- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Las Trumien, Wij, Noise River, Wrocław 24.03.2023
miejsce, data: Wrocław, Liverpool, 24.03.2023
Koncert promującego "Przeklęte wody" Wija we Wrocławiu wpisałem sobie do terminarza z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, ale tak naprawdę na okazję zobaczenia kapeli czekałem przez półtora roku - odkąd przesłuchałem "Dziwidło". Dopiero trzy dni przed imprezą dowiedziałem się, że wystąpią na niej jeszcze dwa inne zespoły i tym samym trafię też na release party albumu "Głód zabijania" słabiej mi znanego Lasu Trumien. Szykował się więc mały przegląd nowości ze stajni Piranha Music.
Poszerzenie line-upu w pierwszej chwili mnie zniechęciło, ale potem przesłuchałem na wyrywki twórczość Noise River i napaliłem się jeszcze mocniej. Nie rozczarowałem się - na żywo kwartet zaprezentował się nawet lepiej, niż chciałem. Stoner rock z istotnymi elementami psychodelicznymi oraz z dodatkami bluesowymi w wykonaniu grupy to przede wszystkim smaczny kąsek dla miłośników przestrzennie brzmiącego, gitarowego grania w starym stylu, z obowiązkowymi solówkami.
Występ to oczywiście również coś dla oka. Gdy już w pierwszych sekundach rozpoczynającego set "Wizard" ujrzałem, jak gitarzyści się rzucają po scenie, przypomniało mi się, jak kilkanaście lat wcześniej po raz pierwszy zobaczyłem na żywo młodziutki zespół o nazwie Tides From Nebula. Kiedy frontman, czyli wioślarz najmocniej wierzgający, będący też wokalistą, trochę się uspokoił, swoją postawą i fryzurą przywiódł mi na myśl Troya Van Leeuwena. W trakcie "Lost in Universe" przykląkł, po czym tańcem ostatecznie umknął moim dalszym skojarzeniom. W trzecim utworze drugi gitarzysta na chwilę się przerzucił na harmonijkę ustną, po czym wokalista usiadł na czas swojej melorecytacji na barierce na skraju sceny. Wkrótce potem zespołowi udało się wywołać na widowni mały młyn.
Szkoda, że druga połowa trwającego trochę ponad czterdzieści minut setu robiła już nieco słabsze wrażenie, zarówno wizualnie, jak i dźwiękowo. Brakowało charakterystycznych momentów, może poza konferansjerką, w której wokalista wykazywał się skromnością i poczuciem humoru. Niemniej na kapelę zdecydowanie warto zwrócić uwagę, czego potwierdzeniem był dobry odbiór występu - niestety "Jeszcze jeden!" skandowane na koniec przez widzów nie przyniosło upragnionego skutku.
Wokalistka i perkusista Wija musieli przez chwilę poczekać na scenie, aż dołączy do nich gitarzysta. Podwyższona obcasami Maria wykorzystała ten czas na pierwszą i chyba najdłuższą z kilku wygłoszonych w ciągu kolejnej godziny zapowiedzi odnoszących się do wierzeń ludowych. Regularnie przyprawiały one występ szczyptą kiczu i lekkiej sztuczności - naturalniej i lepiej zabrzmiał nieplanowany, żartobliwy komentarz na temat gadania do butelki, zamiast do mikrofonu. Na szczęście w dziedzinie śpiewu nie dało się Marii nic zarzucić, a pochwalić można ją było chociażby za sporadyczne urozmaicanie wokaliz w stosunku do tego, co znane jest z wersji studyjnych. Niemniej śmiem twierdzić, że najlepiej się prezentującym członkiem tercetu jest zdający się trzymać całość w ryzach, a nawet w swoich nieraz unoszonych wysoko rękach, perkusista - i nie chcę przy tym nic ujmować gitarzyście, który po prostu zachowywał spokój i nie szalał z wykazywaniem zaangażowania.
