- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Manowar, Katowice "Spodek" 17.05.2014
miejsce, data: Katowice, Spodek, 17.05.2014
Bogowie heavy metalu nie czuwają nade mną, bo to drugie moje podejście do koncertu królów metalu i drugie pechowe. Pierwszy raz na koncert wybierałem się do Berlina i o mały włos impreza mnie ominęła. Najpierw dwa razy termin był przesuwany, bo Karl Logan złamał nadgarstek wskutek wypadku motocyklowego i rehabilitacja się przeciągała. W końcu 22 marca 2007 roku koncert doszedł do skutku; podążam z żoną na dworzec, a tu informacja, że pociąg ma gigantyczne opóźnienie i nie wiadomo, czy w ogóle pojedzie. Powód? Drzewo przewróciło się na tory. Co robić? Taksówka. Taksiarz chciał nas wykasować na 150 zł do granicy. Negocjacje trwały 50 minut, wreszcie zgodził się zawieźć nas do Słubic za 110 zł. Pieprzone szczęście, że miałem trochę więcej kasy w kieszeni w czasach, kiedy bieda często zaglądała w oczy. Zdążyliśmy z ledwością tylko dlatego, że pociągi z Frankfurtu do Berlina kursują co pół godziny, a drzewa są mocno oddalone od torów. Wówczas widziałem po raz pierwszy tych skurwieli w skórach i nie żałuję ani grosza wywalonego na bilet, dojazd oraz trudy powrotu.
Za cholerę nie pomyślałbym, że może się taki pech powtórzyć. Wyjazd mieliśmy zaplanowany na 12:00 z Leszna, tym razem busem. Do Katowic 300 kilometrów. Godzina 12:15, a pojazdu nie ma. Telefon do kierowcy. Pierwszą rozmowę odrzucił, drugą odebrał. "Gdzie jesteś?" - pyta kumpel. "Jak to gdzie? W Egipcie" - słychać w słuchawce. Widziałem, jak blednie. Nie wiem, jak doszło do tego nieporozumienia, ale szoferowi spadnie opalenizna, jak go dorwiemy. Na pociąg do Katowic za późno. Kogo teraz znaleźć. Obdzwoniliśmy kogo się dało, ceny przeważnie były nie do przyjęcia, ale wreszcie trafił się człowiek, który nas zawiózł. Fuks maksymalny. Tyle, że to nie koniec kłopotów, ale do tego wrócę później.
Katowicki występ Manowar był sporą sensacją, ale jak na sporą sensację, spotkał się z niewielkim zainteresowaniem. Trochę nad tym ubolewam, bo Manowar znajduje się w pierwszej piątce moich najbardziej ukochanych zespołów, i zarazem trochę tego nie rozumiem, bo muzyka, którą przez 30 lat stworzyli Amerykanie, jest absolutnie wyjątkowa. Najwyraźniej Polska nie stanowi podatnego gruntu dla epickiej i hymnicznej odmiany heavy metalu. Nie zamierzam wnikać, dlaczego Iron Maiden się przyjmuje, a przecież tworzy bardzo podobną muzykę. Inna sprawa, że wiarę zaczynają już wkurwiać ceny biletów. Ten sam koncert w Czechach pewnie kosztowałby ze 100 zł od osoby, ceny biletów wywindowane przez Prestige MJM zaczynały się od 179 zł. A za dużo atrakcji jest tej wiosny, by lekką ręką wyjebać kilkaset zł. "Spodek" wypełnił się może w 60 procentach, górne trybuny były zupełnie puste, co wyglądało przygnębiająco. Do ostatniej chwili można było odkupić dwa bilety w cenie jednego.
Manowar, gadżety koncertowe, Katowice 17.05.2014, fot. Mikele Janicjusz
Ci, którzy przybyli na koncert Manowar, dobrze wiedzieli dlaczego tu są. Nie odnotowałem osób przypadkowych, choć pewnie takie były. W powietrzu unosił się spory entuzjazm, a szczególnie wewnątrz "Spodka", kiedy co rusz skandowaliśmy nazwę kapeli oraz ukute przez nią hasła, jak "Hail, hail, hail and kill", "kings of metal" i - szczególnie popularne - "kill with power! die! die!", za które pewien jegomość obdarzony piekielnym wokalem zebrał wielkie owacje. Kiedy wlazłem na złotego cyrkla, było już trochę ludzi. Pierwszy szereg należał do obcokrajowców, jak się domyślam z fanklubu, wpuszczonych trochę wcześniej decyzją zespołu. Strasznie nadęta ekipa, która miała ochroniarzy po swej stronie, bo kiedy tylko próbowałem znaleźć miejsce pod barierkami, to takiego hałasu narobili, że zaraz miałem "żółtych" na karku. Trochę się poprzepychaliśmy, lecz w końcu jakoś się dogadaliśmy, co nie zmienia faktu, że to pulki grochowe.
