- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Jethro Tull, Closterkeller, Warszawa "Sala Kongresowa" 4.05.2000
miejsce, data: Warszawa, Sala Kongresowa, 4.05.2000
Mimo iż od koncertu upłynęło już trochę czasu, nadal z przyjemnością wspominam widowisko, które zafundował nam Ian Anderson z Jethro Tull. Żałowałem, iż nie mogłem być na koncercie rok temu, kiedy zespół odwiedził Katowice. Teraz nie mogłem tego przegapić. Mimo iż bilety były dość drogie (pierwsze rzędy po 150 zł), rozeszły się co do ostatniej sztuki. Ja miałem z miejscowką w XIII rzędzie, więc nienajgorzej choć... Dni odliczałem z wielką przyjemnością. Zastanawiałem się tylko w jakiej dyspozycji jest zespół i jakich utworów mogę oczekiwać. Problem pierwszy został szybko rozwiązany, ponieważ wiadomo, że Anderson i gitarzysta Martin Barre to starzy wyjadacze dobrego rocka, zaś pozostali muzycy raczej za darmo nie dostali oferty gry w zespole. Drugi problem był trochę trudniejszy. Otóż jak wiadomo Jethro Tull nagrywa płyty od 32 lat, więc ułożyć setlistę na jeden koncert wcale nie jest łatwo. Ten problem rozwiązał się dopiero podczas koncertu.
Jako support wystapił Closterkeller. Zagrali akustycznie. Mimo iż nie jestem wielkim fanem Anji, to jednak występ mogł się podobać. Zaprezentowali 7-8 utworów.
Pozostało już tylko oczekiwanie na występ gwiazdy wieczoru. Scenografia sceny przedstawiała okładkę najnowszego wydawnictwa "j-tull.com". Jedyne, co wzbudzało pewną ciekawość, to telefon stojący obok klawiszy, również on spełnił ważną rolę. Odwróciłem się jeszcze tylko by zobaczyć, jak wygląda "Kongresowa" za plecami. Tego dnia publiczność warszawska nie zawiodła zapełniając salę. Zgaszenie swiatła spowodowało wielką wrzawę. Z głośników poleciało przyjemne intro i w mgnieniu oka na scenie pojawił się Anderson - ubrany w biało-czarną koszulę, obcisłe spodnie, z bandamką na głowie. Oczywiście wielki ryk. Anderson rozejrzał się i na swoim flecie dał znak by rozpocząć "For a thousand mothers" - świetny utwór na początek. Krótkie spojrzenie na scenę: Martin bardzo się postarzał, ale jego technika gry nadal świetna. Za bębnami Doane Perry - już podczas tego utworu pokazał, że pasuje do tego zespołu. Andrew Giddings i Jonathan Noyce też potwierdzili moją opinię, że do kelnerów nie należą. Jako drugi poszedł klasyk "Nothing is easy". Już na początek dwa wielkie przeboje. Ciekawe, co bedą grać dalej? Po tych dwóch utworach Ian przywitał się z polską publicznością. Przedstawił także kolejny utwór: "To były dwa utwory pochodzące z 1969 roku z plyty "Stand up". To były dobre czasy, ale my nie możemy grać tylko starych hitów. Teraz zagramy coś nowszego, coś, co jest teraz bardzo znane. Utwór ten pochodzi z 1972 roku (Anderson bierze małą gitarkę akustyczną). Czy pamiętacie tę piosenkę?" Oczywiście zagrali "Thick as a brick" (wersję 10-15 minutową, bardzo podobną do tej z "Bursting out"). Zespoł został nagrodzony wielkimi brawami, trwały kilka minut. Kolej na "Hunt by numbers" z nowej płyty - mogła się podobać zwłaszcza gra Martina na gitarze. Anderson zapowiada, że zagrają teraz kawałek, który przez pewien czas królował na listach przebojów. Chodziło o mój ulubiony "Witches promise". Po nim zaś w głównej roli wystąpili