- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Jarocin Festiwal 2010, Jarocin 16-18.07.2010
miejsce, data: Jarocin, Stadion OSiR, 16.07.2010
miejsce, data: Jarocin, Stadion OSiR, 17.07.2010
miejsce, data: Jarocin, Stadion OSiR, 18.07.2010
Po "Jarocinie 2010" mogę powiedzieć tylko jedno (a właściwie to napisać, bo głos szwankuje jeszcze tydzień po). Zostałam zbombardowana ogromnymi porcjami świetnej muzyki, ostrzelana nieziemską wręcz atmosferą, otoczona rewelacyjnymi ludźmi, dla których muzyka, podobnie jak dla mnie, jest tlenem i wodą.
Ten festiwal był moim pierwszym, postanowiłam więc wycisnąć z niego jak najwięcej, nałapać masę wspomnień. Nie musiałam się starać. Już droga na miejsce pociągiem pełnym fanów słusznej muzyki utwierdziła mnie w przekonaniu, że będą to trzy niesamowite dni. Fajnie było posłuchać pana Darka, który, będąc w moim wieku, co roku kierował się na Jarocin, i napić się piwa z Tasiorem - najprawdziwszym w świcie punkiem, nie ufryzowaną, malowaną podróbką, jakie często się widuje. No ale przejdźmy do sedna sprawy, czyli do tego, co działo się w samym Jarocinie.
Miasto przywitało nas piekielną temperaturą i powietrzem przesiąkniętym atmosferą festiwalu. Tłumy ludzi, tworzące mozaikę subkultur o trudnym do sprecyzowania przedziale wiekowym, zmierzały w stronę miasteczka festiwalowego. W okolicach pola namiotowego przywitała nas ogromna, wydawałoby się sięgająca zenitu, kolejka. Żeby dostać wymarzoną działkę pod namiot, trzeba było wystać kilka długich godzin w pełnym słońcu. Ale co to dla nas?
Pierwszy dzień festiwalu rozpoczęłam koncertem Biffy Clyro (czemu tak późno? żaden z wcześniejszych zespołów nie interesował mnie, a obserwowanie zmagań młodych kapel uniemożliwiło mi stanie w kolejce) - grupy szalonych, wytatuowanych Szkotów, których ostatnią płytę, "Only Revolutions", uważam za wyjątkowo udaną. Mimo, iż Biffy Clyro zaczęli koncert jednym z moich ulubionych kawałków - "Golden Rule" - to pomyślałam sobie, że coś jest nie tak i że chyba stać ich na więcej. Muzycznie było ok, ale wokal Simona Neila jakby się gubił. Na szczęście im dłużej Szkoci grali, tym lepiej im to wychodziło. Fajnie było usłyszeć na żywo "The Captain" i "Many of Horrors". Koncert uważam za udany, ale bez rewelacji.
Ciemność opanowała już niebo nad Jarocinem, kiedy na scenę wyszedł zespół Hey. Kasia Nosowska z blond, niby-irokezem na głowie, mimo iż ze łzami wzruszenia wspominała początki Hey, sięgające właśnie jarocińskiej sceny, skupiła się raczej na promowaniu nowej płyty - "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!". I chociaż koncert był świetny, pełen magii, wspomnień i rewelacyjnej muzyki, to jednak dla mnie za dużo było tej nowej, elektronicznej odsłony Hey, za mało zaś rockowego pazura. Jeden "Teksański" to za mało na podsumowanie najlepszego okresu ich twórczości.
Przed godziną 23 na scenie pojawili się los espanoles locos, czyli Ska-P, którzy przybyli na Jarocin z Madrytu. Ich pozytywna muzyka stanowi wypadkową połączenia ska, punka i rytmicznego rocka. Nie trzeba było znać ich twórczości, żeby dać się porwać w kosmiczną zabawę. Ludzie oszaleli, bo Ska-P na żywo okazali się być prawdziwą bombą energetyczną. Hiszpanie nie dali publice nawet minuty na złapanie oddechu. Wielkie pogo, wielki młyn, dziki taniec i podskoki pod same gwiazdy, goryl-policjant i papież biegający po scenie oraz masa pozytywnych emocji i śmiechu - tak w telegraficznym skrócie opisać można show Ska-P.