Scena była już gotowa na przyjęcie Manowar. Koncert miał być z rodzaju "An evening with", czyli bez udziału supportów, choć pierwotnie coś tam się mówiło o przedskoczkach. Ich udział pewnie zależał od liczby sprzedanych wejściówek. Tak więc na scenie stały rzędy głośników, na środku, dość wysoko, perkusja, a na tylnej ścianie ustawiono wielki telebim, na którym dumnie lśnił napis "Manowar". Scena była dość skromna, jak na takich twardzieli, ale może i lepiej, bo nic nie odwracało uwagi widzów. W tle leciała cichutko muzyka - jakiś Wagner czy coś. Bardzo przyjemne dźwięki.
Show rozpoczęło się z minimalnym opóźnieniem. Klasyczne intro: "Ladies and gentlemans, from the United States of America, all hail, Manowar" i od razu jazda na maksa w utworze programowym. Joey DeMaio wyginał się z tym swoim basem w teatralnych pozach, Karl Logan bardziej powściągliwy, Donnie Hamzik był ledwo widoczny zza bębnów, na końcu sceną zawładnął Eric Adams - skurwiel, który w czasach świetności dysponował skalą głosu o rozpiętości czterech oktaw. Wszyscy odziani w efektowne skórzane wdzianka, ale mniej kiczowate niż przed laty. Pierwsze, co się rzuciło w uszy, to brzmienie. Było totalnie nieselektywne, a wokalisty niemal nie dało się usłyszeć. Trochę poprawiło się to potem, ale z wokalem - moim zdaniem - do samego końca były problemy. Dobrze, że tak dużą rolę w pieśniach Manowar odgrywają partie śpiewane przez fanów, bo sami sobie zaryczeliśmy:
"Oooh, Manowar
Born to live forever more
The right to conquer every shore
Hold your ground and give no more".
Jechali właściwie bez przestanku, numer za numerem. Żadnych "dobry wieczór" czy "dziękuję, że przybyliście". Nie za bardzo mi odpowiada taka konwencja koncertu, oczywiście mizdrzenia się też nie lubię, ale żeby nic nie powiedzieć do ludzi... Następny był "Blood of My Enemies", gdzie też każdy znał refren, potem dość nośny "Brothers of Metal" i zbyt mało dynamiczny według mnie "Sign of the Hammer". Miałem nadzieję, że nie zagrają niczego z najgorszej heavymetalowej płyty wszech czasów, ale usłyszeliśmy "The Lord of Steel". Przed koncertem wśród fanów panowało podniecenie spowodowane sugestią, że ponieważ jest to pierwszy koncert Manowar w Polsce, to przygotują w setliście niespodzianki. Ja sam spodziewałem się, że może to być "Ojciec", inni mówili, a raczej modlili się o suitę "Achilles, Agony And Ecstasy In Eight Parts". Nic z tego. Jednak za swego rodzaju niespodziankę można uznać wykonanie utworu "The Dawn of Battle", zamieszczonego po raz pierwszy na singlu promującym wydawnictwo "Warriors of the World" (2002). Szkoda jedynie, że mięśniaki pominęły środkową spokojną część.
Prawdziwa jazda zaczęła się dopiero od chwili, kiedy Manowarowie zaczęli sięgać po repertuar z kultowego albumu "Kings of Metal" (1988). Tego akurat można się było spodziewać, skoro wybrali się w trasę promującą współczesną wersję - "Kings of Metal MMXIV". Nie chcę oceniać po co ruszyli pomnik, ale skoro miało to wpływ na odegranie na żywo całego albumu, to zajebiście. A wznowienia i tak nie kupię. Rozpoczęli od "The Warrior's Prayer", który w formie multimedialnej pojawił się na telebimie. Wszyscy w "Spodku" wpatrywali się w ekran i słuchali, jak dziadek opowiada wnuczkowi wyssaną z palca opowieść o spotkaniu z metalowymi królami. W kulminacyjnym fragmencie modlitwa została efektownie rozpisana tak, by wszyscy mogli powtarzać słowa:
"Gods of war I call you,
my sword is by my side.
