- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: King Diamond, Alastor, Hellectricity, Warszawa "Hala Koło" 29.05.2013
miejsce, data: Warszawa, Hala Koło, 29.05.2013
Najpierw były plany, by jechać do Czech na Kinga Diamonda, który miał zagrać na tamtejszym "Metalfeście". Potem gruchnęła wieść, że koncert odbędzie się w Polsce i to nie w ramach jakiegoś zafajdanego festiwalu, lecz będzie to normalne halowe show. Od samego początku występ króla horror metalu reklamowany był jako największe widowisko w historii jego występów live. Pewnie byłem jednym z pierwszych fanów, którzy nabyli bilet za 120 zł, odliczając po cichu niemal 180 dni do godziny zero. King Diamond to wybitny artysta, zupełnie wyjątkowy na metalowej scenie i chociaż wyżej oceniam jego wcielenie w roli wokalisty Mercyful Fate, który to band znajduje się w pierwszej piątce kapel ever w moim prywatnym rankingu, to jednak ostrzyłem zęby (szczególnie kły) tak, jak już dawno na żaden koncert metalowy. 29 maja 2013 roku okazało się, że wielu fanów było podekscytowanych do granic możliwości - nic dziwnego, w końcu ostatni raz mogliśmy podziwiać maestro w "Stodole" 9 maja 2006 roku. Prawie 7 lat temu... I wiele wskazywało, że kto nie był na tamtym koncercie, więcej już Diamonda nie zobaczy. W 2010 roku przeszedł bardzo poważną operację na sercu, które wyniszczył nałóg tytoniowy. Nie spodziewałem się, że facet, który w zasadzie na nowo musiał uczyć się oddychać, powróci kiedykolwiek na scenę. Powrócił. Na szczęście.
Ciekawe w tym wszystkim jest to, że Polska była jednym z pierwszych krajów na trasie Kinga Diamonda. Oto bowiem, kiedy wszyscy mają nasz zakątek prościuteńko w dupie, przyjeżdżając nad Wisłę wówczas, kiedy oblecą już trzy razy świat dookoła, Diamond uderzył z pełną mocą. Wypoczęty, zrelaksowany i głodny. Głodny wrażeń, których - mówiąc z niekłamaną dumą - doświadczyć mógłby w niewielu krajach cywilizowanych. Koncert zaplanowano w hali "Koło", czyli w Ośrodku Sportu i Rekreacji m.st. Warszawy w dzielnicy Wola. To chyba jakiś obiekt po remoncie, bo pierwszy koncert, o jakim wiem, że się tam odbył, dał w marcu Sabaton. Hala całkiem spora, mniej więcej jak "Torwar" pomniejszony o trybuny - jako miejsce na średnio duże występy zupełnie wystarczająca. Organizatorzy słusznie spodziewali się najazdu fanów i dobrze, że podarowali sobie mniejsze kluby warszawskie.
Wejście na teren hali przebiegało nad wyraz spokojnie. Bez żadnego trudu ustawiłem się zaraz przy wejściu. Otwarcie bram nastąpiło o godzinie 18:30, właściwie nie bram, lecz furtki na dziedziniec, bo potem ochrona kazała nam jeszcze przez 15 minut czekać pod drzwiami wejściowymi. Padało wiele cierpkich słów pod adresem organizatora oraz tych, którzy narażeni byli bezpośrednio na uszczypliwości fanów, zirytowanych postawą obsługi. No było kilka zgrzytów (o plecaki, żarcie, odgrodzone ogródki piwne), o których nie ma co pisać. Standard.
Do rozgrzania publiczności przed gwiazdą wieczoru zaproszeni zostali polscy wykonawcy rockowi: Hellectricity i Alastor. Hellectricity to formacja powołana do życia w 2009 roku w Warszawie przez ludzi, którzy czegoś już tam dokonali, grając wcześniej w takich kapelach, jak Corruption, Hedfirst czy Lostbone. Do tej pory wydali jeden mini-album "Cold Blood Desire" (2010) i pełnowymiarowy krążek "Salem Blood" (2012). Dostali na zaprezentowanie się przed nieliczną jeszcze o tej godzinie publicznością całe pół godziny (a zaczęli grać od 19:35). I na moje wykorzystali swój czas godnie. Ukazali muzykę z pogranicza metalu i hard rocka, która w równym stopniu zadziałała na nasze zmysły, co i dość pogłębiony kontakt łysego wokalisty Rufusa z publiką. Prawie każdy kawałek miał swoją zapowiedź, prawie w każdym nawoływał do wytężenia rąk i nóg. Prócz wokalisty dobre wrażenie na mnie zrobił perkusista Wiśnia, który nałożył na łeb rogatą czapę i rogate rytmy wybijał na bębnach marki Mapex. Gitary obsługiwali na zmianę Przemas i Kuba, Błarz obsługiwał bas. Wyjątkowo w pamięć zapadły mi utwory "Don't Burn the Witch" i "Nightmare".
