- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Marillion, Kraków "Studio" 28.11.2012
miejsce, data: Kraków, Studio, 28.11.2012
Na koncert Marillion dotarłem w świetnym humorze, mimo iż małe nieporozumienie w pociągu TLK mało co nie uszczupliłoby mnie o 120 złotych (a nawet 300). Na szczęście zostałem jedynie pouczony. Gdy dotarłem pod klub "Studio", to aż serce rosło. Czekała tam naprawdę długa kolejka. Koncert był wyprzedany już od kilkunastu dni. Nieczęsto to się zdarza, albowiem Polska weszła już na pułap koncertowego przesytu. Niestety bilety też są coraz droższe, co nijak ma się do wynagrodzeń rodaków. W windowaniu idiotycznych cen przodują zwłaszcza Live Nation i Metal Mind, ale to już schodzenie na inny temat. Po wejściu do klubu pooglądałem sobie trochę merch, jednak nic nie kupowałem. Marillion promuje najnowszy album, zatytułowany "Sounds That Can't Be Made". Płyta ta to typowy tzw. grower. Czyli po pierwszym przesłuchaniu człowiek myśli "what the fuck?", ale z kolejnymi muzyka tylko zyskuje. W miarę zapoznawania - z albumu przeciętnego "Sounds That Can't Be Made" przeistoczyło się dla mnie w jeden z najlepszych w tym roku.
Nie było żadnego supportu, a gig zaczął się mniej więcej o czasie. Wokalista Steve Hogarth wyskoczył w białej bluzie z wielką pacyfą (którą potem zdjął). Pozostali muzycy to: pozostający w cieniu, choć dobrze bębniący Ian Mosley, słusznych gabarytów gitarzysta Steve Rothery, świecący łysiną klawiszowiec Mark Kelly oraz sympatyczny Pete Trewavas na basie. Zaczęli tak, jak na całej trasie od "Gazy". To najbardziej polityczny utwór w dorobku grupy. Opowiada o ciężkiej sytuacji dzieci w tym zakątku świata. Z początku ciężko mi się było wgryźć w tę kompozycję, jednak pokochałem ją. Na pewno jedna z piosenek roku. Chociaż piosenka to niezbyt dobre słowo. Kawałek trwa siedemnaście i pół minuty. Odegrany został wspaniale. Wielowątkowy, przejmujący utwór. Gdy wybrzmiały ostatnie jego dźwięki, na totalnie wypełnionej sali rozległa się taka owacja, jakiej dawno nie słyszałem. A w warunkach klubowych chyba nigdy. Widać było, że muzycy są wzruszeni i że występ sprawia im radość, a nie tylko odrabiają pańszczyznę.
Jako drugie poleciało "Ocean Cloud" z "Marbles". Nadmienić trzeba, że koncert był naprawdę bardzo dobrze nagłośniony. Słychać było każdy instrument, a stałem tak bardziej z prawej strony, trochę bliżej niż w połowie sali. Hogarth był naprawdę w świetnej formie. Pewnie, że zdarzały mu się drobne fałsze, ale one tylko przydawały autentyczności. Następnie usłyszeliśmy "You're Gone", "Power" i "The Great Escape". Podkreślić trzeba świetną interakcję zespołu i widowni. Jak wiadomo Polacy są wyczuleni na kontakt zagranicznych artystów z publicznością. Ktoś może grać zajebisty koncert, ale jeśli w przerwie między kawałkami nie powie "I love you Poland", to niektórzy uważają gig za nieudany. Ja mam na to inne spojrzenie. Nie lubię zbytniego pierdolenia ze sceny, podlizywania się publiczności i prób mówienia po polsku. Jednak Hogarth robił to z takim wdziękiem, że nie da się nie czuć do niego sympatii. Między utworami co chwila ktoś z widowni sadził jakiś okrzyk, który rozśmieszał wszystkich. Miałem w tym swój udział rzucając super mega ambitny tekst "come to Jędrzejów", który rozbawił parę osób (bo moje śpiewanie "easteeeer eeeevening" było już cokolwiek żałosne). Hoghart stwierdził, że Anglicy powinni się bardziej uczyć polskiego i pochwalił się, że jego znajomość naszego języka sprowadza się do "dziękuje" i "piwo". Ponadto jakaś kobieta ciągle zachęcała go do "take off your jacket".
