- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Katatonia, Alcest, Junius, Kraków "Kwadrat" 18.11.2012
miejsce, data: Kraków, Kwadrat, 18.11.2012
18 listopada 2012 r. Katatonia zawitała do krakowskiego "Kwadratu" w ramach trasy "Dead Ends Of Europe", promującej najnowszy album Szwedów. Towarzyszył im francuski Alcest i amerykański Junius. Taki skład zapowiadał potężną dawkę muzycznych wrażeń.
Jako pierwsi na scenie pojawili się post-rockowi Amerykanie z Junius. Panowie cisnęli się na niewyobrażalnie małej powierzchni, ograniczeni przez napierającą z tyłu perkusję Katatonii i czające się z boków sceny płachty z grafikami z "Dead End Kings". Nie przeszkodziło im to w przyniesieniu ze sobą dodatkowej aparatury wyposażonej w żarówki, która co prawda odgrywała znaczącą rolę nastrojotwórczą, ale zredukowała przestrzeń na scenie do absolutnego minimum. Kilka razy miałam wrażenie, że muzycy mieli ochotę wykonać jakiś ruch, jednak wizja zabicia się o któryś ze sprzętów skutecznie ograniczała mobilność. Jeszcze gorzej miał perkusista, wciśnięty z całym zestawem pod baner z mrocznym ptasim oczodołem. Pod względem muzycznym Junius w wersji live zdobył moje uznanie, głównie ze względu na umiejętność nadania koncertowi odpowiedniej atmosfery. Jeśli chodzi o ekspresję czy kontakt z publicznością, panowie prezentowali typowy model post-rockowy, pozostając przy zapowiadaniu kolejnych kawałków i podziękowaniu na koniec.
Na kolejny koncert czekałam z niemałą niecierpliwością, bowiem nigdy wcześniej nie miałam okazji oglądać Alcest na żywo, a muzyka tego zespołu jest mi bardzo bliska. Francuzi pojawili się na scenie, samodzielnie zajmując się rozstawianiem sprzętu. Zdziwiła mnie ta sytuacja, jako że w przypadku zespołów tej klasy to raczej niespotykany widok. Wreszcie światła przygasły. Liczyłam na to, że podczas koncertu Alcestowi uda się odtworzyć senno-wizyjny klimat z płyt i pobudzić umysły słuchaczy do produkcji wyobrażeń pełnych fantastycznych obrazów. Pierwszym kawałkiem było "Autre temps". Już przygotowywałam się emocjonalnie do sennej podróży, ale... ukryty w kłębach dymu Neige otwierał usta, najwyraźniej śpiewając, ale kompletnie nie było go słychać. Tak oto jedna z piosenek, które bardzo chciałam usłyszeć, została zabita przez problemy techniczne. Pozostało tylko cieszyć się oryginalną wersją instrumentalną "Autre temps" i wrażeniami estetycznymi, które zapewniały idealnie dopasowane do nastroju utworu przytłumione światła i dym, na który psioczyli zgromadzeni w fosie fotografowie. Gdy po rozpoczęciu kolejnego kawałka, "La ou naissent les couleurs nouvelles", głos w dalszym ciągu był niesłyszalny, z sali poczęły dochodzić okrzyki zachęcające do tego, by jednak podkręcić trochę wokal i dać najważniejszej osobie w zespole możliwość zaprezentowania się krakowskiej publiczności. Na szczęście głos ludu został wysłuchany. Neige z naszyjnikiem z pawich piór przymykał oczy i czarował swoimi magicznymi melodiami. Po pogłośnieniu brzmiało to trochę lepiej, jednak w moim odczuciu wciąż niedostatecznie. Przyznam, że Neige'a słyszałam tak, jak powinnam właściwie tylko wtedy, gdy wykonywał partie "krzyczane" lub gdy działalność Winterhaltera na perce ograniczała się do delikatnych, powolnych uderzeń. We wszystkich innych momentach perkusja całkowicie zagłuszała wokal. Może to kwestia tego, że stałam pod samą sceną. Mam nadzieję, że reszta sali mogła się cieszyć