I seek a life of honor,
free from all false pride.
I will crack the whip
with a bold mighty hail.
Cover me with death
if I should ever fail.
Glory, majesty, unity
hail, hail, hail".
Wszystko skończyło się brawami, a potem - zupełnie jak na płycie - ruszyli z "Blood of the Kings". To jest fajna petarda, co ma zajebiste zakończenie, ha. Potem zaczęło się kombinowanie polegające na przerywaniu kolejnych numerów filmowymi wstawkami, w których wymądrzali się muzycy i osoby odpowiedzialne za powstawanie nowej wersji "Kings of Metal MMXIV". Fajnie, że zespół zadbał o napisy w języku polskim, które pozwalały zrozumieć, o czym mowa. Gorzej, że spod sceny ni chuja było widać, ale nie narzekam, bo nie stałem tam, by oglądać dokumenty. Tak więc dalej wykonali numer, przy którym kolana mi się ugięły - "Kingdom Come", chóralnie wyśpiewany "Heart of Steel", po którym Joey DeMaio został sam na scenie, by zagrać słynne solo. Nie była to kompozycja, którą znaliśmy, choć skończyła się motywem znanym jako "Sting of the Bumblebee". Improwizacja bardzo fajnie wyszła, dlatego Indianin zasłużenie zgarnął burzę oklasków. Najbardziej powerowym (czyt. najszybszym) utworem wieczoru był "Wheels of Fire", do którego dołączono teledysk. Miło się oglądało zupełnie gołe panny wiercące się na motocyklach powożonych przez nomen omen członków Manowar. Dwie ostatnie pieśni wykonane w podstawowym czasie to już super klasyka, bez której żaden koncert Amerykanów nie mógłby być uznany za skończony; najpierw był "Hail and Kill", a potem "Kings of Metal".
Bis był jeden. Zaczął się od przemowy Joey'a DeMaio. I to jakiej przemowy. Wyszedł na scenę niczym nordycki bóg przy dźwiękach grzmiących piorunów; efekt byłby zajebisty, gdyby nie to, że technik podał mu niewłaściwy mikrofon... Dopiero po zmianie sprzętu popłynął głos. Trudno, zdarzają się takie rzeczy - w końcu tam też pracują ludzie. Oj, nagadał się lider kapeli. Całkiem sporo było słów o szacunku, honorze, dumie, sile i odwadze. Dla nas najważniejsze, że część przemowy odbyła się w języku polskim, bo - jak zaznaczył DeMaio - nasz język jest językiem bohaterów. Nie wiem, jakiego triku użyto, ale wydaje mi się, że Joey leciał z playbacku. Ale już za samo nagranie słów kierowanych tylko dla nas, za to, że mu się chciało podjąć to wyzwanie, należą się wielkie brawa, nie mniejsze niż za stwierdzenia: "jesteście najbardziej zajebistymi metalami", albo "najwięksi Manowarriors są w Polsce", albo "jeśli nie szanujesz Manowar, to spierdalaj", albo "jeśli nie lubisz Polski, pierdol się". Wreszcie "ten browar jest dla wszystkich fanów" - dodał, racząc się piwem w białej puszce z napisem "Tyskie". Co tu dużo mówić, połechtał nasze ego.
Ostatnim punktem programu były dwa kawałki. O pierwszym z nich nie da się inaczej powiedzieć, jak hymn - to "Warriors of the World United". Rozpoczęty przez Hamzika, który majestatycznie wybijał marszowy rytm, potem chroboczący bas DeMaio, potem szorstka gitara Logana napędzająca numer i wreszcie śpiew. Adams jednym ruchem ręki uciszył 6 tysięcy ludzi, by móc zaintonować "Here our soldiers stand from all around the world". W myśl tych słów, kamerzysta odwrócił się do widowni, a na telebimie oglądaliśmy żołnierzy Manowar z kilku rejonów świata. Kto tego nie poczuł, ten pewnie nie wiedział, co znaczy być fanem Manowar. Na deser został już tylko "Black Wind, Fire and Steel", kapitalny zamykacz koncertowy. Ostatni raz pod sceną się zakotłowało, a potem już tylko każdy wpatrywał się w DeMaio, który jednym szarpnięciem wyrywał struny ze swej gitary, by podać je czterem pierdolonym szczęśliwcom. Liczyłem na drugi bis, naprawdę liczyłem, ale kiedy z głośników popłynął utwór "Lament of the Kings", wiedziałem już, że nie ma na co liczyć.