Ktoś, kto czyta te słowa, pomyśli pewnie "koncert idealny". No, nie do końca. Ale o tym trochę dalej. Na pewno na plus wypadało prawdziwe wczuwanie się Hogartha w śpiew i muzykę. Jego żywiołowe reakcje i w ogóle. Raz zrobił nawet tzw. "powerslide" (zabawnie ukazany choćby w filmie "Tenacious D In The Pick Of Destiny"). Podstawowy set zwieńczył "Sounds That Can't Be Made" z pięknymi solówkami Rothery'ego oraz "King" i "Man Of A Thousand Faces". Wrażliwa ideologia i przekaz Marillion są mi bardzo bliskie, jednak z bisami mogli się postarać trochę bardziej. Zagrali wspaniały "Neverland" z "Marbles", którym oczarowali publiczność. Steve Hogarth śpiewał w szaliku reprezentacji Polski. No i znowu zeszli. Nieustająca wrzawa fanów spowodowała, że wyszli na drugi bis. Tym razem było to "Sugar Mice" jeszcze z ery Fisha (a dokładnie z "Clutching At Straws"). Po wykonaniu tego numeru muzycy stanęli do ukłonów, życzyli "happy Christmas" i opuścili scenę. Widzowie chcieli więcej, jednak mimo nawoływań zapaliły się światła, a ekipa techniczna wkroczyła demontować sprzęt. Niby nie można narzekać, bo wykonawczo koncert był naprawdę piękny. Ale hola hola! Gdzie "Kayleigh"? Gdzie "Lavender"? A przede wszystkim - co dla mnie było istotne - gdzie cokolwiek z "Seasons End"? To moja ulubiona i moim zdaniem najlepsza płyta Marillion w ogóle. Wiem, że zagorzali fani grupy mają pewnie inną hierarchię, jednak to po prostu moje zdanie. Co prawda trwało to wszystko ze sto kilkanaście minut, ale dziesięć utworów to trochę mało.
Po koncercie kupiłem piwo, aby poczekać na kogoś ze zespołu. Cały czas miałem wsunięty w spodnie osobisty egzemplarz "Seasons End". Trochę mnie uciskał w nasieniowody, ale warto było (no dobra, nasieniowody są chyba trochę bardziej z boków - mniejsza z tym). Koło baru zaczął gęstnieć tłumek. To Rothery i ktoś jeszcze podpisywali gadżety i pozowali do zdjęć. Gdy znalazłem się bliżej, tym "ktoś jeszcze" okazał się Trewavas. Gość jest naprawdę niski, może nawet niższy od Burke'a Shelleya z Budgie. Na koncercie w ogóle tego nie było widać. Magia sceny? Udało mi się dostać autografy obu muzyków na odwrocie książeczki albumu oraz bonus w postaci uścisku dłoni Rothery'ego. I jednemu, i drugiemu powiedziałem, że szkoda iż nie zagrali nic z "Seasons End", a także półżartem rzekłem, że muszą mi go podpisać w ramach "penalty". Z Rotherym jeszcze mogłem mieć zdjęcie, dałem jakiemuś chłopakowi aparat żeby pstryknął. Flesz był, jednak fotka się nie zrobiła, nie wiem czemu. Trudno. Ważne że mam podpisy. Podsumowując: mimo kilku rozczarowań repertuarowych na pewno warto było się pojawić na tym gigu. Tym bardziej, że takich super zespołów jak Marillion już raczej przybywać nie będzie.
Setlista:
Gaza
Ocean Cloud
You're Gone
Power
The Great Escape
Sounds That Can't Be Made
King
Man Of A Thousand Faces
Bis:
Neverland
Bis 2:
Sugar Mice
Materiały dotyczące zespołu
Zobacz inną relację
Marillion, Tides From Nebula, Warszawa "Stodoła" 29.11.2012
autor: Meloman
A tak w ogóle to "come to Jędrzejów" wymiata