- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: King Diamond, Berlin "Huxleys Neue Welt" 28.07.2014
miejsce, data: Berlin, Huxleys Neue Welt, 28.07.2014
Jeśli Ozzy'ego Osbourne'a nazywa się Księciem Ciemności, to Kinga Diamonda powinno nazywać się Królem Ciemności. Równie adekwatny przydomek mógłby brzmieć Pan Heavy Metalu. Skojarzenia ciemności i heavy metalu prowadzą do określenia muzycznego gatunku - black metalu. King Diamond to przecież jeden z prekursorów nowego nurtu w muzyce metalowej, tak pięknie rozwiniętego na scenie skandynawskiej. Czy ktoś lubi muzykę demonicznego Duńczyka, czy nie lubi - nie może zanegować wybitnej roli dwóch zespołów, którymi dowodził Kim Bendix Petersen - Mercyful Fate i King Diamond. Obie kapele są na wskroś wyjątkowe, bo heavy metal, który prezentują, jest absolutnie oryginalny i niepodobny do niczego, co ma do zaoferowania współczesna scena rockowa.
Widziałem mistrza całkiem niedawno, bo w zeszłym roku na warszawskim koncercie w hali "Koło". Ale kiedy tylko dowiedziałem się o nowej dacie podczas tegorocznej trasy, urlop podporządkowałem m.in. temu, by dotrzeć do Berlina 28 lipca 2014 roku na godzinę, powiedzmy, 18:30. Wysiadłem na dworcu "Berlin Ostbahnhof" i na piechotkę poszedłem pod klub "Huxleys Neue Welt". Bardzo podoba mi się to miasto, jest zupełnie inne w klimacie niż te wszystkie niemieckie aglomeracje porozrzucane na południu i zachodzie kraju. Przyszło mi przedzierać się przez jakąś slumsową dzielnicę z pijakami na murkach, potem wlazłem w ulicę z knajpami, gdzie siedziało rozkrzyczane towarzystwo o międzynarodowej proweniencji. Po 40 minutach dotarłem pod klub, przy którym zebrało się już trochę wyznawców Króla.
King Diamond, bilet i kostka M. Weada, Berlin 28.07.2014, fot. Mikele Janicjusz
Byłem w "Nowym Świecie Huxley'a" po raz pierwszy. Warto by poznać historię klubu, bo wygląda trochę na odrestaurowany stary secesyjny budynek z klimatycznym wnętrzem. W głównej sali pod prawą i lewą ścianą znajdowały się stoiska z piwem, z tyłu stoiska z "merchem". Przy lewej ścianie ustawione były też trybuny z kilkunastoma miejscami siedzącymi dla "zmęczonych". Przed klubem - fani z różnych stron świata w wieku od 13 do 60 lat (tak na oko). Na pewno oprócz Niemców byli Polacy (szczególnie zaimponowała mi zgrana ekipa ze Szczecina i koleś z Gdyni, który na koncert Kinga Diamonda wybrał się nawet do Japonii), dalej Hiszpanie, Włosi i Anglicy. Nie muszę chyba wspominać o punktualności i poziomie obsługi. Wejście - jak zawsze - bez przepychanek.
Różnica pomiędzy koncertem, który miał miejsce rok temu w Warszawie, a tym z Berlina jest taka, że hala "Koło" pomieściła dwa lub trzy razy więcej widzów. Pomimo tej kameralnej atmosfery u "Huxley'a" pod sceną było zupełnie luźno. Wyszedłem spocony z koncertu tylko dlatego, że tego dnia żar lał się z nieba, a budynek raczej nie był klimatyzowany. W Warszawie ledwo przeżyłem, taki był gnój. Czyli Polacy jednak są pozytywnie popieprzeni! Od samego początku scena była zasłonięta przez wielką czarną kotarę. Wszystko czekało już przygotowane na występ gwiazdy wieczoru. W sumie to dobrze, że nie zaplanowano udziału supportu, bo w ten sposób wieczór należał do jednego artysty. Pomijając już kwestię, że bilet kosztował 39 euro, dojazd 30 euro i dział rozrywki 10 euro, i że wywaliłem na imprezę 80 euro razy 4 złote, było, kurwa, warto! Rzadko kto bowiem dostarcza takich wrażeń, takich emocji, jak King Diamond, jego ekipa i jego show dopracowane w każdym detalu.
A więc kiedy zgasły światła, kiedy rozbrzmiało intro i kiedy w końcu opadła zasłona, szaleństwo (polegające na wrzaskach, nie na pogowaniu!) osiągnęło, co u Helmutów rzadkie, spore stężenie. W pierwszych rzędach, a więc tam gdzie tradycyjnie zajmowali pozycję fani z Polski, trochę mięcho się ruszało; najgorzej było po bokach sceny - tam panował zastój. King Diamond trochę zmodyfikował setlistę w stosunku do tego, co zaprezentował w Warszawie. Otwarcie koncertu było takie samo: "The Candle", podczas którego muzycy kolejno wychodzili na górny podest sceny. Potem wybrzmiał najbardziej wyczekiwany przez mnie "Sleepless Nights" z tą znakomitą mroczną partią w środku. "Welcome Home" pozwalał wyszaleć się tym, którzy cenią płytkę "Them" (1988). Trochę odsapnąć można było przy rzeczach nowszych, ale bynajmniej nie dlatego, że są gorsze od staroci - po prostu jeszcze nie okrzepły na dobre w świadomości fanów, jeszcze nie zostały milion razy ograne. Najpierw był "Never Ending Hill" z krążka "Give Me Your Soul... Please" (2007), a potem "The Puppet Master" z jedenastego albumu studyjnego, wydanego w 2003 roku.
