- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: "Jarocin Festiwal 2009", Jarocin 17-19.07.2009
miejsce, data: Jarocin, 17.07.2009
miejsce, data: Jarocin, 18.07.2009
miejsce, data: Jarocin, 18.07.2009
miejsce, data: Jarocin, 19.07.2009
Festiwal w Jarocinie wzbudzał kontrowersje od zawsze. Obecnie znów tak jest, tym razem jednak przede wszystkim wśród tych, którym marzy się powrót do starych czasów i festiwalowych tradycji. Tymczasem świat poszedł do przodu i organizatorzy doszli do może przykrego, ale w dzisiejszej rzeczywistości jedynego słusznego wniosku - jeśli nie stoi za nami potężna fundacja, jak w przypadku Owsiaka, to festiwal po prostu musi sam na siebie zarobić. Trzeba obiektywnie przyznać, że choć wielu już zawsze będzie narzekać, organizatorom tegorocznej edycji imprezy, która miała miejsce w dniach 17-19 lipca 2009 roku (zgadnijcie gdzie), udało się zachować może nie najlepsze, ale całkiem niezłe proporcje między festiwalami w rodzaju "Przystanku Woodstock" i "Heineken Open'er". Oczywiście skala tego festiwalu jest nieporównywalnie mniejsza w stosunku do tej konkurencji. W zasadzie taka sytuacja działa na korzyść - ludzi przyjeżdża na tyle wielu, że można się świetnie bawić i poznać kogoś nowego, a jednocześnie na tyle mało, że dostanie się blisko sceny na koncert ulubionego artysty nie powinno dla nikogo stanowić żadnego problemu. To czyni z tej imprezy miejsce, gdzie naprawdę warto przyjechać, jeśli tylko odpowiada nam zestaw kapel i klimat tego, co jak to podsumował z nutą tęsknoty w głosie pewien podstarzały pancur - "kiedyś było Jarocinem".
"Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Miłośników ostrej jazdy bez trzymanki do Jarocina wciąż przyjeżdża wielu, nawet jeśli na autentyczny, punkowy festiwal nie mają co liczyć. Zgredy pojawiają się, by powspominać stare czasy, najczęściej nie wchodząc w ogóle na teren imprezy. Ich aktywność ogranicza się z grubsza do żulenia przy gitarze o dwa złociszcze przed wejściem na pole namiotowe i marudzenia, jacy to oni są pokrzywdzeni, że w imię komercji odebrano im ich święto. Wpatrzone w nich jak w święty obrazek kinderpunki cieszą się tymi skrawkami atmosfery sprzed lat, które pozwalają im w glorii minionej chwały patrzeć z góry na indie małolatów. Tych z kolei na współczesnym Jarocinie pojawia się najwięcej, bo wprawdzie ostrzegani przez troskliwych rodziców trochę boją się, aby nie dostać glanem po głowie, ale magia ulubionych zespołów robi swoje. Przyczepieni do barierek w pierwszym rzędzie, starając się nie ubłocić szpanerskich ciuchów w oczekiwaniu na koncerty niewiele starszych od siebie idoli, z obrzydzeniem reagują na dla odmiany podtatusiałych już fanów rocka, którzy wprawdzie dawno odstawili skóry i glany na rzecz garniturów, ale na słowo Jarocin odżywają w nich wspomnienia i pragnienie, by pobujać się przy gwiazdach sprzed lat. Cóż, każdy przeżywa muzykę na swój sposób.
