- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Kreator, Arch Enemy, Sodom, Vader, Berlin 9.12.2014
miejsce, data: Berlin, Huxleys Neue Welt, 9.12.2014
Koncerty zimową porą to średnio rozkoszne doznanie. Ale kiedy na jednej imprezie grają cztery gwiazdy światowego formatu, to choćby nie wiem jak piździło i lało, trzeba się stawić. W "Huxleys Neue Welt" stawiliśmy się w pięciu. Niestety trochę się spóźniliśmy, dlatego przed klubem był już wielki tłum ludzi. Nie przywykłem do stania w takich kolejkach, dlatego na krzywy ryj wpakowałem się od razu do środka, udając Japończyka na wakacjach (Greka nie udaję, bo to lenie i nieroby).
Kreator, bilet z koncertu, Berlin 9.12.2014, fot. Mikele Janicjusz
Olałem szatnię i natychmiast pognałem pod scenę, gdzie - o zgrozo - od jakiegoś czasu grał już nasz Vader. Specjalistą od death metalu nie jestem, ale polskim komandosom zawsze się kłaniam czołobitnie. Zdaje się, że kończyli łupać "Sothis". Mówię "zdaje się", bo tym razem w "Huxleys Neue Welt" nagłośnienie było dość mocno zwichrowane (o czym jeszcze nieraz wspomnę), a trzeba znać muzykę Vader na wylot, aby wychwycić w nutowej burzy pojedynczą błyskawicę. Na pewno był "Carnal" i "Wings", a z rewelacyjnej "Tibi et Igni" (2014) szturmem przypuścili "Hexenkessel". Pozostałych kompozycji nie będę zgadywał. Ważniejsza od setlisty jest chyba odpowiedź na pytanie, jak Vader wypadł w konfrontacji z tuzami metalu. Mikele mówi: wypadł znakomicie w tym sensie, że na ograniczonej przez graty scenie nie wyglądał jak stłamszony do roli supportu zespolik, ale jak dumna formacja o zasłużonej renomie. Peter, Spider, Hal i James zostali bardzo ciepło przyjęci... przez Polaków, którzy podczas ich występu zajęli wszystkie wolne miejsca pod sceną. Powiewały dwie albo trzy biało-czerwone flagi, a nazwa zespołu była głośno skandowana. Widać było, że Peter był zadowolony z tego. Ciekawe, czy na tej trasie jeszcze gdzieś mieli takie przyjęcie.
Sodom, Berlin 9.12.2014, fot. Złoty
Perkusja maszynowa? Miotacz basowy? Gitara łańcuchowa? To przecież nikt inny jak Sodom, kapela pochodząca z Gelsenkirchen. Przyjebali z grubej armaty - "Agent Orange" na dobry wieczór. Trzyosobowy skład ustawił się dość szeroko: całkiem po lewej - Tom Angelripper, w środku za swoim ogromnym zestawem perkusyjnym zasiadł Markus Freiwald, a po prawej - Bernemann. Zagrali w sumie 10 kawałków w tempie tak szybkim, że jakoś do teraz nie mogę się połapać, jak to uczynili. Naprawdę dobrze wypadł numer tytułowy z przedostatniego albumu, "In War and Pieces" (2010), jak również "Sodomy and Lust", który pojawił się pod koniec setu. Z nowej płyty zaproponowali szacownemu audytorium filharmonii "Huxleys Neue Welt" tylko jeden utwór, ale za to poważny - "Stigmatized". Poza tym dostaliśmy "Outbreak of Evil", "City of God", "Sacred Warpath", klasyczny już "Ausgebombt" i połączony z coverem "Surfin' Bird" - "The Saw is the Law". Na sam koniec Sodom zostawił rzeźniczy "Blasphemer". Niemcy wypadli poprawnie, choć moim zdaniem trochę niemrawo. Zabrakło może radości z tego występu, może to nie był ten dzień, a może oni wolą mniejsze kluby i rolę headlinera... Nagłośnienie niewiele się poprawiło, nawet powiedziałbym, że było bardziej "płaskie" niż na Vaderze. I jakoś szybko pożegnali się ze sceną, ustępując miejsca
Arch Enemy, który objeżdża kraje z nowym albumem ("War Eternal", 2014) i z nową wokalistką. I właśnie od kawałka tytułowego z tej płyty przylutowali na początek. Potem cofnęli się do starszych utworów typu "Ravenous", "My Apocalypse", by powrócić do premierowego materiału - "You Will Know My Name". Wszyscy byli ciekawi, jak na scenie wyje Alissa White-Gluz. Wyje nieźle, ale pani Gossow (poprzedniej gardłowej) może wiązać buty. Po prostu nie ta charyzma. Po dłuższej wycieczce do albumu "Khaos Legions" (2011), z którego zagrali "Bloodstained Cross" i "Under Black Flags We March", powrócili do nowego krążka i pochwalili się "As the Pages Burn". Rudzielec Michael Amott trzymał się środka sceny, a jego wygibasy przykuwały wzrok. Więcej do "War Eternal" nie sięgali, słusznie stawiając na "przegryzioną" muzę. Był "Dead Eyes See No Future", a po krótkiej przerwie, kiedy zespół sfotografował się na tle szalejącej publiczności, dostaliśmy "No Gods, No Masters", "We Will Rise" oraz "Nemesis". O ile poprzednie kapele nie brzmiały dostatecznie dobrze, o tyle Arch Enemy zabrzmiał tragicznie, choć to bardzo subiektywna opinia, bo kumpel, który stał z tyłu, mówił, że i solówki, i wokal było słychać przyzwoicie. Według mnie bas tak dudnił pod sceną, że zagłuszał pozostałe instrumenty, prócz perkusji. Drgało wszystko wokół, łącznie z moim serduchem, które myślałem, że wpadnie w arytmię i dostanę palpitacji. A w ogóle to co w tym zespole robi Sharlee D'Angelo, który powinien grzać w Mercyful Fate!
