- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Lvmen, MuN, Męty Ciał Szklistych, Wrocław 14.01.2019
miejsce, data: Wrocław, D.K. Luksus, 14.01.2019
Czeski Lvmen widziałem ostatnio prawie jedenaście lat temu. Przez tyle czasu w każdej kapeli może dojść do poważnych zmian. W biografii grupy najistotniejszymi wydarzeniami były śmierć jednego z jej członków i zawieszenie działalności. Muzycy wrócili jednak do wspólnego grania i do Polski - w ramach trzeciej części "Mitgefangen Mitgehangen Tour" dotarli do Warszawy, Wrocławia i Bielska-Białej.
Pierwszy support, debiutujący wrocławski duet Męty Ciał Szklistych, zaczął z niewielką obsuwą. Wykonał tylko dwa utwory, przy czym basista, jeśli mu wierzyć, dopiero po pierwszym się zorientował, że to już nie próba. Uświadomienie bynajmniej nie zmieniło jego pozycji - nadal stał tyłem do publiczności, przodem do kolegi.
Trwający niecałe dwadzieścia minut występ brzmiał jak długie, stonerowe intro - trochę wbrew zapowiedzi koncertu, w której napisano, że duet gra "w klimacie eksperymentalnego ambientu". Rzeczywiście, było spokojnie, perkusista rzadko uderzał pałeczkami mocniej, ale aż się prosiło, żeby riff od basisty przejęła gitara elektryczna. Naprawdę trudno mi było uwierzyć, że nie jest to po prostu sekcja rytmiczna szukająca muzyków do uzupełnienia składu. Z pełnym instrumentarium rockowym dzieło grupy brzmiałoby atrakcyjniej, chociaż też zwyczajniej. Jeśli jednak zespół woli być naprawdę eksperymentalny, wtedy radziłbym, żeby przy poszerzaniu składu pomyślał o instrumentach dętych, skrzypcach albo czymś, co by słuchacza zaskoczyło. Może też pozostać duetem, ale na razie nie widzę, żeby miał na to dobry pomysł. Czekam, jak grupa się rozwinie. Życzę postępów.
Z MuN mam trochę inaczej. Poznałem go dwa lata temu jako instrumentalny tercet i rozszerzenie składu, w tym przypadku o gardłowego, nie było według mnie potrzebne. Gdy jednak Ozimir, ów najnowszy nabytek, rozpoczął występ przeciągłymi wokalizami, pomyślałem, że ma to klimat, więc może i sens. Muzycy, trochę jakby na próbę, dodawali do głosu kolegi niekoniecznie skoordynowane dźwięki swoich instrumentów, aż wreszcie z tego intra wyłonił się riff. Grupa sięgnęła po utwór z albumu "Axis Mundi". Jako że było to dzieło w całości instrumentalne, wokalista przed statywem mikrofonu przez dłuższą chwilę stał bezczynnie, po czym na dalsze kilka minut usiadł na skraju sceny. Na pozycję wrócił, gdy formacja przeszła do materiału z zeszłorocznego albumu "Opia", który wykonała prawie w całości. Usłyszeliśmy "Oracle's", potem "Cease". Następnie, po kilku westchnieniach Ozimira, wrocławianie zagrali "Incline". Końcówkę utworu wokalista wykonał, siedząc na scenie, następnie leżąc na plecach, otaczany stopniowo oparami z dymiarki.
Do tej pory muzycy prezentowali się dość ospale - nie tylko Ozimir, którego wzbogacone echem partie zdawały się rozmywać w powietrzu i który we fragmentach instrumentalnych miał na siebie tyle pomysłu, co człowiek, który nie może się doczekać, kiedy mu się woda na herbatę zagotuje, ale też stojący prawie jak na baczność gitarzysta Yankezi. Pozostali członkowie grupy w ogóle się nie rzucali w oczy: Gniewko za plecami "wioślarza" robił swoje na perkusji, a basista Pedro zasłonięty był przez rozstawione już klawisze gwiazdy wieczoru. Klimat się zmienił, gdy w mroczniejszym utworze zatytułowanym "Apathya" Ozimir zaatakował partią growlingu. Wokalista zszedł ze sceny, by poszczególnym widzom krzyczeć tekst w twarze z odległości kilkunastu centymetrów. Świetnie! Tylko dlaczego trzeba było na to czekać ponad pół godziny? Również zresztą instrumentalny fragment utworu, na czas którego Ozimir zniknął nam z oczu, należał do stosunkowo porywających. Po kilku minutach wokalista wrócił, by jeszcze pogrowlować pod sceną. W tym dobrym stylu grupa dojechała do końca swojego występu. Mam nadzieję, że wkrótce poszerzy swój repertuar i będzie układała lepsze sety. Ten, pięćdziesięciominutowy, miał niestety słaby środek.
Lvmen wyszedł na scenę przy intrze z playbacku i wizualizacji przypominającej zakłócenia. Gdy ruchome obrazy w tle stały się konkretniejsze, w pierwszych minutach przedstawiające górskie widoki, Czesi zagrali w całości wydany półtora roku temu, dedykowany zmarłemu koledze album "Mitgefangen Mitgehangen". W secie nie znalazły się żadne niespodzianki. Również o szczegółach wykonania trudno się rozpisywać. Jako pierwsze w oczy się rzucało, że grupa wystąpiła jako nietypowy sekstet: obecność dwóch gitarzystów nie dziwiła, ale dwaj perkusiści to już rzadki widok. I tak jednak nie wszystkie dźwięki członkowie zespołu mogli "wyprodukować" sami. W "XXII" jeszcze miałem wrażenie, że wsamplowany monolog jest zbyt głośny w stosunku do muzyki, ale później takie dodatki już mi nie przeszkadzały.
Do bardziej wyróżniających się fragmentów występu należało "XXIV", w którym do klawiszowca i basisty, krzyczących do swoich mikrofonów na zmianę lub razem, dołączył z czystym śpiewem jeden z gitarzystów. Później uwagę szczególnie przykuwała dopiero końcówka "I". W trakcie destrukcyjnego outra muzycy zaczęli się więcej przemieszczać po scenie, jeden z perkusistów wstawał od zestawu, a basista uderzał pałeczką w talerz. Po tym finiszu Czesi się z nami pożegnali. Grali przez pięćdziesiąt minut. Na bis nie było co liczyć. Na pewno jednak części widzów zaprezentowany materiał wystarczył. Post-metalowa jazda bez postojów, tzn. bez przerw na oklaski, nie wprawiła odbiorców w ruch większy, niż kołysanie się w miejscu, ale była to solidna robota. Nie potrafię tylko ocenić - bo nagłośnienie i ograniczony widok zapchanej sceny mi to utrudniały - czy dwa zestawy perkusyjne rzeczywiście miały sens.
Męty Ciał Szklistych zabrzmiały jak niepełny zespół. MuN - jakby dopiero szukał właściwej drogi z nowym składem. Lvmen natomiast zagrał mimo wszystko trochę za krótko. Optymalnie byłoby według mnie, gdyby między występami obu supportów nie było przerwy, drugi z nich zrezygnował z kilkunastu monotonnych minut, np. pominął "Oracle's" i "Cease", zaś Czesi wykonali jeszcze dodatkowy, krótszy set ze starszymi utworami. Tych trzydziestu złotych za wstęp koncert był jednak warty.
Materiały dotyczące zespołów
- Lvmen
- MuN
- Męty Ciał Szklistych