Jonathan Noyce i Anderson. Partie fletu i gitara basowa to cechy charakterystyczne "Bouree" - utworu z płyty "Stand up". Po chwili Ian zaprasza do swojej nowej płyty solowej - "The Habanero reel", gdzie Andrew grał na akordeonie. Czas na nieśmiertelnego "Fat mana", czyli znów "Stand up". Z głośników puszczono... śpiew ptaków. Anderson spogląda w sufit i mówi - "Widzicie, leci tam, patrzcie". Oczywiście ptaka nie było, ale kolejny utwór był nawiązaniem do zabawy lidera grupy. Chodziło o tytułowy utwór z jego nowej płyty "Secret language of birds". Publiczność reagowała żywiołowo na piosenki zarówno nowe, jak i stare. Anderson na chwilę zszedł ze sceny, zaś głowną rolę odegrał teraz Martin Barre, grając "Dot com". Kolejny utwór już z udziałem Andersona to "Awol". Tylko trzy utwory zaprezentowano z nowej płyty, wypadły bardzo dobrze. Trzy piosenki zagrano także z solowego projektu Iana - trzecim utworem okazał się "Boris dancing", który poprzedziło dowcipkowanie Andersona. Później zagrali tylko stare klasyki. Akurat w tym momencie pomyślałem, dlaczego nie ma nic z "Songs from the wood"? Musi coś być i było - "Hunting girl". Wersja zagrana kapitalnie z dość dziwnym, ale za to śmiesznym podtekstem. Podczas parti klawiszowej Andrew Giddingsa zadzwonił telefon, wzbudzając zamieszanie wśród muzyków. Okazało sie, że to komórka Iana. Na chwilę przerwano koncert zaś Ian przeprowadził rozmowę - "Tak słucham. Co? Ale my tu mamy teraz koncert. Tak w Warszawie. Kogo pan szuka. Długowłosej blondynki? A tak jest tu - już proszę." Anderson podał telefon tajemniczej osobie, siedzącej w pierwszych rzędach, mówiąc jej, że to jej mąż. Oczywiście za skecz należały się wielkie brawa, po czym muzycy dokończyli utwór, by przejść po chwili do "My God", w którym to Anderson toczył zaciekłą walkę ze swoim fletem. Podczas fragmentu z albumu "Passion play" na scenie wyszedł duży zając w okularach. Część oficjalną zakończyli oczywiście "Locomotive Breath". Wielkie brawa. Anderson z zespołem dziękują publiczności za przybycie i znikają ze sceny.
Po chwili rozpoczął się BIS. Bis, który chyba zadowolił każdego. Publiczność już na stojąco nagradzała zespół gromkimi brawami. Bis zaczął się popisem Martina, grającego fragmenty z "Crest of knave", by przejść do solówki z "Aqualung". Po raz kolejny wielka wrzawa, nie ma się co dziwić, to najlepszy moment każdego koncertu Jethro Tull. Chyba nie było osoby, która nie znała tekstu na pamięć. Nie usłyszeliśmy jeszcze kilku świetnych utworów, ciekawe co będzie następne. "Living in the past" - też chyba nie trzeba przedstawiać. Na sam koniec "Cheerio". Chyba lepiej nie można się pożegnać. W tym czasie po sali latały ogromne balony, zespół zszedł ze sceny.
Koncert trwający prawie dwie godziny pokazał, że jedna z wielkich kapel, jaką bez wątpienia jest Jethro Tull, po dzień dzisiejszy wspaniale prezentuje się na żywo. Brak jakichkolwiek pomyłek dowodzi, że są świetnymi muzykami. Akustyka też była bardzo dobra. Chciałbym choć raz jeszcze przeżyć tak wspaniały koncert, jednak wydaje mi się, że to niemożliwe, mimo iż mam dopiero 18 lat.
Materiały dotyczące zespołów
Zobacz inną relację
Jethro Tull, Closterkeller, Katowice "Spodek" 6.05.2000
autor: Maciej Mąsiorski