Hiszpanie wycisnęli ze mnie tyle energii, że postanowiłam udać się w okolice małej sceny - "Red Bull Tourbusa" - gdzie wcześniej odbywały się koncerty młodych zespołów. Chciałam odpocząć przed Dezerterem, który planowo miał zagrać po Ska-P. Kątem oka zauważyłam jednak, że na dachu autobusu coś zaczyna się dziać. Pojawiło się czterech facetów, odstrzelonych jak na dancing u samego szatana. Białe koszule, garnitury i demoniczne makijaże (Nergal właśnie schował się pod łóżko i płacze). Pierwsze pociągnięcie za struny i już stałam pod samym autobusem. Masturbator, bo właśnie tak wdzięcznie nazywa się zespół, który stał się legendą "Jarocina 2010", na godzinę przeniósł wszystkich zgromadzonych wokół małej sceny do piekła. Z początku festiwalowicze wydawali się być lekko skołowani tym, co się dzieje. Nie każdy wiedział, jak odebrać płynące ze sceny pogróżki ("szatan w końcu cię dopadnie, twoim mózgiem wnet zawładnie!", "I wish you die!") czy pytania (kultowe już "czy jest tu piekło!?") - połączone z naprawdę ostrą, rewelacyjną muzyką. Ludzie albo stali zapatrzeni, w szoku, albo ze śmiechem wbiegali do ostrego młyna. Prawda jest taka, że Masturbator jest wyjątkowo udanym pastiszem na mroczne do bólu, zbuntowane i złe, deathmetalowe zespoły. Wielkie brawa dla nich!
Z powodu niewytłumaczalnego przesunięcia w czasie Dezerter zagrał po Masturbatorze. Czekałam na ten koncert z wielką ciekawością. Chciałam zobaczyć na żywo legendę polskiego punka i zweryfikować ich formę. Nie zawiodłam się. Dezerter dał tej nocy rewelacyjny, rozrywający od środka koncert. Mimo że byłam już naprawdę padnięta, Robal z kolegami zdołali jeszcze na chwilę poderwać mnie z trawy. Zabrakło mi tylko "Poronionej Generacji", którą bardzo chciałam usłyszeć live. Były za to sztandarowe kawałki polskiego punka, takie jak "Plakat", "Nie Ma Nas" czy "Ku Przyszłości". Dezerter na duży plus!
Tak skończył się pierwszy, bardzo intensywny i bardzo udany dzień festiwalu.
Drugiego dnia byłam w stanie zobaczyć zmagania młodych zespołów na małej scenie. Wystąpiło osiem kapel. Niektórzy grali lepiej, inni trochę gorzej, wiadomo. Zagrał jednak jeden zespół, o którym wspomnieć muszę, dla mnie numer jeden konkursu (do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie dostali ani jednej nagrody). Schody, bo o nich mowa, pochodzą z Białegostoku i grają wyjątkowo przyjemną dla ucha hybrydę rocka i ska. Każdy z zespołów mógł zaprezentować około pięciu kompozycji, kiedy więc Schody schodziły ze sceny, naprawdę marzyłam o tym, żeby na nią wróciły. Kawałki takie, jak "Jeże", "Emo" czy "Płaszcz" miałyby szansę stać się hitami, gdyby tylko ludzie w Polsce zaczęli słuchać Muzyki przez wielkie eM.
Po konkursie ominęłam kilka koncertów, żeby przenieść się prosto na Hurt. Muszę przyznać, że przed Jarocinem miałam do nich raczej obojętny stosunek. Po zobaczeniu zespołu na żywo muszę stwierdzić, że był to błąd. Panowie mają w sobie dużo pozytywnej energii, którą bardzo chcą przekazać swojej publiczności. Ich muzyka po prostu porywa do tańca, do zabawy. "Ksiądz" biegający po scenie był rewelacyjnym pomysłem, przy "Alarmie Cyklicznym" i "Jesteś Mały" prawie oszalałam z radochy.
