- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Lenny Kravitz, Smash Mouth, Buffalo "Marine Midland Arena" 14.09.1999
miejsce, data: Buffalo, Marine Midland Arena, 14.09.1999
Podczas wakacji w Stanach, postanowiłem zobaczyć koncert artysty, którego lubię od wielu lat, ale jakoś nie po drodze Mu jest do Polski. Akurat pod koniec sierpnia zaczął się w Minneapolis Freedom Tour Lennego Kravitza, podczas którego odwiedził ponad dwadzieścia amerykańskich i kanadyjskich miejscowości. Koncert odbył się, w sali gdzie na co dzień grają hokeiści Buffalo Sabres z Dominikem Haszkiem na czele.
Na bramkach wejściowych, co dziwne, stali starsi panowie, a nie góry mięcha jak u nas. Ładnie spytali się, jak się czuję i jak tam w ogóle, po sprawdzeniu biletu wpuścili mnie do środka i to BEZ osobistej, chociaż miałem przy sobie pełny plecak. Tuż po wejściu pierwszy zdziw, na parkiecie równe rzędy krzesełek, nawet tuż pod sceną, ale cóż, co kraj to obyczaj. Pierwszej kapeli nie wiedziałem z przyczyny bardzo kuriozalnej. Po prostu poszedłem na piwo. Później zagrał zespół, który był wielkim objawieniem w Stanach w tym roku, Smash Mouth. Muzyczka w miarę fajna z naprawdę ciekawie wkomponowanym Hammondem. Jedna rzecz, która mnie drażniła, to rapujący wokalista. Na końcu tenże pan podziękował, jak to się wyraził "Panu Kravitzowi", za zabranie ich na trasę i moim zdaniem powinien być wdzięczny. Zagrali wiązankę pieśni bojowych na czele z "All stars" i znanym również u nas "Walking on the sun". Potem nastąpiła półgodzinna przerwa.
Odsłonięto dużą scenę z wielkimi kulami na ścianie. W końcu zaczęło się. W rytmie "Is there any love in your heart" zaczęli wychodzić muzycy. Ze starej paki Kravitza była tylko Cindy Blackman na bębnach oraz Craig Ross na gitarze. Poza tym pojawili się klawiszowiec, basista, dwóch gości od dęciaków oraz dwóch od chórków. Tuż za nimi wybiegł Lenny i zaczął się show. Po "Is there...", było "Live" z bardzo długim jamowanym środkiem, potem "Ain't over till it's over" ze wspaniałą sekcją dętą. Później poleciał "Supersoul fighter" z 5-ki, następnie mroczne nieco "Rock'n'Roll is dead". Kravitz cały czas biegał, skakał oraz wdzięczył się do dwudziesto tysięcznej publiki, która z minuty na minutę bawiła się coraz lepiej. Przed "Fields of Joy" zgasły światła, Kravitz zaczął sobie coś tam mruczeć i jak nie przypier...ł. Potem nastąpił tradycyjny monolog Kravitza o równości bez względu na kolor skóry, wierzenia, pochodzenie, status społeczny itp. Jakby na potwierdzenie tych słów usłyszeliśmy bardzo długie "Let love rule", podczas którego Kravitz wszedł w tłum i przybił mi piątala. Po powrocie zagrali "Black velveteen". Po tej piosence Cindy odwaliła piekielne solo na garach. Kobieta, a umie. Po tym na uspokojenie było słodkie "Sister" i wszyscy się zmyli. Jednak to nie był jeszcze koniec. Powrót nastąpił bardzo szybko i przykopali z "Fly away", podczas którego cała sala jakby miała zamiar odlecieć. Po tym jeszcze cover "American Woman" Guess Who i znowu zjazd. Wtedy zorientowałem się, że czegoś mi brakuje. Ale szybko ta luka została uzupełniona kiedy usłyszałem pierwsze riffy "Are you gonna go my way". W tym momencie byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Koncert trwał półtorej godzinny, Kravitz i cały jego zespół pokazali, że Rock'n'Roll isn't dead.