- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Living Colour, Kraków "Studio" 29.01.2010
miejsce, data: Kraków, Studio, 29.01.2010
29 stycznia 2010 roku dane mi było uczestniczyć w koncercie, który już teraz śmiało nazwać mogę muzycznym wydarzeniem roku. Z pełną świadomością i odpowiedzialnością. Tego wieczoru w krakowskim klubie studenckim "Studio" nieziemską atmosferę zapewnił publice Living Colour. Na doskonałość imprezy złożyło się kilka czynników - szczytowa forma zespołu, rewelacyjna setlista, świetny kontakt z publiką.
Living Colour, Kraków 29.01.2010, fot. kriz
Cuda zaczęły się dziać już na dwie godziny przed wejściem zespołu na scenę. Klub "Studio" składa się z dwóch osobnych lokali - jest właściwy klub, miejsce imprez i koncertów - i niewielki bar, gdzie część fanów Living Colour udała się na przedkoncertowe piwo, a krakowscy studenci celebrowali piątek. ;) Jakież wielkie było ich zdziwienie, gdy w pewnym momencie do baru wszedł Afroamerykanin z dredami do pasa, malutką walizeczką w ręku i wielkim basem na plecach. Jakież wielkie były moje oczy, kiedy w przybyszu poznałam samego Douga Wimbisha. Wszedł, zapytał o drogę i zniknął, a my przez najbliższe pięć minut przecieraliśmy ślepia.
Po godzinie 20 (już we właściwym budynku oczywiście) napięcie zaczęło powoli rosnąć. Nie spełniły się moje najgorsze obawy i klub nie świecił pustkami. Atmosferze radosnego oczekiwania towarzyszyły kawałki RATM czy Skindred. No i wreszcie zaczęło się - z głośników popłynęły znane każdemu fanowi Living Colour dźwięki "WTFF", przy których zespół wkroczył na scenę. Po chwili "WTFF" został płynnie zastąpiony "Middle Man", który to po kilku minutach przeszedł w "Which Way to America"? To był naprawdę szalony i mocny początek koncertu. Tłum zdążył się już rozskakać na dobre, a przecież najlepsze miało dopiero nastąpić.
Living Colour, Kraków 29.01.2010, fot. kriz
W tym momencie relacji muszę poprosić moich czytelników o wyrozumiałość - nadmiar endorfin i adrenaliny, wygenerowany przez dziką radość, sprawił, że nie pamiętam dokładnie kolejności utworów. Ale przecież liczą się chęci i emocje. Był to koncert z trasy promującej płytę "The Chair in the Doorway" - panowie skupili się więc na jej promocji, prezentując na żywo ponad połowę nowego materiału. Nie zabrakło megaostrego, tytułowego "The Chair, DecaDance", tanecznego "Young Man" (Corey Glover z tamburynem w ręku, pytający "wanna shake your asses?" - bezcenne), "Behind the Sun" (Vernon Reid zaczarował swoją gitarę, jestem tego pewna!). Mnie osobiście najbardziej ucieszyło zagranie trzech najbliższych mi kawałków z "The Chair in the Doorway" - "Bless Those" (rewelacyjna, rozbudowana wersja ze świetnym intro! miażdżący bas!) oraz nieco niepokojących "Method" i "Burned Bridges".
Poza promowaniem najnowszego dzieła, panowie czerpali też garściami z przeszłości dalszej i bliższej. Nie zabrakło standardów do potupania, takich jak hymn zespołu (w okrojonej wersji) - "What's Your Favourite Colour" (zresztą fani nie dali zespołowi o tym kawałku zapomnieć, śpiewając przy każdej z możliwych okazji, że ich favourite colour to Living Colour :) ), "Glamour Boys" czy "Funny Vibe". Był i dzielnie skandowany przez publikę "Cult of Personality" (w nieco zmienionej wersji), były ostre momenty, jak "Auslander" (to cud, że nie straciłam głosu, refren przecież aż prosi się o wykrzyczenie) czy "Go Away" (pozdrowienia dla chłopców od pogo), były i chwile kosmicznego odlotu, wyciszenia, kiedy to cała publika stawała się jedną, kiwającą się masą - wywołujący ciarki na plecach "Flying" i cudowny "Love Rears It's Ugly Head". Megapozytywnym zaskoczeniem było dla mnie świetne wykonanie mojego ulubionego "Bi" - nie przypuszczałam, że tej nocy usłyszę go na żywo.