Paradoksalnie, prawie wszyscy wracają z Jarocina zadowoleni i obiecują sobie, że wrócą tu za rok. Wbrew wszystkiemu ta dość karkołomna formuła imprezy świetnie się sprawdza. Dużą zaletą jest możliwość wykupienia miejsca na polu namiotowym dla każdego, nie tylko dla posiadaczy biletów na festiwal. Dzięki temu wiele osób mogło przyjechać nawet tylko po to, aby zobaczyć się ze znajomymi lub powąchać festiwalowej atmosfery, przy okazji odkrywając niewątpliwe uroki jarocińskiego rynku, gdzie w tym czasie odbywały się darmowe koncerty. A muzycznie? Jak za tę cenę, to trzeba przyznać, organizatorom festiwalu należą się gratulacje. Stworzyli koktajl, w którym każdy znalazł dla siebie coś na tyle miłego, aby nie żałować wydanych na karnet pieniędzy. Jeśli zaś ktoś miał na tyle eklektyczny gust, aby cieszyć się zarówno kapelami sprowadzonymi dla miłośników punka, jak i tymi dla zakochanej w muzyce indie młodzieży, to już palce lizać. Główne gwiazdy oczywiście nastawione były właśnie na tę drugą część publiczności. To ona napędzała festiwal i generowała fundusze na organizację całej imprezy. Trio Editors, I AM X i Animal Collective było dla nich mieszanką bardzo atrakcyjną, z kolei ci, którzy nie przepadają za tego typu klimatami mogli spokojnie przenieść się w nocy na miasto lub pole namiotowe, aby kontynuować zabawę w gronie znajomych.
Festiwal rozpoczął się oczywiście od opaskowania i rozstawiania namiotów, jest to zatem najlepsze miejsce na powrót do spraw organizacyjnych. Dzięki osobnym biletom na festiwal i na pole namiotowe, na imprezę przyjechało wiele osób, które nie miały w planach brania udziału w koncertach, ale chętnie korzystały z okazji do zabawy ze znajomymi. W porównaniu do ceny karnetów (89 zł i 99 zł), bilety jednodniowe (59 zł i 69 zł) były mało opłacalne. Niektórzy narzekali, że lepiej byłoby zrobić jednego dnia imprezę punkową, drugiego dla indie, trzeciego... tu każdy podawał już to, co sam lubi. Ale narzekać nie było na co. Jak na tę cenę, było nieźle.
"Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Bilety na koncerty wymieniano na coraz częściej spotykane na festiwalach opaski. Oprócz tego każdy mógł liczyć na program formatu A4, którego okładkę zdobił wzorek utworzony z nazw około czterystu kapel, jakie zgłosiły się do udziału w festiwalowym konkursie. Za wejściówkę na pole namiotowe służył natomiast świstek papieru z danymi osobowymi. Biorąc pod uwagę fakt, jak łatwo było dostać się na pole na kopię wejściówki, taki sam papier z zeszłego roku albo po prostu pożyczony przez kratę od kolegi, uczestnicy festiwalu bardzo sobie takie rozwiązanie chwalili. Sama krata zresztą trzeciego dnia imprezy sama z siebie runęła. Dobrze, że w stronę ulicy, a nie namiotów, bo to mogłoby się skończyć paskudnie. Przy polu znajdowało się niewielkie zaplecze gastronomiczne, darmowy depozyt oraz tradycyjnie armia spod znaku Toi Toi. Kto tylko czuł taką potrzebę (jak to ujęła koleżanka - "jesteś na festiwalu, po co Ty się chcesz myć?"), mógł skorzystać z umywalek, przy których zresztą panowała radosna atmosfera i dość łatwo nawiązywało się znajomości. Za niewielką opłatą można też było skorzystać z prysznicy dziesięć minut drogi od pola albo... umyć się na miejskim basenie, gdzie całodniowa wizyta kosztuje zaledwie 7 zł.
Niestety z pola namiotowego nie sposób bezpośrednio dostać się na teren festiwalu. Droga prowadzi dookoła i zwłaszcza wieczorami trzeba było bardzo uważać, aby nie zderzyć się z mocno nawalonymi uczestnikami zabawy, choć już niekoniecznie samych koncertów. Pod bramkami z kolei czekał jeszcze slalom pomiędzy licznie zgromadzonymi tubylcami, których nawet deszcz nie był w stanie wypłoszyć z tej może mało satysfakcjonującej, ale przynajmniej darmowej miejscówki. Po przedostaniu się przez bramkę (swoją drogą to kto chciał, mógł wnieść nawet wielki plecak bez specjalnego przeszukiwania) pozostawało już tylko podejść pod scenę, stanąć gdzieś z tyłu, zerknąć na wyjątkowo liczne stoiska z wszelkimi możliwymi gadżetami albo wejść do sporej strefy gastronomicznej. Piwo oczywiście rozwodnione, ale kto chciał, mógł zamówić prawie wszystko, od słodyczy po pełen obiad. Samo miejsce do zabawy, przedzielone na pół pośrodku sceny, spełniało swoją funkcję całkiem nieźle, choć zdecydowanie warto byłoby je wyłożyć płytkami, które zapobiegałyby tworzeniu się błota. Na szczęście jednak pierwszego dnia pogoda była idealna.
