- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Juno Reactor, Laibach, Wrocław "Wytwórnia Filmów Fabularnych" 11.12.2009
miejsce, data: Wrocław, Wytwórnia Filmów Fabularnych, 11.12.2009
Nie byłem niestety na poprzednim wrocławskim koncercie Laibach, czego szczerze żałowałem, zwłaszcza po opowieściach znajomych, którym było to dane. Tym bardziej nastawiłem się bojowo na wieść o kolejnej ich wizycie. Wprawdzie support w postaci Juno Reactor okazał się być gwiazdą wieczoru i po długim orkiestralnym wstępie bardzo w stylu Johna Williamsa, ku zaskoczeniu sporej części widowni, jako pierwsza na scenie pojawiła się słoweńska ekipa na czele z charyzmatycznym frontmanem Milasem Frasem w nieśmiertelnej czapeczce. Już sam skład pokazywał różnice pomiędzy obecnym obliczem muzycznym tej formacji, a tym co pamiętają fani z klasycznych już płyt z lat 80-tych. Zabrakło mocnego wizualnego puntu (a właściwie dwóch) w postaci Ewy i Nataszy, których bicie w werble dało się zapamiętać z dawniejszych koncertów grupy. Wokalnie zastąpiła je znana już fanom zespołu Mina Spiler i trzeba przyznać, że jej występy wokalne nadawały koncertowi magicznego wręcz klimatu i myślę, że nie tylko ja byłem zauroczony. Mina! To, co ci mówiłem, to naprawdę nie był komplement, tylko stwierdzenie faktu! Tym bardziej, że i wizualnie wypadała więcej niż dobrze.
Laibach, Wrocław 11.12.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Początek występu Laibach upłynął pod znakiem nastrojowych i bardzo spokojnych utworów, głównie pochodzących z początków twórczości, czyli kolejno "Boji", "Mi Kujemo Bodocnost" i "Smrt za Smrt". Ciężka elektronika, dla wielu będąca esencją ich stylu, pojawiła się właściwie dopiero w kolejnym utworze, pochodzącym z albumu "Slovenska Akropola" - "Krvava Gruda - Plodna Zemlja", zaś totalitarno-militarny klimat, tworzony choćby poprzez wykrzykiwane przez megafon teksty Miny, w "Ti, Ki Izzivas" z "Nova Akropola". Biorąc pod uwagę zbieżność tytułów płyt zestawienie to z cała pewnością nie było przypadkowe. Inna sprawa, że to totalne wrażenie łagodziły chórki, taneczne rytmy i frazy skrzypiec. Ale dobrze komponowało się to z zagranym w następnej kolejności utworem "Drzava". Bardzo starannie przygotowana była prezentacja multimedialna, która towarzyszyła całości występu Laibach. Obrazy były dobrze dopasowane do poszczególnych utworów, zapewne część stanowiły znane klipy zespołu, których jakoś do tej pory nie oglądałem, trzeba będzie chyba nadrobić zaległości.
Środkową część koncertu stanowił blok kompozycji z płyty "Volk", czyli pieśni poświęcone kolejno Ameryce, Anglii, Francji i Turcji. I mimo niedosytu, jaki pozostawiła po sobie długość tego fragmentu, to ten właśnie klimat zdominował znaczną część koncertu. Tym bardziej, że później jako pierwszy z bisów pojawił się także najważniejszy z utworów z tej płyty, najbardziej chyba żarliwy, co zresztą łatwe do zrozumienia, czyli "Slovania". Każdy Słowianin mógł się poczuć jego częścią, bo prezentacja pokazywała i Kraków, i Kijów, i inne nazwy aż po daleką Syberię. Dziwne, że nie pojawił się właściwie żaden motyw z ostatniej płyty zespołu, choć przez chwilę miałem wrażenie, że jakieś reminiscencje Fugibacha (taki mały żart rodem z akademii muzycznej) gdzieś przemknęły. Ale równie dobrze mogło mi się wydawać.