lepszą jakością dźwięku. Przy "Les voyages de l'ame" przestałam się przejmować niedociągnięciami technicznymi. Alcest, zgodnie z tym, co twierdzi założyciel zespołu, tworzy muzykę nie z tego świata i nawet jeśli nie wszystko brzmi tak, jak powinno, nie zmniejsza to magicznej mocy ich utworów, które wciąż są w stanie przenosić słuchaczy w inny wymiar odczuwania, wprost w głębie fantastycznych wizji Neige'a. Cudowny trans trwał podczas "Souvenirs d'un autre monde", nie pozostawiając wątpliwości, że to, co robi Alcest, jest po prostu piękne i zespół zdecydowanie zasługuje na to, by następnym razem pojawić się w Polsce jako headliner - z porządnym nagłośnieniem, z własnymi dekoracjami i z odpowiednią ilością czasu na występ. Przedostatnie w secie "Percees de lumiere" rozruszało publiczność na tyle, że na moją głowę zaczęły spadać pierwsze ofiary lotów na rękach tłumu. Neige powydzierał się jeszcze trochę, przypominając o niemal już zapomnianych blackowych korzeniach grupy. Winterhalter walił w perkusję, Zero świecił dekoltem oraz brzuchem, które wystawił na widok publiczny, celowo wybierając na koncert koszulkę za małą o trzy rozmiary, a Indria kompletnie pozbawiony mimiki twarzy wydawał się niewidzialny na tle reszty bandu. Stojący na środku Neige królował w świecie swoich sennych marzeń i, jak na lidera zespołu shoegaze'owego, wydawał się bardzo zaangażowany. Na koniec usłyszeliśmy jeszcze "Summer's Glory" z nowej płyty. Koncert Alcesta pozostawił we mnie poczucie niedosytu. Był zdecydowanie za krótki! Mam nadzieję, że będzie mi dane zobaczyć ich możliwie szybko w pełnym secie. Koniec sennej magii oznaczał początek oczekiwania na gwiazdę wieczoru.
Koncert Katatonii był po prostu doskonały. Ostatni raz widziałam ich w roli headlinera ponad dwa lata temu. Później występowali tylko na festiwalach, jako jeden z wielu zespołów, co uniemożliwiało pokazanie, na co ich stać, wymuszając zredukowanie setu, rezygnację z dekoracji, czasem pozostawiając wiele do życzenia względem nagłośnienia, które w przypadku Katatonii jest niezwykle istotne, gdyż delikatny głos Jonasa Renkse wymaga szczególnej oprawy. Teraz w końcu zobaczyłam Szwedów w okolicznościach, w których mogli zabłysnąć.
Grafiki Travisa Smitha umieszczone nad sceną, odpowiednio dobrane oświetlenie, mroczne intro... Weszli. Zaczęło się "The Parting". Od razu dało się zauważyć wprowadzone przez zespół innowacje. Jonas Renkse, który przez ostatnie 20 lat kariery koncertowej stał bez ruchu uwieszony na statywie, podczas trasy promującej nowy album zdecydował się korzystać z mikrofonu bezprzewodowego i - uwaga! - przemieszczał się po scenie. Ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, uznali zapewne, że pod względem ruchu scenicznego i tak pozostaje daleko w tyle za typowymi gwiazdami rocka, jednak miłośnikom Katatonii sam fakt odklejenia się od statywu wydał się rewolucyjny. Mojej uwadze nie umknęło również doskonałe nagłośnienie wokalu, które po tym, co zrobiono Neige'owi, odczułam jako istne błogosławieństwo. Jonas radził sobie wyjątkowo dobrze. Pamiętam koncerty, na których odbiór jego popisów wokalnych ratowała tylko moja miłość do Katatonii, bowiem bywało naprawdę słabiutko. Na koncercie w "Kwadracie" Renkse wzbił się na wyżyny swoich możliwości, nie tylko nieźle odtwarzając znane melodie, ale także niejednokrotnie dodając coś od siebie, lekko modyfikując linie melodyczne i bawiąc się wokalem.