Na Muchach gdzieś się zgubiłam, bo to nie moja bajka muzyczna, Gallows zobaczyłam raczej jako ciekawostkę (było ostro, wokal to naprawdę przyjemny typ ;-) ). Wreszcie, około 21 na scenę wkroczył zespół, na który tak długo czekałam. Coma to dla mnie jeden z najlepiej rockujących współczesnych polskich zespołów, nie dziwi więc fakt, że udało mi się dopchać pod scenę. Bałam się, że Roguc z kolegami skupią się na promowaniu "Hipertrofii", która do moich ulubionych krążków nie należy. Słysząc jednak mistrzowskie wykonania moich ukochanych kawałków, takich jak "Święta", "Nie ma Yoozka", "Skaczemy" czy "Tonacja", odetchnęłam z ulgą i dałam się porwać piekielnemu młynowi. Coma dała świetny, ostry koncert, Roguc utrzymywał kontakt z nami do tego stopnia, że pod koniec koncertu rzucił się na falę. Mimo iż wydostałam się z młyna ledwie żywa, żałowałam, że nie mogli grać dłużej.
Po Comie miał odbyć się koncert, na który czekał chyba największy procent festiwalowiczów. Po kilku latach przerwy zagrać na żywo miała Pidżama Porno. Ich muzyka jest mi właściwie zupełnie obca, Grabaż jest postacią, która nigdy nie zdołała mnie do siebie przekonać, gatunek muzyki, który uprawia, jakoś nigdy nie gościł w mojej głowie czy sercu. Przeniosłam się więc spokojnie na tyły i obserwowałam, co się dzieje. A działo się istne misterium. Prawie cały teren festiwalu zapełnił się fanami Pidżamy Porno. Można śmiało powiedzieć, że Grabaż porwał za sobą tłumy. Ludzie karmili się najczystszą radością, jakby nie do końca wierząc w to, że oto widzą swój ukochany zespół znów razem na scenie. Tańczyli, skakali, śpiewali, śmiali się. Ja w tym czasie przeżywałam swoje własne małe misterium, zupełnie niezwiązane z koncertem PP. Jakimś cudem napotkałam na swojej drodze wokalistę Masturbatora i ucięłam sobie z nim przemiłą pogawędkę.
Bardzo czekałam na koncert TSA - jest to zespół, który kocham najszczerszą miłością. Zrezygnowałam z podejścia pod scenę na rzecz zaszycia się w tyle, gdzie dźwięk był zdecydowanie lepszy. Postanowiłam delektować się tym, co panowie pokażą na scenie. A pokazali prawdziwą klasę. Kontakt Piekarczyka z publiką był świetny, gra Nowaka przyprawiła mnie o dreszcze i powaliła na kolana. Dobór kawałków był bezbłędny. Trochę staroci, trochę "Procederu". Podczas "Listu" i "51" łzy same pchały mi się do oczu. Mam nadzieję, że TSA będą koncertować jak najczęściej i jak najdłużej, bo robią to naprawdę dobrze i każdy szanujący się fan rock'n'rolla powinien zobaczyć ich na żywo. Klasa, klasa, klasa i masa energii!
TSA jeszcze bisowało, kiedy na małą scenę Red Bulla wdrapali się panowie z Pogodno. Jak się okazało, celebrują oni nawet strojenie instrumentów i ustawianie głośności. Wszystko musi być dopracowane, niekoniecznie zaś musi mieć swój sens. Koncert Pogodno był dla mnie naprawdę pozytywnym zaskoczeniem. Chłopcy uprawiają niezłą psychodelę i - co najważniejsze - udaje im się zaszczepić ją publiczności. Budyń (wokalista) najpierw zapytał nas, czy ma się rozebrać, potem dał świetny show, a na koniec udawał pijanego tak dobrze, że można się było zastanawiać, co też się stało. Pogodno zaprezentowali materiał z nowej płyty - "Wasza Wspaniałość". Mi szczególnie zapadło w pamięć bardzo dobre wykonanie "Suki". Zespół dużo improwizował i eksperymentował, czym doprowadzał grupę swoich wiernych fanów do muzycznej ekstazy. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o prześlicznym perkusiście Pogodno, którego nawet sam Budyń nazwał "Księciem Persji". Było na co popatrzeć.
I tak oto, nad ranem trzeciego dnia, skończył się drugi dzień festiwalu.
Trzeciego dnia pojawiłam się w okolicach sceny około godziny 18, żeby posłuchać sobie Buldoga. Koncert fajny, ale nie wybijający się w żaden sposób. Obawiam się, że Buldog dałby radę porwać tłum do potupania jedynie z Kazikiem na pokładzie.
