- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Lenny Kravitz, Kraków "Bulwary Wiślane" 20.06.2009
miejsce, data: Kraków, Bulwary Wiślane, 20.06.2009
Nigdzie tak jak w Krakowie magistrat nie wie, jak utopić w błocie pieniądze podatników. Błota na tegorocznych Wiankach nie zabrakło i to był w zasadzie, oprócz fajerwerków i beznadziejnej organizacji, jedyny tradycyjny element imprezy. Informacja o tym, że na Wiankach wystąpi Lenny Kravitz, szybko obiegła całą Polskę. O to podobno chodziło urzędnikom - napędzić ruch spoza miasta, czyli klientów dla knajp i hoteli. Stąd właśnie Lenny - największa gwiazda rocka, jaka odwiedziła Kraków od czasów Scorpions, którzy notabene też wystąpili za darmo w ramach dawno zapomnianej już "Inwazji Mocy".
Ci, którzy się na to nabrali, nie spodziewali się pewnie tego, co zastaną na miejscu. Choć przecież krakowskie Wianki festiwalem kiczu i organizacyjnego bezmózgowia są nie od dziś. Wszystko odbywa się zgodnie z tradycją - publiczność tłoczy się jak foki na stromych wałach, znajdującą się na drugim brzegu Wisły scenę pod dużym kątem ledwo widać, a od przodu... nie widać wcale, bo całą zasłania wielka barka - w końcu akustyk i spec od oświetlenia muszą mieć gdzie pracować. Dlatego nawet ci, którzy stoją bezpośrednio na wprost sceny, oglądają głównie telebimy. W takich warunkach od lat z powodzeniem grywali polscy wykonawcy - Wilki, Myslovitz, Kayah i inni. Ludzie znają dobrze ich kawałki i rozumieją słowa, więc nawet pomimo fatalnego nagłośnienia mogą sobie spokojnie podśpiewywać między jednym a drugim łykiem piwa, lansując się w oczekiwaniu na fajerwerki. Aż tu ktoś wpadł na pomysł, żeby zmienić formę imprezy i zaprosić Marillion, następnie gwiazdy lat osiemdziesiątych, Jamiroquai i w końcu Kravitza.
Czy to ma jakiś sens? Jeden powie, że tak. W końcu za darmo można zobaczyć koncert wielkiej gwiazdy i zaoszczędzić tych 120 zł na bilet. Z drugiej jednak strony co to za koncert, jeśli nawet sam Lenny bez pardonu określił organizację mianem gówna, nie będąc w stanie złapać żadnego kontaktu z widownią, którą po prostu ledwo widział. Mogło być tak pięknie - pierwszy jego koncert w naszym kraju, gdzieś w normalnych warunkach, ludzie stojący pod sceną, bawiący się i śpiewający wraz z artystą swoje ulubione piosenki. Tymczasem fanom Kravitza przyszło oglądać jego występ z telebimów, wśród żłopiących piwo tłumów, gdzie na wyścigi podrywa się laski, aby nie spędzać samotnie najbliższej nocy, co skutecznie zagłusza i tak beznadziejnie słyszalny występ. No i ten wszechobecny las parasoli, przez które w wielu miejscach w ogóle nic nie było widać i dopiero gdy przestało tak mocno padać, a ludzie gromko skandowali, by ściągnąć parasole w dół, gdzieniegdzie udało się ich pozbyć. Pozostało zatem jedynie próbować nie dać się zepchnąć w dół wałów, co było o tyle trudne, że pod wpływem pogody i tysięcy stóp zamieniły się w wielką, błotną kałużę.
Nie piszę o supportach - wybrałem się na koncert Steve'a Hogartha i gdy po nim dotarłem na Wianki, tylko dzięki bezczelności udało mi się wepchnąć na podwyższenie, gdzie mogłem cokolwiek zobaczyć. Przywitała mnie para konferansjerów, opowiadających z przejęciem jakie to szczęście, że zobaczymy za chwilę takiego artystę. Zgodnie z wiankowo - opolskim zwyczajem pouczyli publiczność, w jaki sposób zachęcać muzyków do gry, ale kariery na stadionach wśród kibiców na pewno by nie zrobili. Później przyszło jeszcze poczekać, ale w końcu Lenny wyszedł na scenę, a wraz z nim cały zespół. Po prawdzie jednak, zanim zaczęli grać pierwszy kawałek, mało kto w ogóle to zdarzenie zauważył.
