- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Lipali, Tuff Enuff, In A House Of Brick, Katowice "Mega Club" 6.02.2011
miejsce, data: Katowice, Mega Club, 6.02.2011
Po latach oczekiwania w końcu stało się. Tuff Enuff powrócili! Na dobry początek zaplanowali trzy koncerty u boku Lipali, w którym jak wiadomo na basie udziela się Qlos z Tuffów, a więc to niejako naturalny rozwój wypadków. Jako osoba, która kibicowała autorom "Diablos Tequilos" w czasach, gdy istnieli i mieli się dobrze, a potem zaciskała swoje kciuki czekając na reaktywację, a gdy reaktywacja ta stała się faktem, z wywieszonym jęzorem wsiadła w pociąg do Katowic - czuję niejaki obowiązek podzielenia się z narodem wrażeniami z tego, co widziałem i słyszałem. Ale po kolei...
Na pierwszy ogień poszedł In A House Of Brick. Sięgając pamięcią wstecz, uświadomiłem sobie, że ostatni raz widziałem ich w 2003 roku, gdy poprzedzali Sweet Noise i Jesus Chrysler Suicide w Zabrzu. Minęło kolejnych 8 lat, a ci dalej poprzedzają. Pochwalić należy za determinację godną lepszej sprawy, lecz i zganić jest za co. Lata mijają, gusta się zmieniają, umiejętności rozwijają, a horyzonty poszerzają. To jest jasne i trudno temu zaprzeczyć. Jednak aktualna propozycja zespołu z Zabrza jakoś do mnie nie przemawia. W 2003 roku grali nu tone w stylu Deftones, a teraz skręcili w stronę postmetalu w stylu dajmy na to Cult Of Luna (ktoś lepiej obeznany w temacie pewnie przytoczyłby bardziej adekwatne odniesienie). Pachnie koniunkturalizmem. Nie rzucam tu jednak oskarżeń, bo zawsze pozostaje ten margines, że upodobania członków zespołu zupełnie niezależnie wędrowały tą samą ścieżką, co trendy w ciężkiej muzyce. Tak czy inaczej, zaprezentowany poziom, choć solidny, skazuje ten zespół na dożywotnie poprzedzanie. I nawet rzucanie werblem o glebę na zakończenie sztuki tu nie pomoże.
Tuff Enuff już pięć lat temu (o ile mnie moje pamięciowe obliczenia nie mylą) czynił przymiarki do powrotu do koncertów. Miały być to jednak sztuki grane na jedną gitarę i z wokalistą Chico czy tam innego Oceanu. Z całym szacunkiem dla tych muzyków oraz wszystkich zespołów, które grają na jedną gitarę, to jednak warto było poczekać te kolejne kilka lat na reaktywację w oryginalnym składzie, znanym z pierwszej płyty, czyli "Cyborgs Don't Sleep".
Koncert Tuff Enuff rozpoczęło intro, które znaleźć można na początku strony B kasety "Diablos Tequilos", co oznaczało, że za otwieracz zrobi utwór tytułowy z "dwójki". Napisałbym, że to idealny utwór na pierwszy ogień, ale nie widzę w tym najmniejszego sensu. Niemalże wszystkie kawałki Tuff Enuff to skomasowane ataki czystego czadu, które idealnie nadają się na początek. Przy okazji szybko rozwiały się moje obawy co do tego, jak Taracha poradzi sobie z partiami wokalnymi Workiego. Może nie ma tej samej, niesamowitej ekspresji i dynamiki, co wokalista Bandog, ale trzymał fason i wyzwaniu sprostał. Utwór drugi i kolejna kompozycja z płyty opiewającej uroki Meksyku, przebojowy "Dancing". Morda się cieszyła, a ciało się bujało. Po tych ciosach przyszła pora na obszerny set z "Cyborgów" i tu już Taracha czuł się jak ryba w wodzie. Niesamowite, że tyle lat minęło, a on nic nie stracił ze swoich wokalnych walorów. Na pewno ćwiczył po kryjomu! W "Grass Only" zespół wsparty został przez osobnika, którego tożsamości nie udało mi się zidentyfikować. We wspaniałym "Ma No Samos Gamines" Taracha śpiewał jak natchniony! Gdyby pewni decydenci nie byli głuchymi bucami, to po wysłuchaniu tej ultra przebojowej kompozycji na kopach posłaliby chłopaków na "Eurowizję". Podczas słuchania refrenu mój poziom endorfiny we krwi wzrósł tak gwałtownie, że mimo iż byłem trzeźwy jak świnia, to kolejność następnych utworów umknęła w bezkresach podszytego podnieceniem zapomnienia.