Alastor - według moich subiektywnych odczuć - dał słabszy występ. To znaczy zabrakło ognia, który opaliłby rzęsy stojącym w pierwszym rzędzie, a pozostałych porządnie by ogrzał. Na scenie zainstalowali się szybko i już o godzinie 20:20 przy dźwiękach intro stanęli tyłem do wciąż nielicznej widowni, która wolała przebywać na zewnątrz. Alastor jest obecnie w trakcie promocji nowej płyty, "Out of Anger" (2012), co zespół dobitnie podkreślił, ozdabiając scenę bannerami z motywem znanym z okładki. Oni także mieli zakontraktowane pół godziny na występ. Występ jednak - jak powiadam - był raczej statyczny. Wokalista Mish Jarski ma manierę wokalną bardziej w typie Anzelmo niż dajmy na to Mustaine'a, a thrash metal Alastora nie należy do porywających w znaczeniu przebojowym. Broni się jednak mocnym uderzeniem. Tak naprawdę interesująco zaczęło się robić w ostatnim numerze. Czas jednak ustąpić mistrzowi.
Podczas występów supportów dalsza część sceny była zasłonięta wielką czarną kotarą. Technicy zdjęli ją dopiero przed wyjściem gwiazdy wieczoru - Kinga Diamonda. Scenografia rzeczywiście była imponująca - slogany reklamowe nie kłamały. Z grubsza rzecz biorąc scena zamieniła się w opuszczony kościół lub wnętrze tego ponurego domostwa znanego z okładki płyty "Them". Po bokach i z tyłu wisiały płachty imitujące ściany z wieloma detalami. Na tylnej ścianie centralnie umieszczony został wielki pentagram z głową kozła w środku, który w odpowiednich momentach świecił na czerwono. Był też balkon z balustradą, na który wchodziło się z obu stron po schodach. Między nimi ustawiona została perkusja. U szczytu schodów stały odwrócone krzyże. Na belkach poręczy osadzone były głowy diabłów. Świetny klimat tworzyły zapalone latarnie. Wierzcie lub nie, ale to naprawdę wyglądało profesjonalnie, bez cienia kiczu, jaki nieraz się obserwuje. Ostatnim elementem, który został przygotowany przed koncertem, był ustawiony w przedniej części sceny metalowy płot, przypominający cmentarne ogrodzenie. Misterium maestro Diamonda rozpoczęło się o godzinie 21:20...
...rozpoczęło się od intro znanego z płyty "Fatal Portrait" (1986), które jest nierozerwalnie splecione z kawałkiem "The Candle". Ale się zrobił nastrój... A pod sceną furia, co najmniej jakby grał Slayer. Muzyka Kinga Diamonda broni się sama, ale wierzcie: z tymi wszystkimi odjazdami scenograficznymi, z fantastyczną grą świateł, z makijażem Kinga robi się parateatralne widowisko, jakiego się nie zapomina na długie lata. Jako następny w setliście był "Welcome Home" z doskonałym motywem gitarowym i arcytrudnymi zagrywkami technicznymi. Cholera, wciąż nie mogę się nadziwić, jak oni odtwarzają te rzeczy na żywo. Bo to naprawdę nie jest prosta muzyka. Po tym kawałku King Diamond przywitał się z publicznością i powiedział, iż cieszy się z powrotu do naszego kraju. Owacje były ogromne. A teraz coś z "Conspiracy" - zapowiedział wokalista i znów się zagotowało przy dźwiękach "At The Graves". Zajebiście, że akurat zespół nie promował żadnej nowej płyty i chłopcy postawili na te utwory, które zmieniły oblicze muzyki metalowej w blackmetalowym gatunku. Dalej wybrzmiał bardzo mroczny i dołujący "Up From The Grave", podczas którego Diamond przechadzał się po scenie ze szpadlem w jednej ręce i z mikrofonem osadzonym na statywie z kości piszczelowej i udowej połączonych w krzyż w drugiej. Na scenie było jak na nekropolii z filmów grozy: mgła, mrok, grabarz, który wykopuje ciała...
