zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 21 listopada 2024

relacja: Jethro Tull, Sopot "Opera Leśna" 15.08.2007

3.09.2007  autor: Meloman
wystąpili: Jethro Tull
miejsce, data: Sopot, Opera Leśna, 15.08.2007

"Opera Leśna" - miejsce urocze, przed nami (bo byłem na koncercie z córką) pięknie podświetlona scena w kolorach niebieskich i fioletowych. Widownia pełna, jest ciepły wieczór, czekamy z niecierpliwością, napięcie sięga zenitu. Jako stały bywalec koncertów dużych i małych miałem ze sobą lornetkę i spojrzałem przez nią na przygotowane instrumenty - i cóż ujrzałem? Na obudowie klawiszy zamiast Roland (to nie jest reklama) widniał napis... Poland - po prostu część pierwszej litery została pomysłowo zaklejona i tak, jak się wydaje, muzycy Jethro Tull podkreślili fakt pobytu w naszym kraju.

Występ zapowiedział znany słuchaczom radiowej "Trójki" prezenter muzyczny Janusz Kosiński. Poinformował również, że obowiązuje całkowity zakaz fotografowania i nagrywania. Zdjęcia natomiast mogą robić akredytowani fotoreporterzy podczas trwania pierwszych trzech utworów. Jednak, jak było do przewidzenia, nie tylko oni robili zdjęcia. Gdy minęła 20:15 na scenę weszło dwóch muzyków ze starego składu, czyli lider, flecista i wokalista oraz grający również na gitarze Ian Anderson oraz gitarzysta Martin Lancelot Barre. Rozpoczęli właśnie w duecie, bluesem z pierwszej płyty zespołu z 1968 roku, zatytułowanym "Some Day The Sun Won't Shine For You", gdzie Ian zagrał na harmonijce ustnej. Potem na scenie pojawili się pozostali, czyli: John O'Hara (klawisze, akordeon), David Goodier (gitara basowa, glockenspiel) i na perkusji najmłodszy James Duncan, syn... Andersona. Skład ten znany jest między innymi z wydawnictwa CD-DVD zatytułowanego "Ian Anderson Plays The Orchestral Jethro Tull" (2005).

"Living In The Past" wprowadził nastrój typowy dla grupy, a lider potwierdził w nim swoją dobrą formę, bo solówki na flecie odgrywał na jednej nodze w postawie flaminga, oprócz tego czynił z nim różne rubaszne kombinacje. Ian ubrany był jak zwykle w koszulkę i czarną kamizelkę, na głowie obowiązkowa charakterystyczna opaska. Potem Anderson przywitał się z publicznością i zapowiedział "Jack In The Green" z albumu "Songs From The Wood". W utworze "Euorology" z ostatniej solowej płyty Iana Andersona, wydanej w 2006 roku, po raz pierwszy zabrzmiał akordeon, którego później zbyt często nie słyszeliśmy. Zapowiedzi poszczególnych utworów były coraz bardziej dowcipne, Ian w pewnym momencie zaczął mówić o urodzie polskich kobiet, wspominając jednocześnie, że niestety kończy w tym roku 60 lat. Skróconą wersję "Thick As A Brick" zagrali bardzo dynamicznie. Widownia jak zwykle na koncertach wykrzyczała ostatnie słowo tekstu, do czego zawsze prowokuje wokalista zawieszając głos. Niektórzy krzyknęli "brick", inni zapewne "prick". Brzmi podobnie, ale... znaczy zupełnie co innego. Bluesowe rytmy ponownie zabrzmiały w "My Sunday Feeling". W "Past Time And The Good Company" (tego nie znałem) klawiszowiec imitował klawesyn, a basista wygrywał dźwięki na instrumencie o nazwie glockenspiel. Ogólnie rzecz biorąc, są to metalowe dzwonki w kształcie listewek, w które uderza się pałeczkami. Oczywiście Anderson także wspomniał o tym niezwykłym instrumencie podczas swoich licznych monologów - i trochę się z tej nazwy jakby naśmiewał. Zabawnie było również, gdy Ian wskazał na mały flecik, na którym miał za chwilę zagrać O'Hara, mówiąc: "oto właśnie heavymetalowy czarny flet" i rozpoczęli... "Mother Goose", w którym zabrzmiały aż trzy flety oraz dwie gitary akustyczne, natomiast James grał na zestawie mini bongosów. "Czy wiecie, co to jest porno jazz? No więc teraz to zagramy" i usłyszeliśmy "Bouree", gdzie przewodni motyw oparty jest na muzyce Jana Sebastiana Bacha. Energicznie jak zwykle wypadł "Nothing To Say" z mocno wyeksponowaną gitarą. Przy "Steel" (tego też nie znałem) w głównej roli wystąpił najstarszy wiekiem Martin Barre - grając kilka solówek gitarowych. W tym czasie Ian zszedł ze sceny, aby zapewne trochę odpocząć. Niedługo wrócił i odezwał się w tymi słowami: "a teraz będzie nasz największy przebój: Smoke on the... nie, to nie to..., Stairway to... Aqualung".