Powrót do staroci rozpoczął się od "At the Graves", po którym muzycy zrobili medley z "Tea", "Dreams", "Digging Graves" i "A Visit from the Dead". Ten ostatni był chyba najbardziej zaskakującą propozycją metalowców. Zwyczajowo King Diamond sięga do płyt "Melissa" (1983) i "Don't Break the Oath" (1984) po utwory "Evil" i "Come to the Sabbath", które niezmiennie wywołują u mnie ciarki na plecach, a pod sceną prawdziwą eksplozję radości. Pomiędzy jednym a drugim utworem King Diamond szepnął złowieszczo: "Do you want more darkness?". Gawiedź syknęła z rozkoszy, a King niczym mag palcami oświetleniowca przyciemnił scenę. "Do you want more darkness?" - zapytał raz jeszcze i znów się ściemniło. Jeszcze dwa razy powtórzył "more darkness", aż scena utonęła niemal w całkowitych ciemnościach. Gdyby tak mogło się ziścić marzenie fanów i nastąpił powrót Mercyful Fate... I mniejsza o nowy materiał, ale tak chociaż trasa. Ale by to było! Po tej lekcji historii Diamond zapowiedział "Shapes of Black", który pojawił się też na warszawskim koncercie. Opadły boczne "ściany" tajemniczego domostwa i odsłoniły banery z logo Kinga Diamonda. Nie pamiętam, czy to miało miejsce również w Warszawie. Oba występy zamykał utwór "Eye of the Witch" - posępny, złowieszczy, demoniczny klasyk.
Inaczej rozłożone były bisy: w Warszawie były dwa, w Berlinie jeden, ale łącznie pozwalały wysłuchać jeszcze trzech utworów. Najpierw "The Family Ghost", potem "Black Horsemen", a na sam koniec "Cremation". I właśnie ten ostatni utwór instrumentalny z albumu "Conspiracy" (1989) był kropką nad "i" całego występu, kropką, jakiej zabrakło mi w Warszawie. Utwór instrumentalny, ale tak zajebiście zaaranżowany, mający tak przerażającą wymowę, że aż dziw bierze, że nie został wykorzystany dotąd w żadnym horrorze. Przygotowana została odpowiednia oprawa do tego dzieła. Instrumentaliści ustawili się na piętrze sceny, a tymczasem na parter wjechała czerwona trumna na kółkach. Zaraz za nią przydreptała szkaradna babcia. King Diamond zapytał dwa razy, czy chcemy, by spłonęła żywcem. Obie odpowiedzi były twierdzące. Babcia siłą została wepchnięta do trumny. Po jednej stronie stał lekarz w białym kitlu, po drugiej - ksiądz, a na środku - King Diamond, który własnym oddechem zapalał maleńkie ogniki i wrzucał je przez otwarte wieko trumny. Wyglądało to tak... magicznie! Wkrótce wnętrze trumny zajęło się ogniem, kłęby dymu wylewały się na scenę. Po chwili stara wiedźma była upieczona. Na dowód odsunięto boczną ściankę trumny i ujrzeliśmy dymiący jeszcze szkielet. Dla pewności lekarz zbadał trupa, a ksiądz (który nie mógł wytrzymać ze śmiechu) udzielił przebaczenia win. Wkrótce potem wybrzmiały ostatnie akordy "Cremation". Dekoracje wyjechały na zaplecze. Instrumentaliści zeszli na dół i wszyscy ukłonili się, zadowoleni ze swej pracy.
Nie muszę chyba pisać, że parateatralne przedstawienie rozgrywało się od początku koncertu, bo to przecież jasne jak słońce. Ale kulminacyjna scena była wprost nieziemska. Co do dekoracji scenicznych, to były takie same, jak w Warszawie (zobacz relację). King Diamond znów był w wyśmienitej dyspozycji. Aż nie chce się wierzyć w te jego zawały i inne choróbska. Chciałbym tak w wieku 58 lat napierdalać na scenie jak on. Żal było opuszczać budę "Huxley'a" i Berlin. Żal, że Diamond nie zagrał kolejnego dnia gdzieś w okolicy. Żal, że nie wiadomo, kiedy znów będzie na horyzoncie ze swoją obłąkaną trupą.
Nie zwróciłem uwagi podczas warszawskiego koncertu na kobietę, która stała ukryta z prawej strony sceny i dośpiewywała w niektórych momentach słowa piosenek, gdyż stałem wówczas po lewej stronie. Tym razem wybrałem prawą część sceny i mogłem przypatrzeć się, jak wygląda koncert prawie od "zaplecza". Mogłem też przyjrzeć się bliżej Andy'emu, który jest już taką legendą, jak jego kolega King. Cóż, postrzał się facet. Ale w palcach ma to coś, czego niektórzy gitarzyści nigdy nie doświadczą.
Wychodząc z klubu zerknąłem na "merch". Nic ciekawego, koszulki zwykłe za 25 "jurków" i parę płyt. Ale obok było stoisko z winylami. Patrzcie Państwo, my tu robimy sondy, czy kasety wrócą, a w Niemczech rynek czarnych płyt rośnie, jak wściekły. Z tego, co się zorientowałem, były to krążki używane, ale rarytasów co nie miara. Same stare załogi thrashowe i punkowe w typie D.R.I., S.O.D., Suicidal Tendencies, Misfits, Destruction itd. Nie miałem już ani grosza przy sobie, więc nawet nie pytałem o ceny. No to w drogę do domu!