Laibach, Wrocław 11.12.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Nie mogło zabraknąć także bardziej współczesnych utworów i część trzecia składała się z przeplatanki z płyt "WAT" i "NATO", poczynając od potężnego, ale i skocznego zarazem (jakżeby inaczej?) "Tanz mit Laibach". W tej części szczególne wrażenie zrobił na mnie dziwny, pulsujący rytm w "Alle gegen Alle" czy mocno transowe "Du bist unser" i "Das Spiel ist aus". Tytuły tych utworów są aż nadto wymowne i pasowały doskonale, bo faktycznie publiczność mieli w garści, więc wywoływanie na bis chyba nikogo nie zaskoczyło. W trakcie dodatkowego seta poza "Slovania" pojawiły się dwie kompozycje autorstwa Bena Watkinsa, stanowiące ładne pożegnanie z widownią i przejście do kolejnej części wieczoru, czyli oczywiście "God is God" oraz na zakończenie "Tantanavras". Mimo braku kolejnego oczywistego, wydawałoby się, elementu w postaci "Life is Life" był to fenomenalny występ, pokazujący nowe, mniej drapieżne, ale bardziej dojrzałe oblicze Laibach.
Choć zdaje się, że w tym zakresie kolega redakcyjny Krzysztof Zatycki zgłosił votum separatum i ogólne swe niezadowolenie z koncertu. Co do występu gwiazdy wieczoru, to już bałem się go zapytać...
Juno Reactor, Wrocław 11.12.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Na Juno Reactor byłem kompletnie nieprzygotowany (dlatego wybaczcie mi brak tytułów utworów), a to, co zobaczyłem, przeszło moje oczekiwania. Pociesza mnie jedynie, że jak zapowiadał sam Ben, utwory były w znacznej mierze improwizowane, odbiegając od swoich studyjnych odpowiedników. Przed tym występem byli dla mnie "grupą, której covery gra Laibach", a kręcące się po zapleczu osobniki w strojach jakby wziętych ze złotych czasów glam rocka (gitarzyści), względnie gotyckiego metalu (wokalistka) raczej zdumiewały niż zachęcały. Kiedy po koncercie rozmawiałem z Benem Watkinsem, wydawał się być szczerze zdziwiony faktem, że ktoś może nie znać jego zespołu i nie było w tym żadnej megalomanii.
Od strony wizualnej stanowili mieszankę, jaką aż trudno było sobie wyobrazić i którą mogła narodzić się chyba tylko w Londynie. Bo gdzież indziej może spotkać się wokalistka jakby wyrwana z weneckiego karnawału, gitarzyści, którzy urwali się ze złotych czasów hippisów i glamowców (sam Ben mógłby asystować Alice'owi Cooperowi), perkusista będący archetypicznym rockmanem, wokalista żywcem wyjęty z zespołu reggae i dodatkowych dwóch czarnoskórych (qrczę, może powinienem pisać - Euro-Afrykanów?) bębniarzy, którzy nie tylko wymiatali aż szczęka opadała, ale jeszcze razem i z osobna odstawiali niezły teatr, zwłaszcza na początku, kiedy udawali coś w rodzaju polowania na wokalistkę. Chyba nie przejmowali się stereotypami i polityczną poprawnością. W słowniku zespołu nie widnieje też słowo "niemożliwe", bo tworzyli mieszanki, które teoretycznie nie powinny mieć sensu, a mimo to trzymały się kupy całkiem dobrze. Ba, chwilami wręcz wdeptywały w podłogę. Bo czy można sobie wyobrazić utwór oparty na ostrej transowej elektronice, w którym pojawia się też ostra rockowa sekcja (sam Ben dwoił się i troił, godząc gitarę i laptopa) i fantastycznie bujająca gitara flamenco? Ten ostatni element pojawiał się często-gęsto, bo drugi gitarzysta wyraźnie lubował się w takich właśnie brzmieniach i pod ich dyktando upłynęła początkowa cześć tego występu, otwartego obiema częściami "Conquistador".
