- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Mercyful Fate, King Diamond i Moonlight, Krakow "Hala Wisly" 97.03.25
miejsce, data: Kraków, Hala Wisły, 25.03.1997
O 11.15 mialem pociag z Lublina, takze przyjechalem do Krakowa dosc wczesnie. Zwiedzilem troche miasta. Ogladalem miedzy inymi groby krolow. O 18 z minutami wyruszylem w kierunku hali. Tam zastalem niezly tlok przy drzwiach. W koncu dostalem sie do srodka. Wojskowy dokladnie mnie obszukal i zajrzal co mam w plecaku. Potem oddalem do szatni zbedne rzeczy oraz uniform (skore) i oczekiwalem z innymi, az otworza nastepne "wrota", ktore wiodly na sale. Stamtad dochodzily mnie odglosy strojenia i naglasniania instrumentow, raz po raz zagluszane okrzykami Dlugowlosych: "Dia-mond, Dia-mond!!!" (chociaz pewnie wtedy go jeszcze nie bylo w hali). Gdy otworzyli drzwi, towarzystwo wbieglo na sale, a czesc pobiegla do sklepiku ze wspanialymi rzeczami dla kazdego fana zespolow pana Petersena. Na chwile wszedlem na sale i ujrzalem ciemna scene z czarnymi zaslonami oraz ze zwisajcym krzyzem (oczywiscie do gory nogami). Podniecony poszedlem do sklepiku, aby wydac fortune na koszulke kapeli King Diamond z okladka z przedostatniej plyty "Spider's Lullabye" (nie pytajcie ile kosztowala). Byly tam takze plakaty z okladkami plyt Mercyfuli "Melissa" i "Don't Break The Oath" z autografami muzykow. Niestety juz nie mialem kasy, a i tak bylem juz na minusach.
Gdy stalem przy sklepiku uslyszalem dzwieki syntezatora przypominajacego troche keyboard z plyt pana Diamonda. Rzucilem sie, ale moj przyjaciel mnie zlapal, przypominajac mi, ze to Moonlight. Po chwili znalazlem sie w sali zdecydowanie za malej na wystep dwoch tak slawnych kapel. Nie znalem Moonlight i nie znam do tej pory, ale nawet mi sie podobali. Szczegolnie przypadl mi do gustu czysty i piekny glos wokalistki Maji oraz te klawisze. Publicznosc byla srednio zainteresowana polskim zespolem, ale trzeba tez dodac, ze w owym czasie sala troche swiecila pustkami. Moonlight zakonczyl swoj calkiem udany wystep... moze troche niedoceniony... "Metal Hammer" napisal, ze zegnano ich oklaskami... Coz, ja tam tylko slyszalem: "Wypier...ac!!! Wypier...ac!!!". To troche przykre dla muzykow i nigdy nie chcialbym byc tak przyjety przez publicznosc.
Potem scene zakryla czarna zaslona. Od razu z przyjacielem ruszylismy pod scene. Czekalismy dlugo. W tym czasie sala coraz bardziej sie zaludniala. Po 45 minutach czekania byla juz pelna. Wszyscy w napieciu oczekiwali na muzykow Mercyful Fate. Co chwile slychac okrzyki publicznosci: "Dia-mond! Mer-cy-ful! Sher-mann", a takze odglosy gitar zza zaslony nagradzane gromkimi brawami przez publike... no i wreszcie... Hale wypelnilo intro z plyty "Into The Unknown". Publicznosc "deklamowala" razem z glosem Diamonda: "Our Father who are in Hell...". Zaslona opadla i zobaczylem na srodku sceny oltarz, na ktorym staly dwa swieczniki. Troche dalej i o wiele wyzej byla perkusja, a nad nia wisial ogromny obraz czaszki z okladki albumu "Time" (a nie z "Into The Unknown", jak napisali w "Metal Hammerze"). Czaszka wisiala miedzy dwoma krzyzami. Jakby spod oltarza zaczely wydobywac sie dymy. Na scene wyszedl... nie, zaden z czlonkow zespolu, tylko jakis gosc z ekipy technicznej, ubrany zupelnie zwyczajnie. Podszedl, zapalil swieczki i tyle go widziano. To mi troche popsulo nastroj (czyzby maly blad w sztuce?), ale szybko o tym zapomnialem, bo oto konczy sie "Lucifer". Na sali gasnie swiatlo, a na scenie sie zapala. W koncu za perkusja zasiada Bjarne z wyciagnieta reka do gory, na scene wchodza Hank, Sharlee i Mike (Wead, ktory zastepowal na tym tour