Drugim kawałkiem na liście koncertowej było "Buildings", które jako mocniejszy utwór pobudziło publikę do bardziej intensywnej zabawy. Nie wiem dokładnie, co się działo z tyłu, ale odczułam wyraźnie na własnych plecach nagły wzrost aktywności fizycznej zgromadzonych. W tym momencie zaczął się grad ciał, spadających mi na głowę już do końca koncertu. Na scenie panował typowy katatoniczny młyn, gdy Anders Nystrom, któremu nigdy nie brakuje energii, bawił się z młodszymi kolegami w dzikie wymachiwanie włosami. "Deliberation" zaczęło wibrować w przestrzeni pulsującym rytmem. Niemal wszyscy śpiewali. "Repeating cycle of life - no life... Repeating cycle of love - no love..." - niewiarygodne, jak w kilku najprostszych słowach można ująć tak wiele. Na tym polega siła tekstów Jonasa. Ascetyczne liryki o milionach znaczeń, wypełnione metaforami i symbolami do granic możliwości interpretacyjnych, tak emocjonalnie zaangażowane, że nie sposób pozostać na nie obojętnym. "My Twin" - grany na każdym koncercie, jeden z katatoniczych szlagierów, został zgodnie odśpiewany przez całą publiczność. Z "Burn The Remembrance" cofnęliśmy się do czasów "Viva Emptiness", gdzie czyste uczucie dominowało nad nieskomplikowanymi melodiami. Na żywo drugim głosem zajął się Per "Sodo" Eriksson, co przyjęłam z niekłamaną ulgą, gdyż, mimo że na tym koncercie nawet głos Andersa wypadał zaskakująco dobrze, Per zdecydowanie jest moim faworytem, jeśli chodzi o dodatkowe wokale.
Powróciliśmy do nowej płyty. Jonas zapowiadając kolejne kawałki niekiedy nawet patrzył(!) na publiczność, co naprawdę rzadko mu się zdarza. Konferansjerka, która zapewne nie powaliła na kolana nienawykłych do jonasowego stylu słuchaczy, była nad wyraz rozbudowana (czyt. poza tytułami kolejnych utworów zdarzało się usłyszeć pytania o nastrój i preferencje dotyczące setlisty). Polacy mogli poczuć się docenieni po padających z ust Jonasa i Andersa pochwałach dotyczących naszej umiejętności przeżywania koncertów. Co jak co, ale w porównaniu z zachodnią Europą mamy się czym pochwalić.
"The Racing Heart", które znajduje się w czołówce moich ulubionych kawałków z "Dead End Kings", zabrzmiało naprawdę potężnie i, jak na Katatonię, niemal perfekcyjnie. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego perkusja brzmi tak "metalicznie". "Lethean" rozpoczął się dynamicznym wjazdem, wirem włosów i energetyczną eksplozją. Przy "Now... October... This time you won't be needing me", wyśpiewanym przez Jonasa z niesamowitym przejęciem, wokalista pokazał, na co go stać. "Lethean" był jednym z momentów, w których cały zespół błyszczał. Całości dodatkowych walorów dodawał fakt, że muzycy zdecydowali się nie rezygnować z obecnych na płycie sampli i wszelkie muzyczno - elektroniczne przyprawy pobrzmiewały w tle. Instrumentalny fragment dał szansę wykazania się gitarzystom i perkusiście Danielowi Liljekvistowi, któremu należą się szczególne brawa za świetnie wykonaną robotę. Wstęp do "Teargas" był momentem, gdy należało szybko wyplątać włosy z czyichś kończyn i przygotować się na konieczne w tym kawałku windmille. Katatonia podczas grania "Teargas" zawsze chętnie prezentuje swoje umiejętności w zakresie odkręcania szyi, a wierni fani chętnie w tym towarzyszą. Jeden z bardziej "koncertowych" wałków Szwedów rozgrzał publikę do czerwoności. Nacisk na moje plecy wzmógł się niemiłosiernie i miałam wrażenie, że zaraz ludzie ścisną mnie tak, że płuca wypłyną mi nosem.