Piątek 17.07.2009
Festiwal rozpoczął się jak na Jarocin bardzo typowo. Po pierwsze dlatego, że Persona Non Grata to kapela punkowa, po drugie, bo chłopaki pochodzą z samego Jarocina. Muzycznie wprawdzie nawet na naszym polskim podwórku nie wykraczają poza trzecioligowe granie, ale ci, którzy nie mogli się już doczekać festiwalu, bawili się przy nich całkiem całkiem. Rozumiem organizatorów, którzy czynili w ten sposób ukłon w stronę miasta i dawnych czasów, ale na przyszłość może znajdzie się w mieście inny zespół. Grający potem Rockaway, zeszłoroczny zdobywca "Złotego Kameleona", czyli jarocińskiej nagrody publiczności, dał koncert zdecydowanie bardziej przystępny dla szerszej rzeszy fanów, nie tylko ze względu na łagodniejsze brzmienie, ale i ciekawsze teksty. Muzycy dokazywali też po koncertach, choć nie byli oczywiście na tyle rozpoznawalni, aby w kolejkach po autografy ustawiały się tłumy.
O wiele większe emocje wzbudzała grupa Kumka Olik - bohaterowie niezliczonych tegorocznych festiwali i programów telewizyjnych, a także chyba jeszcze liczniejszych dowcipów. Kapela uznawana często za Rasiaka polskiej sceny indie starała się robić dobre miny do gry, która niestety zbyt dobra nie jest. Niemniej chłopaki się starają. Dodatkową atrakcją występu był udział formacji Malarze i Żołnierze, której gitarzysta i wokalista - Stanisław Holak - jest ojcem dwójki muzyków Kumki Olik i to jest chyba jego największy wkład w polską muzykę rozrywkową. Drugim podtatusiałym muzykiem, którego mogliśmy podziwiać na scenie, był saksofonista (i wokalista, czemu nie) Witek Niedziejko. Podczas koncertu samej młodocianej gwiazdy średnia wieku pod sceną spadła chyba do najniższego poziomu. O dziwo, niektórzy fani nawet próbowali tańczyć. Inni zgromadzeni albo robili miny w stylu "co ja tu robię" albo bawili się w najlepsze obrzucając muzyków specjalnie przygotowanym na tę okazję papierem toaletowym, co chyba najlepiej świadczy o rosnącej popularności kapeli.
Acid Drinkers - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Na widowni robiło się coraz tłoczniej, a to za sprawą oczekujących na występ Acid Drinkers fanów metalu. Oj, biedni byli ci, którym marzyło się, że przy dźwiękach Kwasożłopów i Ignite doczekają na swoich ulubieńców z Happysad. Ostre pogo szybko wyprowadziło ich z błędu. Acid Drinkers dało niezły koncert, dobierając typowo rozrywkowy repertuar, nastawiony głównie na dobrą zabawę. W górę poszła nie tylko średnia wieku i długość włosów publiczności, ale i poziom muzyczny. Wśród miłośników grupy dokazywał szczególnie nasz redakcyjny kolega Lazzaroni, na scenie z kolei najbardziej szalał Jankiel, który udzielał się również wokalnie. Aż szkoda, że Acid Drinkers nie dane było wystąpić później, bo wielu amatorów mocniejszych dźwięków dopiero do Jarocina dojeżdżało.