Doskonale za to pamiętam powalającą wersję "Disco Relax", gdzie duet wokalny Taracha - Sivy po prostu wprawiał w osłupienie, Również w "Naa Banana" gitarzysta Tuffów nie szczędził swojego gardła. Set z debiutanckiej płyty uzupełniły jeszcze "Corrosion In My Car" oraz "Łot Du Ju Łont For". Koncert zakończył "Shadow Man" z płyty numer dwa. Podobno piosenka ta inspirowana była umiejętnością Sivego do nagłego pojawiania się i znikania. W tym kontekście wybór ostatniego utworu nie dziwi, bo zespół zakończył swój występ nagle i niespodziewanie. W tym momencie ogarnęły mnie skrajnie mieszane uczucia. Z jednej strony zobaczyłem jedną ze swoich ulubionych grup w świetnej formie, gdy już niemalże zwątpiłem, że doczekam tego dnia. Z drugiej jednak strony koncert był tak krótki, że zamiast zaspokoić pragnienie, tylko podsycił we mnie chęć przeżycia sztuki Tuff Enuff jeszcze raz. Z jednej strony usłyszałem wiele hitów z mojej wczesnej młodości. Z drugiej jednak zabrakło mojej zdecydowanie najbardziej ulubionej piosenki. Gdy Taracha zaczął śpiewać a'capella "Piosenkę z Filmu o Korkim", byłem już niemalże pogodzony z rzeczywistością i niczym największy stoik świata postanowiłem z godnością wysłuchać coveru The Beatles... a tu jak nie przyp... "Quanto Dialos Anarchismo". Wspaniałe zakończenie świetnego, chociaż zdecydowanie zbyt krótkiego koncertu!
W kilku żołnierskich słowach podsumowania napisać wypada, że Tuff Enuff po reaktywacji z miejsca powrócił do ścisłej czołówki krajowego, mocnego uderzenia. Ponad dekadę temu mieliśmy całą kupę fajnych zespołów. Każdy z nich był na swój sposób oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Nawet jeśli w pewnym momencie wszyscy rżnęli ile wlezie z Korna i Sepultury, to czynili to z wyczuciem i polotem. Dzisiaj na scenie panuje wtórność i nijakość. Powroty takich kapel, jak Flapjack czy właśnie Tuff Enuff bezlitośnie obnażają ten stan rzeczy. Czuję też podskórnie, że ten katowicki koncert był tylko rozgrzewką. Jeśli ten band złapie rytm, to będzie kosił bez litości. Bardzo liczę na to, że jeszcze w tym roku chłopaki wezmą się w garść i pojadą w jakąś dłuższą trasę. Dlatego też mój apel do wszystkich czytających te słowa: róbcie jak najwięcej szumu wokół tego zespołu, przypominajcie znajomym, zarażajcie młodszych. Niech czują presję i zapotrzebowanie społeczne!
Koncert Tuff Enuff został bardzo ciepło przyjęty przez gawiedź, jednak w momencie, gdy na scenę wkroczyło trio Lipali, od razu wiadomo było, kto tu jest prawdziwą gwiazdą. Zgromadzona w "Mega Clubie" publiczność zgotowała ekipie Lipy iście królewskie przyjęcie. Szczerze mówiąc, osobiście nie rozumiem fenomenu tego zespołu. Mimo wielu podejść, wciąż nie jestem w stanie zakumać i już chyba nigdy się to nie zmieni. O ile Illusion był dla mnie swego czasu jedną z najważniejszych formacji, o tyle nowe wcielenie Tomka Lipnickiego jest mało kompatybilne z moim poczuciem estetyki. Dlatego też nie będę rozwodził się na temat tego koncertu, zwłaszcza, że Lipali koncertuje regularnie i każdy, kto chciał sobie wyrobić zdanie, miał ku temu wiele okazji. Na pewno Lipa wciąż jest fenomenalnym wokalistą, w dodatku specyficznie fajnym konferansjerem. Jednak ja wraz z moją narzeczoną przyjechaliśmy do Katowic dla Tuff Enuff, dlatego bez większego żalu, w połowie setu Lipali, udaliśmy się w stronę stacji PKP.
To Adam Andy Niesporek.
Dzięki i czekam na coś więcej.