- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Korn, P.O.D., Katowice "Spodek" 8.06.2000
miejsce, data: Katowice, Spodek, 8.06.2000
Sztuka w dwóch aktach.
Akt I.
Dotarłem do Katowic wczesnym popołudniem. Pogoda lepsza niż Warszawie, brak zimnego wiatru i słoneczne niebo - wymarzone warunki na podróż. Tłum w okolicach "Spodka" powiększał się z minuty na minutę. Czarne koszulki z Kornem, bojówki i adidasy, a nawet "dresy" co chwila przewijały się przed oczami. Jak wiadomo, to nieodzowne elementy prawdziwego fana zespołu. Czasem można było zobaczyć kogoś w koszulce Faith No More, manifestującego swoją sympatię do perkusisty Mike'a Bordina, który zastąpił pałkera Korna na europejskiej trasie. Jak powszechnie wiadomo, ten drugi doznał kontuzji nadgarstka i na reszcie trasy nie zagra. Początkowo odniosłem wrażenie, że koncert się sprzedał, biorąc pod uwagę ostatnie koncerty w Warszawie, gdzie na Iggy'ego Popa przyszła garstka ludzi, a na Oasis jeszcze mniej - trochę się przeliczyłem. Z tą frekwencją nie było aż tak źle, aczkolwiek można było dopatrzeć się pustek na spodkowych trybunach.
Około 20 odsłonięto kurtynę i ujrzeliśmy P.O.D.. Niestety zespół nie przyciągnął mojej uwagi. Stare, utarte sztuczki gitarowe, styl śpiewania wokalisty i sposób w jaki porusza się po scenie nie wywarły na mnie pozytywnego wrażenia. Sadząc po opiniach ludzi, którzy wcześniej słyszeli ten zespół, zapowiadało się niezłe rąbanie. Rąbanie było, ale nudne. Wyszedłem na papierosa. P.O.D. grał chyba z godzinę. Wróciłem przed końcem, aby zająć sobie odpowiednie miejsce na płycie.
Akt II.
Kilka minut po 21 czarna kurtyna zostaje odsłonięta po raz drugi. Jeszcze nic się nie zaczęło, ale temperatura już sięga zenitu. Scena rozbłyska światłami, a przed nami ukazuje się dwupoziomowa klatka imitująca więzienny korytarz. Do owej klatki wbiegają fani - zwycięzcy konkursów i przypadkowi szczęśliwcy, którym udało się dostać specjalną wejściówkę. Pojawia się gwiazda wieczoru. Korn. Wolnym, ale zdecydowanym krokiem zbliżają się ku oszalałej publice. "Falling away from me" na dzień dobry i jedziemy. Tłum na płycie, gdyby mógł, prawdopodobnie doskoczył by do dachu. Kilka taktów i leżymy. Rozszalała polska młodzież pokazuje, co potrafi. Łapiemy równowagę, ale za chwilę nadchodzi atak z drugiej strony i znów leżymy. Swoją drogą, najadłem się strachu gniotąc pod sobą jakieś dziewczyny, ale sorry - tłum siła wyższa, poza tym mnie też pognietli.
Jonathan Davis wije się przy mikrofonie jak oszalały. Ubrany w czarną sutannę, przypomina trochę księdza, głoszącego swoje kazanie na ambonie. Gdyby wszyscy księża głosili takie kazania, jak nasz bohater, na pewno chodziłbym do kościoła. Dopełnieniem mocnego wstępu są "It's on" i spowolniony "Got the life". Mike Bordin kilka razy pomylił się w grze, ale nie było aż tak źle. Miał prawo, w końcu Korn to nie Faith No More. Można mu wybaczyć. Po raz kolejny byliśmy świadkami jego popisów z wodą. Brawo. "Ball Tounge" z pierwszej płyty, a zaraz po nim "Twist" z refrenem odśpiewanym przez publiczność. Żadnej reakcji ze strony Jonathana i pozostałych muzyków. Za jedyny gest wykonany w stronę zgromadzonej młodzieży można uznać zachęcanie do machania rękoma. Spodziewałem się chociaż krótkiego speechu. Zawiodłem się bardzo. "Counting" z ostatniej płyty, a następnie kolejny hicior tego wieczoru - "A.D.I.D.A.S". Jonathan wbiega na górny poziom klatki, przemierzając jego długość kilka razy. Na koniec znika za sceną.
W tym czasie pozostała część Korna zabawia publikę kawałkiem Slayera. Davis po krótkiej chwili powraca z dudami, zaczynając rozbudowany wstęp do "Shoots and Ladders". Nie ma już na sobie sutanny, tylko dobrze nam znaną z wideoklipów szkocką spódniczkę. Nadchodzi czas na kolejną dawkę hitów: "Freak on the leash", "Make me bad", podczas którego Jonathan staje na kolumnach, oraz kandydat na nowy singiel "Somebody, someone", wykrzyczany z podwójną siłą. Na koniec podstawowej części koncertu "Kill you", utwór na który bardzo długo czekałem. Szkoda tylko, że zabrakło w nim chórków. Gasną światła.
Bis choć bardzo krótki, został odegrany z niesamowitą euforią. "4 U" z akompaniamentem taśmy był chyba jedynym przerywnikiem z nowej płyty. Na tę okazję Jonathan przebrał się po raz kolejny. Więzienny uniform bardzo dobrze pasował do scenografii. Ostatnim utworem tego krótkiego koncertu był "Blind" z wywrzeszczanym przez fanów "What if I should die" - chyba najbardziej psychodeliczny moment wieczoru.
Fani Korna dobrze znają teksty. Jednakże widok około sześciu tysięcy rozśpiewanych gardeł nie zrobił na zespole wrażenia. Koncert był krótki. Trwał trochę ponad godzinę. Niestety poza "To tyle na dziś, dobranoc" pan Davis nie powiedział nic więcej. Szkoda. Zespół nie zaprezentował nam nawet swoich akrobatycznych sztuczek, które tak bardzo eksponuje w klipach. Nawet nagłośnienie nie było rewelacyjne. Śpiew Jonathana słyszalny tylko pośrodku sceny, z boku zagłuszany był przez zbyt podkręconą sekcję rytmiczną. Nawet gitary gdzieś uciekały.
Na ten dzień czekałem długo. Czytając różne relacje z koncertów Korna, miałem nadzieję, że zespół pokaże nam maksimum swoich możliwości. Niestety pokazali minimum.