Po tej części grupa skupiła się na nieco nowszych kawałkach. Najpierw był utwór tytułowy z albumu "Voodoo" (1998), a po krótkim interludium "Let It Be Done", podczas którego technicy przebrani za zakapturzonych mnichów wynieśli ze sceny ogrodzenie, pojawiła się opowieść o marzeniach sennych, czyli "Dreams". Najbardziej wyczekiwany przez mnie "Sleepless Nights" to kawałek, który dowodzi, jak wszechstronnym wokalistą jest Kim Bendix Petersen. Pod sceną zaczęło się robić naprawdę niebezpiecznie: przybyli nowi fani, którzy usiłowali zdobyć przyczółki w pierwszym rzędzie. Trochę mnie poturbowano, sam trochę poturbowałem innych, parę razy dostałem w łeb z buta od pływaka. W trakcie kilkunastu minut rzucało mną kilka metrów w prawo, kilka metrów w lewo - naprawdę nie mogłem utrzymać swej pozycji. Nawet solo perkusyjne Matta Thompsona nie uspokoiło sytuacji, a wręcz ją zaogniło. W ogóle nie mogłem skupić się na tym, co facet wyczyniał za garami, bo zmagałem się ze wszechobecnym ściskiem. No i jakoś mi to solo umknęło. "Shapes of Black" - najnowszy kawałek, jaki King Diamond zaproponował tego wieczoru - też wywołał histeryczną reakcję fanów. Miałem wrażenie, że czego by nie zagrali, to byłoby przyjęte bez popity. Prawdziwe demony wywołał utwór z repertuaru Mercyful Fate - "Come To The Sabbath". Sam zmieniłem się w dzikie zwierze, powtarzające za mistrzem słowa "sabbath, sabbath, sabbath". Rozświetliły się na czerwono pentagram i odwrócone krzyże. Dla mnie właśnie teraz zaczęły się te kulminacyjne chwile, kiedy King Diamond wynagrodził mi 7 lat oczekiwania. Ostatnim utworem w podstawowej części koncertu był "Eye Of The Witch". Wspaniały utwór.
Nie trzeba było długo wywoływać Kinga Diamonda. Wyszedł szczerze poruszony burzą oklasków. Nie pamiętam, czy to było w tym momencie, ale jakoś tak spontanicznie zaczęliśmy śpiewać mu "Sto lat". Pozostali muzycy też chyba zapomnieli, jak może publiczność być oddana. "The Family Ghost" to znakomity utwór na bis - jeden z największych hitów zespołu, który rozpierdziela wszystko w drobny mak. W niczym mu nie ustępuje klasyk "Evil" - żelazna pozycja w setliście któregokolwiek zespołu Kinga Diamonda. Jak przyjemnie było wysłuchać tej upiornej autoprezentacji: "I was born on the cemetery, under the sign of the moon...". Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak mokrą miałem koszulkę, jak pory lepiły mi się do dupy, jak kudły przykleiły mi się do czoła. Wtedy czułem jedynie sól od potu w oczach, bo kiedy mrugałem, to szczypało w pizdu. Na drugi bis już musieliśmy czekać dłużej; wołania "King Dia-mond" trwały i trwały. Wreszcie wyszli. King Diamond przedstawił swoją załogę, załoga wyrzuciła po kilka kostek na pamiątkę szczęśliwcom i ruszyli do boju: "Black Horsemen" zamiast "Helloween"? A co tam! Niech będzie. Doskonałe zakończenie koncertu. Zeszli z sceny przy dźwiękach "Insanity", bo skoro było intro, to musi być i outro. I co, panie królu? Ile teraz ziaren piasku przesypie się w klepsydrze, nim znów polska publiczność ujrzy cię na scenie?