Wraz ze "Strained" rozpoczęła się kolejna podróż w katatoniczną przeszłość, w końcówkę lat 90., gdy wszyscy byli jeszcze piękni i młodzi, lecz już nieszczęśliwi, zrezygnowani i pozbawieni nadziei. "The Longest Year" z "Night Is The New Day" dał publiczności kolejną szansę na pokazanie Katatonii, że Polak potrafi. Chóralne śpiewy dochodzące z sali niosły się ponad tłumem, a nadaktywni ruchowo uczestnicy koncertu znów uskuteczniali dzikie tańce i podskoki. Jonas kiwał się w rytm muzyki, co jakiś czas rzucając włosami, Anders ze swoim ADHD podbiegał na skraj sceny zachęcając do klaskania, Sodo zamieniał się z Niklasem Sandinem na miejsca, podróżując po scenie w tę i z powrotem. Kolejne na liście "Soil's Song" to jeden z utworów, który zawsze brzmi dobrze na żywo, więc tym razem, gdy cały koncert był wyjątkowo udany, musiał przebić wszelkie dotychczasowe wykonania. Katatonia nie zawiodła moich nadziei. To "Evacuate!" będzie rozdzierać mi serce za każdym razem, gdy wspomnę ten gig. Gitary i bas konsekwentnie wybijały mocny rytm. Momenty zawieszenia melodii budowały niesamowite napięcie, muzycy przymykali oczy, poruszając się jak w transie. "Soil's Song" było jedną z koncertowych perełek, wyróżniającą się na tle wszystkich genialnych utworów zagranych tego wieczoru.
"Chcecie usłyszeć balladę?" - zapytał Anders. Reakcja publiczności była jakaś niemrawa. "Szwedzką balladę?" - próbował dalej gitarzysta. Sodo zaśmiał się i pokazał mu ręką: "More or less". Zaczęła się "Omerta". Kochany, smutny kawałek, który znają wszyscy. I który zawsze musi pojawić się na koncercie. Nie tęskniłam ani trochę za "Evidence", które po wielu latach zespół wreszcie zdecydował się wywalić ze standardowej setlisty, lecz gdyby zabrakło "Omerty", koncert Katatonii nie byłby dla mnie pełny. Ciepło melodyjnej ballady rozpłynęło się po klubie. Śpiewaliśmy razem z Jonasem, którego głos brzmiał wyjątkowo mocno i czysto, aż nagle... no nie! Pomylił słowa! Słowa piosenki, którą śpiewa na każdym gigu od lat! Tak: oto Katatonia. Zespół, którego siła polega właśnie na tym, że nie jest perfekcyjny, że objawia swoje słabości i niedoskonałości, obnaża emocje, przez co staje się słuchaczom bliższy niż doskonałe bandy, które na koncertach odtwarzają nagrania studyjne z komputerową dokładnością. "Sweet Nurse" z "Last Fair Deal Gone Down" nieczęsto gości na koncertowych setlistach, więc krakowska widownia powitała go z entuzjazmem. Po "Omercie" ten pełen energii kawałek doskonale poradził sobie z przemienieniem nostalgicznego nastroju w koncertową euforię. Jednak byliśmy w końcu na gigu Katatonii, więc zbyt długo nie mogło tak pozostać. "Deadhouse" skutecznie przypomniał o melancholii, wiecznie obecnej w katatonicznych dziełkach.