Micheala Dennera). Trzy uderzenia Holma w hihat i rozpoczyna sie "Evil" z pierwszego albumu "Melissa". Prawdziwe trzesienie ziemi!!! Zaczyna sie show! Tlum zaczal skakac, mojego kolege gdzies odrzucilo na bok, a mnie wciagnelo pod sama scene. Goraco jak w piekle, a czad dopiero sie rozpoczyna, bo oto wchodzi na scene najasniejsza gwiazda tej nocy: King Diamond we wlasnej osobie!!! Dlugo nie moglem w to uwierzyc, ale to naprawde ON, to nie sen. Ubrany w swoj tradycyjny stroj przedsiebiorcy pogrzebowego, no i ta diabelska maska na twarzy. Wchodzi na scene zataczajac sie, powoli, jakby dopiero co wyszedl z grobu, ale przeciez o tym jest wlasnie ten kawalek: "I was born on the cementary [...] Raised from my grave...". Gdy Krol pojawia sie na scenie, publicznosc szaleje jeszcze bardziej. Stuprocentowy szal! Gdy gitarzysci pokazuja jakie maja szybkie palce podczas solowek, King przyglada sie publicznosci i wyglada na przyjemnie zaskoczonego. Co chwila unosi kciuk do gory i kiwa glowa pokazujac, ze podobaja mu sie reakcje. To jeszcze bardziej nas podnieca. Pot lal sie po mojej glowie, jakby ktos polewal mnie wiadrami z woda. Trudno jest opisac atmosfere jaka wtedy byla na sali. Koniec piosenki. Ryk publicznosci. Teraz zaczyna sie "Doomed By The Living Dead", publicznosc dalej szaleje. King jest naprawde zadowolony. Wszystkie rece sa zwrocone w jego kierunku, malo kto zwraca uwage na reszte zespolu (ja sam obiecywalem sobie, ze bede sledzic gre wspanialego perkusisty Bjarna Holma. Nie bardzo mi sie to udalo). Mike Wead macha wlosami, ale nie pasuje do reszty zespolu bedac ubranym "kolorowo". Hank z kolei stoi jak slup, na dodatek jest chyba najnizszym z wystepujacych dzisiaj w Hali Wisly. Bjarne, ukryty za garami, solidnie wykonuje swoja robote. Za to bardzo zywiolowy okazal sie basista Sharlee D'Angelo. Stoi kolo Kinga i wymachuje swoimi dlugimi, czarnymi wlosami. Jest bardzo dobrze zbudowany, wysoki, jego skora blyszczy sie od potu. Przy wokaliscie wyglada bardziej na ochroniarza niz na muzyka, na dodatek wlosy zakrywaja mu cala twarz. Iscie diabelski wyglad! Zakonczyli utwor. Publicznosc nie wydaje sie ani troche zmeczona. King obserwuje ich i kiwa glowa, w koncu wykrzykuje: "Chyba dawno nas tu nie bylo!". Zolte swiatlo pada na Hanka, dookola ciemno. Zlowieszcze riffy przeszywaja gorace powietrze. Do gitarzysty podchodzi Diamond i mamy oswietlone dwie najwazniejsze postacie w zespole Mercyful Fate. Po chwili slyszymy przerazajacy wokal Kinga: "Stay away white Magician, young Lovers and mourning Wife..." - to nastepny stary kawalek z "Desecration Of Souls". Ale po tym utworze wokalista zapowiada cos z nowosci: "The Uninvited Guest" i wszyscy sie ciesza, a szczegolnie ja, bo to jedna z moich ulubionych piosenek Mercyfuli. Publika spiewa z Kingiem, a podczas refrenu scene zalewa jaskrawo czerwone swiatlo. "The Uninvited Guest he would never come back again...". Potem zespol zagral pierwsza czesc utworu "Legend Of The Headless Rider" z plyty "In The Shadows". Wypadlo to znakomicie, zwlaszcza dzieki Bjarnowi, ktory wypadl na bebnach o niebo lepiej niz Morty Nielsen na wspomnianym albumie. Potem pan Diamond zszedl ze sceny odpoczac. Teraz popis daja gitarzysci i sekcja rytmiczna. Liczylem na popis solo Hanka Shermanna albo Bjarna Holma, ale widocznie za malo bylo czasu. W koncu zostal podzielony po rowno kazdemu zespolowi, tak jak zapowiadal wczesniej King. "Napierdzielanka" w instrumenty skonczyla sie. Cisza. Hank zaczyna grac na akordach. Teraz juz wszyscy wiedza po co odpoczywal lider zespolu. Oto najtrudniejszy kawalek z ostatniej plyty o waznym tekscie czyli "...Into