Living Colour, Kraków 29.01.2010, fot. kriz
Zespół sprezentował fanom kilka niespodzianek. Jedną z nich było zaserwowanie nam trzech coverów. No, niech będzie, że dwóch i pół. Pierwszy z nich rozpoczęły słowa Vernona Reida, że Corey jest superbohaterem, a każdy superbohater potrzebuje swojego hymnu. Nazwał Corey'a "Iron Manem" i początek tego standardu Black Sabbath dane nam było tej nocy usłyszeć w wykonaniu Living Colour. Następny cover nastąpił zaraz po nie do końca poważnym wykonaniu "Elvis is Dead". Podczas gdy publika chaotycznie skandowała "Elvis is dead, Elvis is not dead", chłopcy zgrabnie zabrali się do grania królewskiego "Hound Dog" - nie sądziłam, że zatańczę twista pod barierkami na koncercie Living Colour. Trzecim i ostatnim coverem był "In Bloom" Nirvany - i tu narazić się muszę na zarzuty siania herezji - ta wersja naprawdę była lepsza od kultowego oryginału.
Panowie Reid i Wimbish prześcigali się w kosmicznych solówkach, jednak jeśli o solówki chodzi, królem wieczoru zdecydowanie został Will Calhoun, który to, mniej więcej w połowie koncertu, został na scenie sam na sam ze swoim zestawem perkusyjnym. Wtedy zaczęła się prawdziwa magia. Ta około półgodzinna solówka była czymś niesamowitym. Pan Calhoun dowiódł, że jest prawdziwym wirtuozem. Było dużo mocnej, szybkiej gry i trochę efektów specjalnych (pałeczki i talerze świecące w totalnej ciemności). Wielkie, naprawdę wielkie brawa dla niego.
Living Colour, Kraków 29.01.2010, fot. kriz
Kolejną miłą niespodziankę zafundował nam pan Wimbish, który w pewnym momencie zniknął ze sceny po to, żeby po kilku sekundach pojawić się... wśród publiki, gdzie jakby nigdy nic kontynuował grę. Piskom i uśmiechom nie było końca. Ktoś chwycił za serce, ktoś pociągnął za dreda, mi udało się nawet przytulić.
Po bardzo długim bisie zespół pożegnał się i zapewnił, że po kilku minutach przerwy pojawi się w holu i podpisze wszystko, co tylko fani dostarczą, tudzież pozwoli się fotografować "ile wlezie". Jak zapowiedzieli, tak też uczynili. Atmosfera była naprawdę niesamowita. Zero gwiazdorzenia, dużo szczerego uśmiechu.
Po takiej imprezie mogę stwierdzić tylko jedno - nigdy nie przepuszczę żadnego koncertu Living Colour w Polsce. Panowie są po prostu rewelacyjni.
Zobacz zdjęcia z koncertów Living Colour:
Dziewczyna jeszcze niesprawnie porusza się po gatunkach, mam wrażenie, że wielu nie zna i broń cię panie niech sie nie bierze bo się skompromituje.
taka uwaga:
Albo sią na czymś zna albo nie, są tacy co udają, że się znają a g... się znają!!!
stwierdziłem to z kumplami blizko 15 lat temu, którzy podobnie jak ja słuchają wagony dobrej muzyki różnych styli, nurtów, podgatunków etc...etc...
Dobra recenzja:)
Aneta Gliwicka przyszłość polskiego dziennikarstwa muzycznego;)
Wiesz o co chodzi:>