Mam bardzo mieszane uczucia co do tego koncertu. Z jednej strony zadowoliła mnie setlista, ale z drugiej mogło się coś pojawić z płyty "The Triumph of Steel" (1992). Z jednej strony podobało mi się podejście zespołu, który zaskoczył akcentami propolskimi (np. piękne podziękowania wyświetlone na sam koniec koncertu), ale z drugiej rozczarował małym zaangażowaniem na scenie. Nie było widać tej radości, a przecież było tyle szumnych zapowiedzi: "Koniec wyczekiwania" (przed koncertem), "Rozjebiemy tę budę" (w czasie koncertu). I nic. "Spodek" stoi. Adams był zupełnie wyobcowany i kiedy tylko miał okazję, chował się za sceną, a przecież pełni on funkcję frontmana i też fajnie umie zagadać do ludzi. Fajnie, że jedna pani pokazała cycki, ale szkoda, że nie odbyło się to na scenie. Żaden fan nie został zaproszony do "wiosłowania". Nikt z zespołu nie wyszedł do ludzi po koncercie. To niby pierdoły, lecz wiedząc o tym, jak Manowar szanuje swoich fanów, trudno się z tym pogodzić.
Dobrze zaopatrzone było stoisko z pamiątkami, a ceny - chyba nigdy w historii - nie były tak przystępne. Przykładowo, jedna płyta CD kosztowała 60 zł, ale za cztery można było zabulić tylko 160 zł. Wiem, że od kilku lat w dużych sklepach elektronicznych można się natknąć na albumy Manowar po dwie dychy za sztukę, jednak kto chciał uzupełnić dyskografię, miał ku temu dobrą okazję. Ceny koszulek były normalne - od 80 do 100 zł, jeśli się nie mylę. Pałki za 60 zł, breloki, długopisy, kostki za 10 zł. Tak więc tłok przy "merczu" panował chyba taki, jak pod sceną.
Znaleźliśmy się na zewnątrz obiektu, lecz brakowało jednego współpasażera. Przy busie też go nie było. Tego dnia naprawdę ostro pochlał i trochę się obawialiśmy, że albo gdzieś usnął, albo dostał wpierdol. Za chwilę ktoś do mnie dzwoni - numer nieznany. Odbieram: "Cześć, tu szwagier Tomka. Pewnie go szukacie? Jest w szpitalu". Po otrzymaniu adresu itd. pojechaliśmy na izbę przyjęć. Zobaczyliśmy go na wózku. Okazało się, że podczas koncertu ukląkł, żeby podnieść telefon czy klucze i wyskoczył mu dysk. Jakoś go tam ponaprawiali i odtruli po alkoholu, więc do chaty dotarliśmy z większym niż zakładaliśmy opóźnieniem. Dobrze, że skończyło się tak, a nie inaczej, jednak - pech towarzyszył nam od samego początku.
Kilka dni później, siedząc w domu i analizując na spokojnie tę koncertową burzę, uśmiecham się na myśl, że po raz kolejny widziałem Manowar. Ktoś inny może mieć zupełnie inne zdanie, choć najwięcej do powiedzenia mogą czasami mieć ci, których nie było w "Spodku". Ja jednak wciąż uważam, że Manowar to pieprzeni królowie metalu.
Death to false metal!
Fuck the World!
Hail and kill!
Też miałem upierdliwy wyjazd, z tym że bardziej powrót. Myślałem że będzie dłużej, nie zarezerwowałem autobusu przed północą, do W-wy ruszyłem pociągiem o 4.15. Trzeba przyznać że nowy dworzec PKP w Kattowitz bardzo ładny i gonią nurów.
Doświadczenie z gatunku religijnych - nawet jak organista rzęzi ze starości a kapłani pierdzielą od rzeczy (ehm... nie ze starości, jak byli młodzi, to też pierdzielili), takiego misterium się nie odpuszcza!
Kocham ten kicz. Pozdrawiam wszystkich przetrąconych młotem!