Setlista, jak widzicie, była bardzo przekrojowa, grali utwory praktycznie z każdego albumu (oprócz "Abigail II", "The Puppet Master" i "House Of God"). Muzycznie skopali dupy tak, że nie wszyscy opuścili koncert o własnych siłach. Obok mnie stały cztery niewiasty, które wytrwały najwyżej do połowy koncertu. Ochroniarze musieli je w pewnym momencie powyciągać, bo byłaby draka na maksa. Jedna z nich i tak doznała grubszej kontuzji, bo wyjechała na noszach. No, ale tak to jest - King Diamond to nie przelewki. Jednak generalnie trzeba powiedzieć, a w zasadzie powtórzyć, że głód na króla był zbyt dokuczliwy. Niektórzy z radości pomalowali swoje mordy tzw. makijażem corpse paint, inni przybyli z bardzo daleka (dało się słyszeć języki innych nacji), wszyscy zaś wyszli z hali "Koło" urzeczeni. Warte odnotowania jest to, że pogoda w Warszawie tego dnia była niezła. Dopiero kiedy na scenę wkraczał Petersen, to nad halą zawisły chmury burzowe, z których lało i błyskało przez cały koncert, a po zejściu Duńczyka ze sceny przyroda odpuściła.
Uwaga wszystkich była skupiona na mistrzu; jego charyzma działała jak magnes, bezbłędnie dyrygował swoją orkiestrą, był w pełni zaangażowany w to widowisko. Jednocześnie można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, iż Diamond był w dobrej formie wokalnej. Śpiewał czysto, głosem mocnym jak huragan. Bardzo aktywny na scenie był Hal Patino, który najczęściej podchodził do krawędzi sceny, by "porozumieć się" z fanami. Bardzo doceniał wszelkie przejawy kultu z naszej strony. Z uznaniem pokiwał głową, kiedy wyrosła przed nim biało-czerwona flaga, kiedy skandowaliśmy nazwę zespołu itd. Gitarzyści, Mike Wead i Andy La Rocque, byli w cieniu, ale to zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, jak skomplikowane partie przypadły im do odtworzenia.
Nie sposób przemilczeć, że na scenie odgrywane były mini scenki teatralne, mające zilustrować opowiadane przez Kinga historie. Podczas "Welcome Home" na scenę wjechała babcia na fotelu na kółkach. Miała wypasioną w kosmos maskę, wyglądała jak wiedźma i wygrażała wszystkim swoją laską; kiedy leciało "At The Graves" Missy powstała z grobu; do "Voodoo" opętana Sarah plątała się po scenie pod rozkazami Kinga; także dzikim tańcem uraczyła nas skąpo odziana w czarny kostium aktorka, gdy muzycy szaleli przy "Shapes Of Black"; utworom z "Abigail" (1987) towarzyszyła ciężarna Miriam, która podczas drugiego utworu "urodziła" Abigail, by potem rzucić lalką o podłogę. I tu ciekawostka, bo pewnie nie wszyscy zwrócili uwagę. King Diamond nie zauważył w sztucznej mgle tego rekwizytu i byłby się wypierdolił, gdyby nie chwycił się perkusji. Wszystkie sprawy techniczne, jak wnoszenie rekwizytów, ustawianie gitar akustycznych, realizowane były przez zakapturzone postaci, które w ten sposób zachowały pełnię widowiska. Przeżycie było niesamowite. Wszystkie zespoły miały dobre nagłośnienie, co również warte jest podkreślenia.
Starczy tych opowieści, bo kto był, ten nigdy nie zapomni biało-czarnej twarzy króla, a ten, kto nie był, nigdy nie zrozumie, w jakim widowisku uczestniczyłem. Hail King Diamond - master of puppets!
Z tym, Janicjusz, to grubo przesadziłeś. Już od dawna tak nie jest, a coraz liczniejsza jest grupa zespołów które przyjeżdżają tu na każdej trasie.
Tu było tragicznie, najbardziej irytowało mnie wystawienie toitoiów na dworze poza halą,( dziwne że w hali sportowej nie ma normalnych toalet?) i za każdym razem pytanie o bilet w drodze powrotnej. O chamskiej i opryskliwej obsłudze nie wspominając. Do jakości koncertów jak na zachodzie, brakuje nam chyba tyle co do pkb Niemiec.Za następny koncert w tym miejscu, raczej podziękuję...
King Diamond to jeden z najdoskonalszych epickich kapel zapisanych w historii metalu.
Materiały dotyczące zespołów
- King Diamond
- Alastor
- Hellectricity
podsumowując. dobra sztuka, dobry spektakl i cieszę się, że byłem.