Muszę przyznać, że mało grywa w naszym kraju aż tak typowo amerykańskich wykonawców, czego oczywiście nie uznaję za ich wadę. Począwszy od pierwszego kawałka - "Freedom train", z długą solówką na saksofonie, czuć było specyficzny, rock'n'rollowy feeling. Publiczność nastawiona głównie na hity znane z telewizji, dostała koncert pełen długich partii instrumentalnych - solówek na gitarach i saksofonach, powtarzanych przez chórek śpiewów czy z góry skazane na porażkę próby zaangażowania w koncert widowni. Kravitz szybko zrozumiał, że nie będzie łatwo i choć się nie poddawał, w pewnym momencie cisnął w stronę organizatorów kilka ostrych słów. Mimo to dość oryginalny koncert chyba mu się podobał albo przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Zrobił nawet widowni parę fotek, żeby uwiecznić na zdjęciach całe wydarzenie i pewnie pokazać znajomym, jakie dziwy widział w dalekim, europejskim kraju. Z całą pewnością zapamięta też Polskę jako zimną i deszczową - w trakcie solówek na saksofonie ręce chował zresztą z zimna do kieszeni.
Obok "Freedom train" bardziej rockowo było jeszcze przy "Bring it on", po czym nastąpił łagodniejszy fragment koncertu. Pojawiły się znane wszystkim przeboje "It ain't over til it's over" i przyjęte przez wszystkich owacjami (łał, w końcu coś, co znamy) "I belong to you". Oczywiście wśród tradycyjnej, wiankowej publiczności była też spora grupa autentycznych fanów Kravitza, czy przynajmniej miłośników rocka. Ich opinie o tym, jak właściwie się zachować, były jednak mieszane - jedni próbowali się bawić (niektórym szło to całkiem nieźle), inni zaś narzekali na tych pierwszych w równym stopniu, jak na całą resztę.
Następnie świetnie zabrzmiała koncertowa wersja "Believe" - znacznie bardziej rockowa w stosunku do powszechnie znanej, ze znakomitą, wydłużoną partią instrumentalną. Pod tym względem występy Kravitza to prawdziwa uczta. Wszystkie dźwięki były dopieszczone, a trwające w nieskończoność solówki tak melodyjne, że ani przez chwilę nie czuło się nimi przesytu.
Do rock'n'rolla powróciliśmy wraz z kawałkami "Where are we runnin'" i "Flower child". Można było tylko żałować, że koncert odbywa się w takich, a nie innych warunkach, bo nogi same rwały się do zabawy. Nawykła do mniej rockowych dźwięków część publiczności z radością powitała z kolei przebojowy "Dancin' til dawn". Jak się jednak okazało, zagrany został w trwającej ponad dziesięć minut, fantastycznej wersji, w której pod koniec nie zabrakło nawet fragmentu "Another brick in the wall". Romantycznie zrobiło się na "I'll be waiting" - w powietrzu pojawiła się magia, niektórzy zaczęli bujać się tam i z powrotem. Nie wiem czy to dlatego, że było ślisko, czy pod wpływem nastroju, za rękę chwyciła mnie jakaś dziewczyna. Dopiero po kolejnych dwóch piosenkach zorientowała się, że to nie jej chłopak. W dalszej kolejności Lenny uraczył nas "Always on the run", w którym ponownie świetnie zabrzmiały solówki, a potem zbombardował wszystkich "American Woman" i entuzjastycznie przyjętym "Fly away", które zakończyło pierwszą część koncertu.
Na bisy Kravitz wyszedł dwukrotnie. Za pierwszym podejściem nawiązał do święta, w którym brał udział - po gadce na temat tego, że wszyscy powinni się kochać, zagrał bardzo miłą wersję "Let love rule", do której śpiewania udało mu się nawet zmobilizować publiczność - w sumie trudno było o lepszą okazję, bo składający się z trzech słów refren nie sprawiał chyba nikomu problemów. Na koniec nie zabrakło "Are you gonna go my way" i ponownie można było żałować, że to nie normalny koncert, a tylko Wianki.
Lenny Kravitz to koncertowo prawdziwa potęga. Świetne aranżacje i naprawdę znakomite partie instrumentalne, mnóstwo momentów, w których naprawdę można bawić się z publicznością. Wielka szkoda, że wyglądało to tak, a nie inaczej, ale może kiedyś jeszcze artysta pojawi się w naszym kraju. Mi zdecydowanie brakowało "Rock'n'roll is dead" i "Again", ale na Kravitza wybrzydzał nie będę - gość ma tyle hitów, że z czegoś musi przecież rezygnować.
Koncert koncertem i wszystko dałoby się nawet przeboleć, gdyby nie fakt, że spora suma pieniędzy w magiczny sposób wyparowała z miejskiej kasy. Bo na Wianki przyszłoby tych sto tysięcy ludzi nawet, gdyby miał wystąpić Feel i daję głowę, że wszyscy świetnie by się bawili, tak jak w poprzednich latach. Tymczasem z powodu oszczędności już mówi się w mieście o rezygnacji z kolejnych muzycznych festiwali - "Sacrum Profanum" czy "Unsound Festival", których organizacja byłaby o wiele tańsza, niż ściągnięcie takiej gwiazdy, a które znakomicie wkomponowały się w muzyczną mapę Krakowa. Tymczasem Kravitz mógł równie dobrze zagrać biletowany koncert na stadionie lub w hali. Co ja mówię - wypadłby tam o wiele lepiej.