The Unknown". King pojawia sie na scenie. Ubrany jest w dluga szate. Wchodzi na oltarz. Patrzac zamyslonym wzrokiem na publicznosc wklada swoj krzyzyk do ust i zaczyna go ssac. Chwila ciszy i po chwili mocne uderzenie w talerze. Diamond wypuszcza krzyzyk z ust i wykrzykuje do mikrofonu: "Darkness we are here tonight to select who's gonna die!". Graja go w calosci nie pomijajac zadnej czesci. Wydaje mi sie troche, ze King nie wyrobil "Who should I let go? Who needs to know...", ale to nie jest wazne. W pewnym momencie robi znak odwroconego krzyza w kierunku publicznosci, ktora przyjela to z radoscia. Po skonczeniu utworu powiedzial: "To byl trudny kawalek i wy dobrze o tym wiecie!". Potem zagrali "Angel Of Light". W przerwie miedzy utworami slychac bylo pokrzykiwania publicznosci: "Melisse, Black Funeral, Come To The Sabbath!", zwlaszcza te ostatnia nazwe wymieniano czesto. King na to: "Zagramy cos z albumu "Melissa", ale bedzie to SATAN'S FALL!". Ten kawalek wypadl im chyba najlepiej. Wokalista spiewal razem z publicznoscia: "Home!!! Come home!!!". Co chwila jego mikrofon z piszczeli wedruje do gory, oczywiscie przy akompaniamencie gitar, ktore dawaly czadu i tworzyly niesamowity nastroj. Wlasciwie dopiero wtedy poznalem prawdziwa wartosc tego wspanialego jedenastominutowego utworu. Przejscie perkusyjne, reszta milknie i tu Bjarne ma dla nas mala niespodzianke. Zagral ten moment inaczej niz Kim Ruzz (pierwszy perkusista MF). Znowu gitary tna ostro. Po chwili najspokojniejszy fragment: "Innocent Lovers... It's a lie!...". Piekna solowka i cisza... Nagle King wykrzykuje "Thank You! Goodnight!", jakis wybuch, a krzyze, ktore dotad sobie spokojnie wisialy, na chwile zaplonely, kolo wokalisty takze cos sie zapalilo... to wszystko szybko sie stalo, a na dodatek nie bylo czasu na zastanawianie sie, bo "Satan's Fall" jeszcze trwa: "Satan still alive, He receives a sacrifice...". Od tego momentu utwor stal sie jednym z moich ulubionych. Dlugie zakonczenie (jak to w metalu bywa) i muzycy "uciekaja". Oczywiscie kazdy wie, ze zaraz wroca na bisa. Gasna reflektory, jedynie czaszka swieci sie na zielono. Za chwile muzycy wracaja. King wydziera sie" "COME TO THE ......?", "SABBATH!!!" - odpowiada mu publika i rozpoczyna sie ostatni utwor grany przez Mercyful Fate. "Czlowiek w masce" zegna sie z publicznoscia, dziekujac za wspaniale przyjecie, ja natomiast szykowalem sie do lapania palek. Niestety nie udalo mi sie, bylem tylko o 1 metr od miejsca upadku tego drogocennego drewienka. Hank, Mike i Sharlee porzucali w publike troche "piorek" i to koniec niezapomnianego przeze mnie wystepu. Koniec? Co ja mowie... To dopiero polowa!
Znowu bedzie trzeba poczekac. Inne przestery, male zmianki przy garach, ale przede wszystkim trzeba przygotowac scene. Na koncertach zespolu King Diamond nie wystarczy jakis oltarzyk i pare krzyzy. To bedzie prawdziwy teatr. W tym czasie utworzyla sie spora kolejka do stoiska z napojami pewnej firmy, ktorej nie wymienie. Czesc ludu pobiegla do wc. Postanowilem sprawdzic w jakim jestem stanie. Stwierdzilem, ze skora na moich kostkach jest mocno obdarta, bolala mnie kosc policzkowa, bylem tez mokry od stop do glowy. Spojrzalem na zegarek, ktory powinienem wczesniej zostawic i ujrzalem setki dlugich wlosow przy pasku. No coz.. sorry. Wyszedlem z sali odpoczac. Wszystkim sie wystep podobal. Gdy poskarzylem sie, ze nie bylo Dennera, uslyszalem: "No to co, najwazniejsze, ze zagrali to co trzeba". Mozliwe, chociaz zabraklo mi "Kutulu" i "Holy Water". Mialem tez cicha nadzieje na "The Bell Witch", ale wystep trwal tylko godzine z minutami, a to jest malutko czasu.