Po Buldogu zerwałam się i czym prędzej pobiegłam w stronę sceny i "strefy pogo", bo oto na jarocińskiej scenie wystąpić mieli Flogging Molly - najprawdziwsi w świecie irlandzcy piraci! Dali koncert porównywalny do Ska-P. Ich muzyka to iście wybuchowa mieszanka. Są nieprzewidywalni, weseli i szybcy. Idealni do dobrego pogo. Wiry, kręgi i fale, które powstały podczas ich koncertu, były chyba najlepszymi w trakcie całego festiwalu. Patrząc na nich człowiek widział, że to co robią sprawia im przeogromną radość, daje dużo energii. Dało się też odczuć, że podoba im się występowanie w Polsce. Po koncercie miał miejsce ciekawy incydent. Jakimś cudem gitarzysta - Dennis Casey - wpadł w sidła publiczności, która na rękach zaniosła go do stoiska z piwem i wlała w niego niebywałe ilości złocistego trunku.
Po Flogging Molly, padnięta i roześmiana, rzuciłam się na trawę, żeby w pozycji horyzontalnej posłuchać Gossip. Lubię ich muzykę - nie uwielbiam, nie jestem fanką, ale najzwyczajniej w świecie lubię. Podziwiam też Beth za niesamowity głos i rewelacyjne, zdystansowane podejście do własnej osoby. Przyjemnie było więc posłuchać sobie Gossip, leżąc na resztkach trawy i patrząc na zachodzące za sceną słońce. Tym bardziej, że - podobnie jak Biffy Clyro - zaczęli koncert od mojego ulubionego kawałka: "Standing in the Way of Control".
Po Gossip na scenie pojawić się miała najważniejsza kobieta polskiego rocka, na której występ czekałam trzy dni. Kora samym swoim wejściem poderwała zmęczonych już trochę festiwalowiczów na nogi. Świetnie ubrana, długonoga, z białymi włosami emanowała kobiecym rock'n'rollem. Fakt, że jej głos nie jest już tak mocny jak 20, 30 lat temu, nie przeszkodził jej w ogóle w tym, żeby dostarczyć publice niezapomnianych wrażeń. Kora wykonała masę hitów Maanamu. Nie zabrakło moich ukochanych - "Falowanie i spadanie" i "Paranoja jest goła". To była jedna z najbardziej magicznych godzin festiwalu.
Nadszedł czas na krótką relację z ostatniego koncertu. Zaszczyt zamknięcia festiwalu w Jarocinie przypadł zespołowi T-Love wraz z gośćmi. Gośćmi naprawdę ważnymi i szanowanymi, bowiem byli to Kora, Zbigniew Hołdys, Robert Brylewski i Grabaż. Kiedy tylko T-Love zainstalowali się na scenie, dołączyła do nich Kora. Wspólnie wykonali "Warszawę" i, ku mojej wielkiej radości, "Szare Miraże". Muniek zachrypniętym głosem krzyczał "Koooraaa!", Kora słodko szczebiotała "Muniu, Muniu". Rewelacyjny duet! Muniek nie ukrywał radości, kiedy publika zażądała powrotu do korzeni i grania jedynie starych kawałków T-Love. Z Robertem Brylewskim zespół wykonał "Święty Szczyt" i "Ambicję". Hołdys udzielił swojej gitarowej wirtuozerii "Autobusom i Tramwajom", wykonał też "Kubę". Publika jeszcze raz oszalała, kiedy na scenę wbiegł Grabaż i wspólnie z T-Love wykonał "Outsidera" i "Twoją Generację". Potem znów posypała się masa starych, tak bardzo przez Muńka i publiczność kochanych, hitów T-love.
I tym oto sposobem nad ranem 19 lipca oficjalnie zakończył się jubileuszowy festiwal w Jarocinie. Dla mnie było to przeżycie nie z tej ziemi. Cudowne i dostarczające niezliczonych ilości śmiechu i energii. Na myśl o powrocie do szarej rzeczywistości wszystkim nam jeżyły się włosy na karku. To już oficjalnie postanowione - za rok też się tam spotkamy!
Materiały dotyczące zespołów
- Dezerter
- Ska-P
- Hey
- Biffy Clyro
- Lao Che
- Pustki
- Paula i Karol
- Holden Avenue
- Pogodno
- TSA
- Pidżama Porno
- Coma
- Gallows
- Muchy
- Hurt
- CF98
- Rotofobia
- T.Love
- Kora
- Gossip
- Flogging Molly
- Buldog
- Sublim
- Acapulco