Po zakończonym "Proud Mary" secie Acid Drinkers zagrała kalifornijska formacja Ignite. Przywitana została bardzo entuzjastycznie, w czym spora zasługa tego, że wokalista Zoli Teglas pojawił się w czerwonej koszulce z białym orłem na piersi i napisem "POLSKA". Koncert był częściowo akustyczny, a na uwagę zasługuje odegrany cover U2 "Sunday Bloody Sunday" - dla większości uczestników jedyny kawałek, jaki rozpoznawali. Oprócz tego pojawiły się jeszcze dwa covery mniej znanych zespołów, a wokalista zapytał nawet, czy lubimy Motorhead. Niestety, nie zagrali... Zoli chwalił się często znajomością polskiego słowa na literę K i sporo prawił o polityce, co jednym się podobało, innym mniej. Zdecydowanym problemem występu było niestety fatalne nagłośnienie. W głośnikach cały czas coś trzeszczało, co psuło radość ze słuchania kolejnych piosenek i przeszkadzało w odbiorze tego, co miał nam wszystkim do powiedzenia lider grupy. Na szczęście nikt nie był w stanie zepsuć radości z obcowania z muzykami po koncercie, bo okazali się bardzo skorzy do rozmów, zwłaszcza tych prowadzonych przy piwie.
Happysad - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Na koncert Happysad, ostatniego tego dnia imprezy polskiego zespołu, ponownie wrócili pod scenę miłośnicy łagodniejszych brzmień. To nie jedyna zmiana - o ile występ rozpoczynał się w świetle dnia, podczas opuszczania sceny muzykom towarzyszył już mrok nocy. Publiczność była już mocno rozruszana poprzednimi występami, a bardzo skoczne dźwięki kolejnych piosenek sprzyjały radosnej zabawie pod sceną. Jej kulminacja nastąpiła oczywiście w trakcie odgrywania przez grupę swojego największego przeboju - "Zanim pójdę". Z ciekawostek warto wspomnieć o kończącym koncert coverze "Take Me Out" Franza Ferdinanda. Przed koncertem wokalista Kuba Kawalec pokusił się o kilka ciepłych słów pod adresem Acid Drinkers i Ignite, mówiąc o tym, jak się czuje występując po takich zespołach. Po prawdzie jednak ich fani woleliby z pewnością, aby Happysad w ogóle nie wyszło na scenę.
Oni czekali bowiem przede wszystkim na koncert Bad Brains. Trzeba przyznać, że miłośnicy tego zespołu mieli pełne prawo do zadowolenia. Występ okazał się bardzo żywiołowy, a wystrojony niczym Bob Marley frontman bez problemu zdobył dla siebie publiczność. Jemu też jednak mocno przeszkadzało nagłośnienie - choć biedak starał się jak mógł, przez pierwszą połowę koncertu mało kto rozumiał, co mówi. Dopiero później sytuacja uległa poprawie. Ostre, hardcore'owe kawałki przeplatane były brzmieniami reggae. Publiczność długo nie mogła pogodzić się z tym, że koncert dobiegł końca, pozdrawiając składającą sprzęt zespołu ekipę techniczną gromkim "wypierdalać". Oczywiście jednak, była to tylko ta część uczestników festiwalu, która nie czekała na występ The Editors.
Bad Brains - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
The Editors to największa gwiazda tegorocznej edycji festiwalu w Jarocinie i to gwiazdorstwo niestety dało się odczuć. Gdzieś do trzydziestej minuty wszystko było jeszcze w porządku, a publiczność świetnie się bawiła. Potem wokalista zaczął mieć jakieś problemy z głosem. Przez chwilę zdał się na pomoc dość głośno śpiewającej swój ulubiony przebój ("An End Has a Start") publiczności, ale w końcu dał sobie spokój i wraz z całym zespołem opuścił scenę. Ja rozumiem, gość nie mógł śpiewać dalej, zdarza się. Ale headliner festiwalu, który dostał pewnie niezłe pieniądze za występ, nie ma najmniejszego prawa olać w ten sposób swoich fanów. Mogli zrobić cokolwiek. Zejść ze sceny i pół godziny rozdawać autografy przy barierkach. Zagrać parę swoich bardziej znanych kawałków albo słynnych coverów, które pozostali przy zdrowiu muzycy odśpiewaliby razem z publicznością. Przecież nie uwierzę, że tylko wokalista zna teksty! The Editors pokazali totalny brak klasy. Jakoś inni (choćby Steve Hoghart miesiąc wcześniej w Krakowie) potrafią się w takich sytuacjach zachować, a ci po prostu uznali, że koncert jest zakończony i mogą się zwijać. No to krzyżyk na drogę.