Nie bylo juz takiego oczekiwania jak wczesniej. Wiekszosc klapnela sobie na podlodze. Z magnetofonu podlaczonego do piecow puszczono muzyke. Nie bylo to jednak ani MF, ani KD. Wlasciwie nie mialem pojecia co to bylo, bo kopia byla troche "skopana". Tylko w jednym momencie rozpoznalem moj ulubiony zespol - Judas Priest, utwor "The Sinner". Minelo ok. 40 minut i swiatla zgasly. Podobnie jak poprzednio zaslona zostala opuszczona i w dali dostrzeglem duze logo zespolu King Diamond...
"Look, the old bitch is back..." - wszyscy uslyszeli intro z plyty "Them". Po chwili niebieskie swiatlo oswietla scene... Mniej wiecej na srodku stoi drewniany pal, blizej publicznosci ujrzalem dwa nagrobki z napisem "Lucy", zas po lewej i po prawej stronie dwie bramy cmentarne. Nagle zostaly brutalnie otworzone i z lewej wychodza Herb Simonsen i Chris Estes, zas z prawej Andy La Rocque z rozowo-fioletowa gitara. W glebi sceny, za perkusja zasiada krotko ostrzyzony Darrin Anthony. Po chwili zaczyna sie utwor "Welcome home" i na scenie pojawia sie King, prowadzac przed soba wozek z babcia. Wokalista tym razem ma inny makijaz na twarzy. Zaznaczone na czarno sa tylko oczy i usta, zas przy kacikach ust ma namalowane jakby 2 "wampirze" zeby. Gdy podszedlem blizej sceny zauwazylem struzki krwi plynace z prawego oka. Mysle, ze ten skapy makijaz mial na celu uwydatnienie mimiki twarzy, ktora w wystepach zespolu King Diamond ma o wiele wieksze znaczenie niz w zespole Mercyful Fate.
Podczas solowek King pokazuje babci publicznosc, szepcac jej cos do ucha, potem odprowadza ja za kulisy zostawiajac przy tym wozek, w ktorym podczas nastepne- go utworu ("The Invisible Guests") King sobie wygodnie siedzi. Nastepny utwor to "Sleepless Nights". Wokalista nie porozumiewa sie juz z publicznoscia tak jak to mialo miejsce podczas koncertu Mercyful Fate. Jest bardzo skupiony. To naprawde niesamowity czlowiek, oprocz tego ze ma wspanialy glos, spiewa w dwoch zespolach, komponuje w nich bardzo duza ilosc utworow, do wszystkich kawalkow sam pisze teksty, wymysla mrozace krew w zylach historie, ma niezwykla charyzme, to na dodatek okazuje sie, ze jest wspanialym aktorem. Jego albumy posiadaja niesamowity klimat, ale zobaczyc go na zywo to dopiero jest przezycie! Nastepny utwor to "Spider's Lullabye". King siedzi na srodku sceny i trzyma pajeczyne z pajakami (na szczescie sztuczne!). Co chwila sie trzesie, a w momencie: "There's another spider on his wall... Gotta kill it!", rzuca pajeczyne i ze zloscia (widac to na jego twarzy) wdeptuje w ziemie. Udawadnia takze, ze doskonale potrafi wywolac ten swoj "szatanski" smiech. Brzmi identycznie jak na nagraniach.