Na to, jak odebrałem występ, wpływ mógł mieć również harmonogram koncertu. Dopiero dwie godziny przed imprezą się dowiedziałem, że Wij nie zagra jako ostatni. Zajęcie przez zespół sceny niespełna dwadzieścia minut po lokalnym supporcie poskutkowało w mojej głowie niepochlebnymi porównaniami. Przez pierwsze minuty raziło mnie, jak ubogie aranżacyjnie są utwory warszawskiej grupy i jak mało żywiołowo są wykonywane. Rozpoczynające występ "Kat", "Peperuda", "Jutra nie ma" i "Żmij" wcale nie zostały odebrane lepiej niż to, co zaserwował Noise River.
Sytuację na kilka minut poprawił dopiero "Wielki martwy" z rytmicznym, niewymuszonym przez zespół klaskaniem widzów we wstępie. Następnie usłyszeliśmy utwory "Wilczy nów" Type O Negative i "Niezatapialny", a przed sceną z powrotem się uspokoiło. Drugim mocnym punktem programu okazało się "Dziwidło". Podobnie jak w trakcie "Wielkiego martwego", widzowie zareagowali we wstępie klaskaniem - zresztą oba kawałki zaczynają się w podobny sposób, może to więc gotowy przepis na skłonienie publiczności do interakcji z wykonawcami. "Dziwidło" zaprowadziło nas jednak dalej: doszła odrobina śpiewania z Marią, a w szybszym fragmencie przed sceną rozkręcił się młyn. W trochę mniejszym natężeniu, ale zabawę podtrzymały "Metabunkier", "Łapacz snów" i "Poroniec". Większe ożywienie nadeszło jeszcze w trakcie "W przymierzu z diabłem" Venom, przede wszystkim w wykrzykiwanym przez wiele gardeł refrenie. Pięćdziesięciominutowy set podstawowy skończył się utworem "Narwal", ale organizatorzy pozwolili Wijowi spełnić skandowaną prośbę o treści "Jeszcze jeden!", w efekcie czego po raz drugi zagrany został "Żmij". Bisowi towarzyszył największy z dotychczasowych młynów.
Po grupie Las Trumien spodziewałem się, że zwieńczy imprezę mocnym uderzeniem, a set nie będzie miał słabych punktów - i ani trochę się nie zawiodłem. Na początek wykonana została "Wiosna w Miami". Z nowego albumu usłyszeliśmy jeszcze m.in. "Nikt nie kochał Władcy Much" i "Złe wieści", ale muszę przyznać, że zabawa rozkręcała się głównie dzięki starszym kawałkom, takim jak "Król w złotej rękawiczce", "Irrumatio", "Sprzedawca śpiewników" i "Cmentarz Miłostowo". Całość można podsumować krótko: solidnie i mocarnie. Tylko głos wokalisty w zapowiedziach niestety było w stanie zagłuszyć byle co - może powinien mówić normalnie, a nie symulować chrypę.
Pięćdziesięciominutowy set podstawowy zakończył "Synod trupi", na czas którego basista założył ciemny strój upodabniający go do wysokiego rangą duchownego katolickiego. Po utworze publiczność skandowała nazwę zespołu, w efekcie czego zagrany został jeszcze "Gość w dom". Więcej bisów nie usłyszeliśmy. Widzowie kazali grupie jeszcze "napierdalać", ale wokalista się nam skłonił, zdejmując przy tym czapeczkę, i kwartet spokojnie opuścił scenę.
Koncert przebiegł trochę inaczej, niż się spodziewałem: świetne pierwsze dwadzieścia minut, mocny finisz i "tylko" dobra część pomiędzy. Wiem już, że na Lesie Trumien mogę polegać. Obiecujący Noise River zamierzam obserwować i liczę na jego rozwój. Wij tymczasem już reprezentuje niezły, godny pozazdroszczenia poziom, ale z jednej strony wciąż uważam, że stać go na więcej, a z drugiej narasta we mnie przekonanie, że niestety lepiej nie będzie.
Materiały dotyczące zespołów
- Wij
- Las Trumien
- Noise River