Sobota 18.07.2009
Sobota rozpoczęła się naprawdę pięknie. Pogoda była super i tylko unoszące się nad polem namiotowym dźwięki z pobliskiej sceny młodych talentów nie dawały żyć. Scena znajdowała centralnie na wprost pola. Skutkowało to ciskanymi obficie w stronę młodych zespołów przekleństwami i w zasadzie takim reakcjom trudno się dziwić. Nie wiem czy to wina jury, że spośród ponad czterystu kapel, jakie zgłosiły akces do konkursu, wybrało akurat te, czy taki jest po prostu poziom polskiej sceny alternatywnej, ale wysłuchiwanie jęków kolejnych śpiewających chłopców, którym towarzyszyło niemiłosierne pobrzdękiwanie instrumentów, z całą pewnością nie należało do miłych przeżyć. Idealnym podsumowaniem jest chyba sam fakt, że ostatecznym zwycięzcą została Rotofobia. Kapela, która w wersji instrumentalnej być może dałaby radę utrzymać się w okręgowej lidze melodyjnego postrocka (na żywo, bo materiał studyjny brzmi okrutnie), ze swoim małoletnim wokalistą (chyba dwukrotnie młodszym od reszty muzyków), który nasłuchał się stanowczo za dużo indie, tworzy raczej mało zjadliwą mieszankę. Niestety reszta kapel, łącznie z nagrodzoną przez publiczność "Złotym Kameleonem" wrocławską formacją Holden Avenue, wcale nie sprawiała lepszego wrażenia. Ostre słowa należą się jednak przede wszystkim nie zespołom, ale tym, którzy zasiadają w jury. W jaki sposób ten konkurs ma nawiązać do wspaniałych jarocińskich tradycji, jeśli z ust prowadzącego pada wyjaśnienie, że wygrał ten zespół, który w ciągu 15 minut potrafił zaprezentować koncert posiadający swój wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Ale czego spodziewać się po jurorach, którzy w gazetce festiwalowej zdradzili, że ważne było dla nich między innymi aby dopuszczone do finału kapele... brzmiały podobnie do któregoś z popularnych na świecie zespołów.
Całą tę biedę jeszcze dobitniej obnażył otwierający tego dnia główną scenę zespół Black Tapes, którego proste, ale ostre i melodyjne granie przyjąłem w porównaniu do przekombinowanego plumkania konkursowych kapel z niewysłowioną wręcz radością. Różnicę klasy widać było gołym okiem, a żywiołowością muzycy z Warszawy mogliby obdzielić całą dopuszczoną do finału dziesiątkę. A jak już ktoś bierze na warsztat moje ukochane "Sleeping In My Car" Roxette i robi to z takim wykopem, to mogę tylko z czystym sumieniem polecić taką grupę. Nic dziwnego, że grywają w tym roku praktycznie na każdym liczącym się festiwalu. Swoją drogą wokalista pokazał, że choć na płycie jego głos jest dość mocno przefiltrowany, naprawdę potrafi śpiewać, a na scenie czuje się jak Fish w kraciastej spódniczce.
Czesław Śpiewa - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Pomysł z Czesławem (który Śpiewa) na jakby nie było rockowym festiwalu był karkołomny i widząc te tłumy nastolatek, które zgromadziły się, żeby posłuchać swojego idola, byłem pełen najgorszych przeczuć. Na szczęście okazało się, że niepotrzebnie. Czesław zaśpiewał swoje, zaczarował swoją osobowością wszystkich obecnych i pokazał, że może reprezentuje nieco odmienne brzmienia, ale dobrze wie, na czym polega rock'n'roll - na dobrej zabawie. Na tym chyba można skończyć relację z jego koncertu w serwisie pod dumnie brzmiącym wezwaniem "rock i metal po polsku".