Arch Enemy, Berlin 9.12.2014, fot. Złoty
Vader, Sodom, Arch Enemy - te nazwy mówią same za siebie. To po prostu ekstraklasa metalu. Kreator nie miał łatwego zadania po takiej dawce zniszczenia. A jednak Petrozza z kumplami tak zajebali, że po koncercie ledwo trzymałem się na girach. Już samo otwarcie w postaci "Violent Revolution", poprzedzone podwójnym intro (najpierw piosenka Zager And Evans "In the Year 2525", potem "The Patriarch"), wprawiło tłum w bojowy nastrój. Kiedy następnie bez żadnej przerwy rozległy się dźwięki "Civilization Collapse", myślałem że śnię. Dwa moje ulubione utwory Kreatora na początek? To się dzieje naprawdę? I na dokładkę ultrachwytliwy "From Flood into Fire" srodze zamieszał ludziskami.
Kreator postawił na wizualną oprawę koncertu. Scenę długo przygotowywano, ale było co ustawiać. Na tylnej ścianie zawieszono baner z reprodukcją okładki do płyty "Phantom Antichrist" (2012), który czasami był tylko widoczny z powodu dość migotliwej gry świateł. Po obu stronach perkusji ustawiono wzmacniacze przesłonięte urządzeniami wyposażonymi w poziomo rozmieszczone świetlówki, które oślepiały bardzo jasnym światłem. Z prawej i z lewej strony scenę zamykały parawany z makabrycznymi ilustracjami. Perkusja ustawiona była na podwyższeniu, które też było stosownie udekorowane czaszeczkami. Z przodu sceny wystawały tuby, z których w kulminacyjnym momencie wystrzeliło konfetti. Do tego dochodziły urządzenia pirotechniczne, które wyzwalały bądź kłęby dymu, bądź słupy ognia. Raz wokalista użył też ręcznego miotacza dymu przypominającego pepeszę a la Rammstein.
Zagrali w dalszej kolejności arcykultowy "Extreme Aggression", po czym dość neurotyczny utwór "Phobia". Bardzo lubię ostatnie albumy Niemców, toteż zachwyciły mnie szybkie "Enemy of God" i z tego samego albumu "Voices of the Dead" oraz "Suicide Terrorist". Mała przerwa na oddech tak dla zespołu, jak i fanów była wskazana. Minuta wystarczyła, bo w tej minucie zmieścił się prolog "Mars Mantra" do kolejnej kompozycji z najnowszej płyty. Kompozycji nie byle jakiej, bo mowa o wściekłym "Phantom Antichrist". Łeb już mi prawie odpadał od machania, a tu kolejny brutalny strzał w dzioba - "Impossible Brutality". Była to trzecia kompozycja, którą zapragnąłem usłyszeć na żywo tego wieczoru. Ale szczęście! Zespół nie odpuszczał, jeńców nie zamierzał brać. Stąd uzasadnione było wpisanie na setlistę "Hordes of Chaos", numeru, który ma zniewalające zwolnienie w środku. "Pleasure to Kill" zabrzmiał, jak zawsze, potężnie. Po tych dwunastu strzałach ludzie mieli dość. Kreator dokonał tego, co innym nie udaje się podczas trzygodzinnych występów - sponiewierał totalnie, ogłuszył perfidnie, zerżnął bez litości, zostawiając dymiące truchło jako karmę dla kruków.