Po "pajakach" mamy "The Trial" z albumu "The Eye". Na scene zostaje wprowadzona kobieta, ktora kat przywiazuje do drewnianego slupa. Diamond pokazuje na nia palcem, smieje sie, chwyta ja za wlosy. Na zakonczenie utworu spod slupa wydobywaja sie dymy, a w glebi nich widac jakies zolte swiatlo. Gasna swiatla. Teraz bedzie glowna czesc tego koncertu, czyli show z ostatniej plyty zespolu King Diamond "The Graveyard". Zaczyna sie intro. Scene oblewa czerwone swiatlo i widzimy na srodku skulonego wokaliste. Reszta zespolu jest ukryta w cieniu, przy perkusji. Wokalista spiewa tutaj z playbacku (za duzo efektow dzwiekowych z glosem, aby to zaspiewac), niestety wychodzi mu to kiepsko. Spoznia sie i nie trafia w slowa, za to wspaniale wychodzi mu smiech. Po chwili gasna swiatla i w ciemnosciach slyszymy intro perkusyjne utworu "Waiting". Swiatla sie zapalaja i widzimy Kinga siedzacego na krzesle. Podczas trwania utworu na scene wchodzi pielegniarka z tacka z lekarstwami. Ubrana jest w fartuch i bardzo krotka spodniczke, odslaniajac przy tym zgrabne nogi. Podaje mu lekarstwa lecz ten kreci sie na krzesle, grymasi, wymachuje chaotycznie rekmi. Pielegniarka patrzy na publicznosc i smieje sie z Kinga, pokazujac przy tym palcem, ze ma on niezlego swira. "Tonight I'm taking her instead, My hands are so much stronger than her itsybitsy little head". Herb zaczyna solowke, a King podnosi sie i gwaltownie chwyta pielegniarke za szyje. Padaja na ziemie, ale tylko on sie podnosi: "Empty eyes are staring at the wall... I cannot hear her breathing anymore". Na scene wchodzi mezczyzna, ktory wczesniej udawal kata. Zabiera dziewczyne i odchodzi. Po "Waiting" graja "Digging Graves", przy ktorym publicznosc klaszcze w rytm "Into the night I go...". Nastepnym kawalkiem jest "Sleep Tight Little Baby", ze spiewany z publika fragmentem "Little girl from head to toe, deep into the ground you go... down...DOWN!!!". Potem mamy "Trick Or Treat", na ktorym znowu wychodzi ten sam, co poprzednio mezczyzna. King bije go po twarzy i pcha go do grobu. Ten zanurza sie w nim po glowe i tak przez pewien czas stoi. Co sie z nim potem stalo? Naprawde nie wiem. Patrzylem na Kinga, a potem stwierdzilem, ze glowa juz nie wystaje z grobu. Moze wyszedl niepostrzezenie, a moze tam zostal? Koniec utworu i slyszymy klawisze z utworu "Up From The Grave". King siedzi przy grobie i spiewa zrozpaczonym glosem. Wydaje sie ze placze. Wychodzi to bardzo dobrze, prawie tak jak na plycie. Oczywiscie nie jest pominiete to szalencze "La, la, la, la I'm diggin for Lucy dear...", a na koniec wyjmuje z grobu duza lalke.
Dopiero teraz zwraca sie do publicznosci, bo wczesniej (pomijamy tu koncert Mercyful Fate) zupelnie na nia nie zwracal uwagi. "Jak wam sie podoba Lucy? Mam dla was nowa wiadomosc: to jest teraz fucking Abigail!" - i zaczal sie "Abigail". Ten kawalek chyba wszyscy znali i bawili sie przy nim znakomicie. Potem bylo "You are wonderful! Good Night!" i muzycy znikli ze sceny. Publicznosc domagala sie bisu. Na scene wyszedl Andy zagrzewajac ja do glosniejszego krzyczenia, rzucil przy okazji pare "piorek". Po chwili wszyscy byli znowu na scenie. Herb zaczal grac jakis znajomy riff, a King, ktory wszedl na podwyzszenie,wydarl sie na caly glos: "Aaaaaaaaaaaaaaaah IT'S HALLOWEEN!!!!!". Oczywiscie wielki szal publicznosci, machanie wlosami, itd. Niestety widowisko dobiega konca... Diamond wyciaga rece do publicznosci, potakuje glowa: "Naprawde jestescie wspaniali!". Publika wrzeszczala co sil. King wykonal gest, jakby wyjal sobie serce i kazdemu rozdal po kawalku. Potem odeszli...
Niektorzy krzyczeli jeszcze "Dia-mond, dia-mond", ale widzac technicznych rozkrecajacych sprzet i oni odeszli. Impreza sie skonczyla, a ja nigdy jej nie zapomne. Po wyjsciu z hali wiekszosc udala sie na dworzec kolejowy. Towarzyszyly nam nyski policyjne, zupelnie niepotrzebne, bo po takim wyzyciu sie metalowa brac byla grzeczna, jak nigdy. Nastepnie musialem spedzic "tylko" 6 godzin, czekajac na pociag do Lublina na mrozie i w smrodzie (zule, bezdomni, wnetrznosci tego swiata). Zaplacilbym kazda cene, zeby wrocic do tamtych chwil. Mam nadzieje, ze Mercyful Fate albo King Diamond przyjada jeszcze kiedys do Polski, ale watpliwe jest, aby przyjechali razem, jak tamtego dnia.