Rozpoczął się najlepszy moment koncertu. "Aqualung" najpierw słuchaliśmy w wersji akustycznej, gdzie główny temat prowadził pięknie flet, na razie bez wokalu. Już myślałem, że na tym się zakończy - ale to przecież niemożliwe, żeby nie było na koncercie Jethro Tull tego słynnego gitarowego riffu, wywołującego ciarki na plecach. Jest, wreszcie zabrzmiał - niezwykle energicznie, jeszcze Anderson dołożył swoim mocnym głosem i byliśmy ugotowani na miękko. A kompozycja pochodzi z... 1971 roku, i co wy na to? Że oni jeszcze to grają? Dalej, fragment z musicalu "West Side Story" zatytułowany "America", według własnej interpretacji z wplecionymi motywami innych znanych kompozycji m. in. "Over The Rainbow". Utwory finałowe to najpierw "My God", który zabrzmiał rewelacyjnie. Mówiąc prawdę, ja dopiero odkryłem jego magię tu, w Sopocie, do tej pory tak mnie nie poruszał, ale to jest właśnie urok muzyki na żywo. Elementem humorystycznym było w tym numerze końcowe solo na flecie wykonane z "figurami", przy którym Ian zamarkował jakiś ból w plecach i wtrącił jedno dosyć popularne słówko: "oh... shit". Potem bez zapowiedzi przeszli płynnie do długiej nastrojowej ballady zatytułowanej "Budapest", z przecudnymi frazami gitary i charakterystycznym odlotowym brzmieniem fletu - muzyczna uczta. Ukłony dla Martina Barre za niezwykle emocjonalną i sugestywną grę na gitarze w czasie całego koncertu - robił taki klimat, że miejscami tchu brakowało.

To już koniec? Tak, niestety, muzycy odkładają instrumenty kłaniają się i schodzą w ciemną czeluść za sceną. Na bis najpierw wyszedł John O'Hara. Usiadł przy klawiszach i zaczął grać wstęp do "Locomotive Breath". Potem pojawił się James z... gitarą. Zagrał parę nutek, odłożył instrument, usiadł za perkusją. I... zaczął się finał . Na scenę wpadli jak burza pozostali muzycy i lokomotywa ruszyła w ostatnią tego wieczoru trasę. "No way to slow down". Te słowa usłyszeliśmy w ostatnich wersach występu. Pociąg nazywający się Jethro Tull już ponad czterdzieści lat toczy się przez muzyczny świat i jak na razie nie zwalnia.

Nie wspomniałem jeszcze o światłach, a odgrywały w spektaklu znaczą rolę i kapitalnie zgrywały się z muzyką płynącą z głośników. Mocno utkwił mi w pamięci moment, kiedy podczas "My God" na scenie pozostało w pewnej chwili trzech muzyków grających akustycznie, a u góry po lewej stronie zaczęło pulsacyjnie migotać niebieskie światełko.

Na koniec trochę statystyki - jedna godzina i pięćdziesiąt minut grania, szesnaście pozycji, oto bilans występu. Może trochę za krótko? Chyba tak, ale ile by nie grali, nigdy by nie było dosyć. Fantastyczny koncert. Repertuar oparty głównie na dorobku grupy z lat 60-tych i 70-tych. Czy komuś to przeszkadzało? Że niby takie stare? W żadnym wypadku. I jeszcze o Andersonie. Ten charyzmatyczny lider zespołu opanował w środowy wieczór "Operę Leśną". Jego sposób gry na flecie, ekspresja w głosie, niebywałe poczucie humoru były podstawowymi elementami rockowego przedstawienia. Nie będziemy zaglądać zbyt dokładnie w metrykę, jednak to prawda, że jest on jak dobre wino, im starszy... tym lepszy.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?