniaków) i "Anarchy In Warsaw" - nieco zmieniony utwór The Sex Pistols.
I tak skończyło się Megaprzedstawienie Megazespołu. Skończył się koncert, który był o wiele lepszym występem Dave'a & Co., niż cztery lata wcześniej na "Metal Hammer Festival"... koncert najlepszy w moim życiu.
Mam nadzieję, że nie przesadziłem zbytnio z pochwałami w mojej relacji, ale uwierzcie, koncert był naprawdę wyjątkowy i niech żałuje ten, kto nie zjawił się 26 czerwca w warszawskiej "Stodole".
Podziękowania dla Mariusza, jego rodziny oraz fanow Megaśmierci z Opola.