Wreszcie publiczność, której rola do tej pory ograniczała się do klaskania i podśpiewywania refrenów, doczekała się swoich pięciu minut. "Ghost Of The Sun" zgodnie z prastarą tradycją nie może się obejść bez zbiorowego skandowania "fucking lie!". Moc powróciła, muzyka zrobiła się cięższa, bardziej mroczna. Tak pozostało także przy "July", jednym z katatonicznych arcydzieł. "It's violent here. Why have you left me?". Tym razem, o dziwo, nawet zwykle nieciekawie brzmiące dwugłosy wyszły czysto. Ostatnim utworem przed bisami było "Day And Then The Shade", z elektroniczno - miejskim aromatem. Przejmujący wokal, którym nie przestanę się zachwycać, wybijał się ponad instrumenty: "Make a brand new vow in the heat of an evening. The darkness swarms, I was nothing, ever...".
Bis zawierał jeszcze trzy kawałki. Najpierw "Dead Letters", pierwszy utwór z "Dead End Kings", który Katatonia zdecydowała się pokazać światu. Muzyka wraz ze światłem, wydobywającym głębię z ptasich grafik, raz jeszcze stworzyła jedyną w swoim rodzaju atmosferę, którą trudno przyrównać do czegokolwiek innego. "Forsaker", który przez ostatnie dwa lata pełnił zaszczytną funkcję koncertowego otwieracza, tym razem wylądował na końcu setu, co stworzyło ciekawy efekt kompozycyjnej klamry. I wreszcie finalne "Leaders". W ostatnim kawałku panowie dali z siebie absolutnie wszystko. Powróciły także wspomnienia starych, dobrych czasów, ponieważ mimo wszelkich rewolucji w zachowaniu scenicznym Jonasa, pewne rzeczy zawsze pozostaną niezmienne. Niewątpliwie należy do nich specyficzna gestykulacja przy "I split my heart in two". Podczas fragmentów, gdy Anders growlował, a Jonas wyśpiewywał przeciągłe "aaaaaa!", ciary przechodziły po plecach. Na koniec czekała nas jeszcze jedna porcja podziękowań i zachwytów, w tłum poleciały kostki, setlisty i butelki z wodą, zapaliły się światła, a publika ruszyła do drzwi.
Trudno w to uwierzyć, ale nie mam żadnych większych zarzutów względem tego koncertu. Jedyną rzeczą, która pozostawiła we mnie niesmak, było kiepskie nagłośnienie podczas występu Alcest. Junius poradził sobie zaskakująco dobrze, Alcest to klasa sama w sobie, a co do gwiazdy wieczoru - co tu dużo mówić - krakowski gig był najlepszym koncertem Katatonii, na jakim kiedykolwiek byłam. Szwedzi brzmieli tak, jak powinien brzmieć dojrzały zespół, który odnalazł swoją muzyczną drogę i konsekwentnie trzyma się obranego kursu. Wszystko było niesamowicie spójne, doskonale dopracowane i świetnie wykonane, choć oczywiście w przypadku Katatonii zawsze pojawią się drobne niedociągnięcia. Jonas był w świetnej formie wokalnej, a reszta zespołu udowodniła, że grupa składa się z naprawdę utalentowanych muzyków. Mimo ogólnej poprawy jakości, w żaden sposób nie ucierpiała na tym autentyczność, którą zawsze tak ceniłam w Katatonii. Ich emocjonalne zaangażowanie pozostało bez zmian od czasów najwcześniejszych nagrań.
Junius dla mnie rewelacyjny! Stałam się ich wielką fanką!
Alcest oczarował mnie ale byłam wściekła właśnie o nagłośnienie. Koszmar!
A prawdziwy szok przeżyłam wchodząc do Kwadratu. Maleńka scena, maleńka sala! To nie nadaje sie na takie koncerty.
Ps. to co najbardziej mnie "rozwaliło" to szlachta zasiadająca na górze w lożach.
Po cholere tacy w ogóle przychodzą na koncert tego typu?