Absolutnym liderem i księciem drużyny jest Miland Petrozza. To jeden z tych wokalistów i frontmanów, którzy jednym gestem potrafią ustawić pod siebie kilka tysięcy ludzi. Wystarczyło, by wszedł na jeden z dwóch podestów ustawionych po bokach mikrofonu i zaczął rzeźbić solówę, by wiara oszalała. Wystarczyło, by dwa razy klasnął, a ludzie już wiedzieli, co robić dalej. Bez najmniejszego trudu zachęcił nieruchawych zazwyczaj Niemców do uformowania szerokiej ściany śmierci. Najczęstsze słowa, jakie padały w przerwach pomiędzy utworami, to "mosh pit" i "circle pit", oznaczające ni mniej, ni więcej tylko siniaki, krew, pot i łzy. Jego kompani ze sceny: Jurgen "Ventor" Reil, Christian Giesler i Sami Yli-Sirnio robili swoje, a to oznacza, że nie wychodzili przed szereg. Fajnie się chłopaków ogląda, choć osobiście wolę indywidualności od kolektywu. Co do warsztatu, to wypowiedzieć się nie mogę, bo się nie znam, ale na moje rozdeptane ucho wszystko brzmiało jak trzeba.
Kreator, Berlin 9.12.2014, fot. Złoty
Bis był jeden, ale składał się aż z pięciu hiciorów. Sądzę, że miało to swoje uzasadnienie psychologiczne: po dwunastu kawałkach setu podstawowego wydaje ci się, że masz niedosyt, ale kiedy na bis dostajesz aż pięć utworów, w dodatku zagranych tak brawurowo, bez chwili wytchnienia, to na końcu w myślach błagasz o litość, o pierdoloną kropkę w tym podrzędnie złożonym zdaniu. Najpierw było wesoło, no bo jak ma nie być wesoło, kiedy słyszysz cover "The Number of the Beast" w kreatorowej stylistyce, a więc z totalnym wykopem. To był świetny moment koncertu. Potem nastąpił "Warcurse", a przy "People of the Lie" miałem już dość. Szyja bolała, oczy szczypały od potu, jaja skurczyły się do wielkości orzeszka laskowego, kolana same miękły. A przecież kiedy Mille chwyta flagę nienawiści, to trzeba się bać - trzeba liczyć się z najgorszym. Wszak oto petarda wystrzelona w tłum musi powrócić na dechy sceny ze zdwojoną siłą. Koncert zakończył "Tormentor", nieco mroczny, ale też szybki utwór z debiutanckiego albumu.
Jak nagłośnienie? No, selektywnie nie było. Ale ponieważ instrumenty w miarę było słychać, nie narzekałem. Najgorzej chyba działo się z wokalem, który chwilami znikał w koszmarnej burzy dźwięków. W thrash metalu nie szukam jakiejś przesadnej klarowności, ma być gnój jak chuj. O ile da się odróżnić poszczególne utwory, to jest dobrze.
W tym roku w "Huxleys Neue Welt" będzie jeszcze jeden koncert warty zobaczenia, co klub starał się rozreklamować plakatami. Myślę o Amorphis, który zagra 26 grudnia. Ja jednak już zamykam ten rok koncertowy, bo finansowo już się tak wypłukałem, że nie chce mi się nawet myśleć. Ale muszę, bo w przyszłym roku Judas Priest, Motorhead, kto wie, czy czasem nie wylecę na Overkill lub Death. Już wiemy, że kasę trzeba zarezerwować na AC/DC. I tak dalej, i tak dalej...
Dla mnie trochę żałosne jest, że ludzie nie szukają czegoś nowego w muzyce, a jedynie słuchają ogranych patentów i kawałków i przez to naprawdę ciekawe kapele przechodzą bez echa. I nie jest to wycieczka osobista, a jedynie spostrzeżenie oparte na obserwacji frekwencji na koncertach.
Terrana ściągnął ledwo 50 osób, a wczoraj dwa coverbandy ściągnęły 250 osób. Dla mnie to nie jest normalne.
Co do przykładu z cover bandami, który podałeś - każdy słucha tego, co lubi, ot truizm nad truizmy. Widać więcej jest osób słuchających tych cover bandów. Poza tym często ludzie przychodzą na koncert pobawić się, poszaleć, popić, a niekoniecznie rozwodzić się nad subtelnymi synkopami i innymi cudami stosowanymi przez muzyków.
I chuj, niech będzie, że MF to najlepszy zespół blackmetalowy, podpisuję się pod tym, niech będzie dym:).
Na stówę mój ulubiony. A tekst "The Oath" zawsze brałem na serio!
Materiały dotyczące zespołów
- Kreator
- Arch Enemy
- Sodom
- Vader