Juno Reactor, Wrocław 11.12.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Kolejne utwory dostarczały dodatkowych elementów układanki, pokazując, że muzycy Juno Reactor czują się dobrze właściwie w każdym repertuarze i muszę przyznać, że było to chyba najbardziej eklektyczne zjawisko, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć. Wszystko sąsiadowało tu ze wszystkim, plemienne rytmy wprost z dżungli z miażdżącą, transową elektroniką, która obecnych porywała do tańca i chwilami sam miałem przemożną ochotę puścić się w pląsy. Gdyby tak wyglądała dziś muzyka taneczna, to kto wie, może kazałbym na siebie wołać DJ Teminator. Kolejne hity zespołu, zwłaszcza zamykający właściwy set "Pistolero", wzbudzały rosnący entuzjazm widowni, wśród której dostrzegłem także część lokalnego undergroundu metalowego. Cóż, to dowód na to, że muzyka formacji - wbrew oczekiwaniom niektórych - przekraczała granice gatunkowe, czyniąc to z dużym wdziękiem. A kiedy wokalistka zaczynała skrzeczeć w stylu bliskim Diamandy Gallas, to chyba nawet radykalni ortodoksi poczuli się znajomo. Tym bardziej, że w którymś momencie pojawiły się riffy ewidentnie metalowe. A zamykający całość "Angels and Men" w swej żałobnej posępności wkraczał już na terytorium doom metalu. Wprawdzie sam Ben uznał tę wersję, w znacznym stopniu improwizowaną na bieżąco, za "refleksyjną", ale jako poznawca, znawca i wyznawca (polecam lekturę genialnego opowiadania "Weekend w mieście" Włodzimierza Różyckiego, to tak na marginesie) tego gatunku pozwalam sobie być innego zdania.
Oczywiście na tym koncercie nie mogło zabraknąć utworu, z powodu którego Juno Reactor w ogóle zaistniał na mapie mojego umysłu, czyli "God is God". I wersja autorska, jak i inne utwory tego zespołu, mieszająca różnorakie konwencje, mimo że przypominała wersję Laibacha równie mocno co "Nothing Compares 2 U" Prince'a przypomina późniejszą przeróbkę Sinead O'Connor, to miał w sobie charakterystyczny urok pozwalający na pojęcie, co Słoweńcy widzieli w tym zespole, że nie tylko nagrali jego cover, a nawet jadą z nim w trasę. Przebojem samym w sobie był wokalista, który w dzieciństwie nasłuchał się dużo The Doors, bo ciągle mówił o otwieraniu się, zrzucaniu masek, łączności pomiędzy zespołem i widzami, i tym podobnych kwestiach, żywcem wyjętych ze słownika hippisowsko - psychodelicznego. Co ciekawe, wcale nie wiało z tego pretensjonalnością, bo w natłoku różnorodnych innych elementów wizualno - dźwiękowych wpasowywało się całkiem zgrabnie w konwencję.
Juno Reactor, Wrocław 11.12.2009, fot. Krzysztof Zatycki
I choć daniem głównym był dla mnie bezwzględnie Laibach, to intensywnością przekazu Juno Reactor wyraźnie ich przytłoczył, czasami moc dźwięku była aż przesadna. To Juno Reactor byli tego dnia gwiazdą wieczoru, ku mojemu zdziwieniu to właśnie oni byli magnesem, który ściągnął większość widowni. I tekst z Lewisa Carrola "zdziwniej i zdziwniej" jest jak najbardziej na miejscu. Widać te psychodeliczne klimaty bywają zaraźliwe, bo nawet ja się już w nie wkręcam.
Materiały dotyczące zespołów
- Juno Reactor
- Laibach
Zobacz inną relację
Juno Reactor, Laibach, Warszawa "Palladium" 10.12.2009
autor: Jakub "Rajmund" Gańko