- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Kreator, Sodom, Destruction, Wykked Wytch, Warszawa "Proxima" 6.01.2002
miejsce, data: Warszawa, Proxima, 6.01.2002
Niedzielny wieczór w towarzystwie trzech króli niemieckiego thrash metalu zapowiadał się wybornie. Dziesięć lat temu o takim zestawie na jednym koncercie mogłem sobie tylko pomarzyć, ale jak widać na załączonym obrazku, marzenia czasem się spełniają. Z całą pewnością pośród ludzi, którzy szóstego stycznia stawili się w "Proximie" w znacznej liczbie, znalazłbym kilka osób, które podzielały moje zdanie.
Mimo iż do klubu przybyłem kilka minut przed planowanym rozpoczęciem, z występu Wykked Wytch, w którym gra Jason Blachowicz (były basista Malevolent Creation), dane mi było usłyszeć właściwie tylko końcowe kilkadziesiąt sekund. Trochę skrzeku i jęków, trochę czystego wokalu w wykonaniu panny Ipek (a może pani?), w moim odczuciu całość przypominała marną kopię Cradle Of Filth. Z relacji znajomych wynika, że wypadli kiepsko.
Ponieważ każdego wieczoru podczas tej trasy zmieniała się kolejność, do ostatniej chwili nie wiedziałem, który z zespołów zagra pierwszy. Po około 20-30 minutach przerwy z okolic sceny dotarły do mnie dość spokojne dźwięki gitary. Wydawało mi się, że to Destruction i nie pomyliłem się. Już chwilę później z głośników posypał się hałas, bodajże w postaci "Curse The Gods". Hałas, gdyż początkowo kiepskie nagłośnienie sprawiło, że miałem kłopot z rozpoznaniem muzyki, w szczególności co grają gitary. Jednak przy drugim kawałku nie mogłem przecież nie rozpoznać wykrzyczanego "Nailed To The Cross, Nailed To The Fucking Cross!", po którym poleciał agresywnie zagrany "Tears Of Blood". Po naprawdę dobrym, ostatnim albumie myślałem, że może zespół postawi na nowe numery, po cichu licząc na kawałki z "Infernal Overkill" i "Sentence Of Death". Stało się wedle moich próśb, Schmier i spółka zaserwowali nam, oprócz świetnego "Thrash Til Death" i galopującego "Bullets From Hell", ciekawą dawkę starych kompozycji. Mam wrażenie, że było ich więcej niż na majowym koncercie z Dimmu Borgir, mieli przecież więcej czasu niż wtedy. Doskonałe połączenie starego i nowego stanowiła wiązanka "The Antichrist", "Reject Emotions" i "Release From Agony", staroci dopełniły również m.in. "Life Without Sense" i "Mad Butcher". Warszawski koncert kończyły chyba "The Mad Butcher Strikes Back" oraz "Bestial Invasion". Charakterystyczne dla Niemców jazgoczące gitary, którym towarzyszył ostry wokal Schmiera, który bez przerwy przemieszczał się między trzema mikrofonami, cięły powietrze w "Proximie" przez prawie godzinę. Zresztą pałker też wymiatał aż miło.
Po kolejnych kilkunastu minutach niepewności na scenie zjawił się Sodom, a w jego szeregach Tom Angelripper odziany w koszulkę z Ibn Ladenem, dzierżąc wymalowaną w "panterkę" gitarę. "Sodomia" zaczęła się od "Among The Weirdcong", niestety przez dwa bądź trzy pierwsze numery znowu było dość marnie z nagłośnieniem. Pod sceną było trochę lepiej, a gdy po kwadransie wróciłem na swoje miejsce, sytuacja się unormowała. Tego wieczoru w repertuarze Sodom nie mogło zabraknąć pozycji z czasów świetności ekipy Onkel Toma, a wśród nich "Ausgebombt", "Bombenhagel" oraz piękny zestaw z bardzo odległych czasów: "Outbreak Of Evil", piekielny i szybki "Blasphemer" oraz świetny "Witching Metal". Cholernie stare kawałki, przy których aż się łza w oku kręci. Na prezentację materiału z nowej płyty wybrane zostały chyba jedne z lepszych utworów na tym krążku, między innymi "Napalm In The Morning" i "M-16", dwa dobre, mocne numery. Zakończenie natomiast było dla mnie niespodzianką, bo coveru Mothorhead "Ace Of Spades" się po prostu nie spodziewałem. Dobry występ z werwą i kopem, który w kilku momentach najzwyczajniej w świecie mnie rozwalił, jednak trochę znużyły mnie kawałki z okresu pomiędzy "Tapping The Vein" a "M-16", czegoś im brakowało. Ale przyznać trzeba, że Tom udowodnił, że mimo upływu lat wokalnie nadal dobrze sobie radzi i jest w świetnej formie.
Teraz już nie było wątpliwości, kto zakończy wieczór. Po przydługiej przerwie wreszcie zielone światło spowiło scenę, a ciszę wypełnił łagodnie "The Patriach", który przerodził się w melodyjny początek "Violent Revolution". Z dymu wyłonił się Kreator. W ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut mięsiście brzmiące gitary poczęstowały nas garścią agresywnych numerów, wśród nich "Reconquering The Throne", "Extreme Aggression" (wtedy sądziłem, że to będzie ich najstarszy numer tego wieczoru) czy "Servant In Heaven - King In Hell". Dawało się poczuć bijącą od zespołu energię, a będąc za barierkami i robiąc zdjęcia widziałem, jak cała czwórka daje z siebie wszystko. Co jakiś czas przerwy pomiędzy utworami wypełniały rozmowy Mille z publicznością, do którego w pewnym momencie dotarła nasza flaga narodowa z logo zespołu. W "nowszej", pierwszej części tego występu znalazły się jeszcze cztery kompozycje, wśród nich "People Of The Lie" i "Renewal". Przez ostatnie pół godziny czułem się jakbym był w amoku, nie wierzyłem własnym oczom i uszom. Końcówka była wręcz genialna, fantastyczna podróż w przeszłość w świetle niebieskich, czerwonych i zielonych reflektorów, które bardzo dobrze spełniały swoją rolę przez cały koncert Kreatora. Czułem jak przechodzą mi ciarki, gdy usłyszałem świetne "Terrible Certainty" czy wściekły wokal Mille w "Pleasure To Kill" i "Betrayer". Zwieńczeniem podstawowego setu był "Riot Of Violence" z punkową perkusją, w którym przecież wokale przejmuje bębniarz Ventor.
Potem nadszedł czas na pierwszy bis i po słowach "It's Time To Raise The Flag Of...", którym wtórowała publiczność, zabrzmiał "Flag Of Hate" zadedykowany pamięci zmarłego niedawno Chucka Schuldinera. Chwilę później zniszczyły mnie doszczętnie pierwsze takty rozpieprzającego mnie do dziś swą prostotą "Tormentor". Brakowało tylko bardziej diabelskich wokali. Podczas występów wszystkich zespołów ludzie bawili się świetnie, ale w trakcie tych ostatnich numerów zdecydowanie najlepiej. A ponieważ to nie mogło się tak skończyć, mogliśmy się jeszcze zadowolić "Under The Guillotine", który zakończył tę wspaniałą, ponad siedemdziesięciominutową thrashową ucztę.
Takiego Wieczoru Trzech Króli długo się nie zapomina, bardzo długo. Może już wkrótce znowu jakieś zespoły z czasów mojej młodości wyruszą w podobną trasę i nas odwiedzą? Pożyjemy, zobaczymy.
Materiały dotyczące zespołów
- Kreator
- Sodom
- Destruction
- Wykked Wytch