The Automatic często postrzegany jest jako zespół jednego przeboju. W sumie nic dziwnego - genialną piosenkę "Monster" słyszał chyba każdy, z kolei inne kompozycje tej grupy są u nas praktycznie nieznane. Okazało się jednak, że nawet jeśli na płycie brzmi to nie do końca przekonująco, ta kapela daje niezłe koncerty. Bez silenia się na wielkie gwiazdy w stylu Kaiser Chiefs, wyszli i zagrali swoje, pozostawiając po sobie całkiem sympatyczne wrażenie. Dość liczna publiczność (nawet jeśli część ze zgromadzonych zajęła sobie po prostu dobre miejsce w oczekiwaniu na Myslovitz) nagrodziła ich koncert zasłużonymi brawami. Niestety jednak, w trakcie tego koncertu coś zaczęło się dziać z pogodą. Muzykom udało się dograć swój set do końca, ale później czekała nas długa przerwa techniczna.
Niestety tegoroczna edycja festiwalu w Jarocinie upłynęła przede wszystkim w rytmie zmieniającej się pogody. O ile pierwszy dzień festiwalu był upalny, drugi został zdominowany przez prawdziwe oberwanie chmury, które miało miejsce tuż przed koncertem Myslovitz. Koncert przesunięto o jakieś pół godziny, ale przyznam, że było to dobre rozwiązanie. Nie przestało wprawdzie padać, ale obsłudze technicznej udało się zabezpieczyć sprzęt na tyle, aby nie doszło do poważniejszych problemów. A sam koncert Myslovitz - cóż, choćby Rojek i spółka zagrali niewiadomo jak źle, ich fani zawsze będą się cieszyć i piszczeć z wrażenia. Oczywiście źle jednak nie było - występ można śmiało zaliczyć do udanych, a odśpiewana chóralnie "Długość dźwięku samotności" i zamykające cały set "Chciałbym umrzeć z miłości", na które wielu miłośników zespołu ostrzyło sobie i tak starannie pielęgnowane pazurki sprawiły, że wszyscy zapomnieli o lejącym jak z cebra deszczu.
"Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Tu jednak nastąpił koniec rodzinnej atmosfery w Jarocinie. O ile dzień wcześniej wszyscy w miarę zgodnie słuchali i bawili się przy swoich ulubionych zespołach nikomu nie wadząc, w obliczu ulewy w pierwszych rzędach zaczęło dochodzić do spięć pomiędzy tymi, którzy postanowili mimo wszystko przeczekać najgorszą pogodę w oczekiwaniu na I AM X, a starszymi fanami, dla których koncert Armii był świetną okazją do zabawy. Na szczęście jednak skończyło się na słownych przepychankach i zniszczonym parasolu. Sam koncert Armii rozpoczął się od wydarzenia szczególnej wagi, mianowicie piosenki "Ukryta miłość" wykonanej wspólnie przez grupę i Dzieci Jarocina, czyli młodocianych uczestników Przedszkola Festiwalowego. Później nastąpił już pełen emocji (ach, ten Budzyński na scenie w swojej nieśmiertelnej czapce) koncert, na który składały się przede wszystkim piosenki z wydanego w tym roku albumu "Der Prozess", co raczej nie powinno dziwić. Choć deszcz lał rzęsiście przez cały czas, było naprawdę świetnie, zwłaszcza że powtarzane jak w transie słowa kolejnych piosenek bardzo łatwo podchwycić i śpiewać samemu.
New Model Army - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
New Model Army było dla większości jedną wielką niewiadomą. Nawet ci, którzy znali dobrze ten zespół, nie mieli pewności, jak zaprezentuje się na scenie. Ja sam znałem go z teledysków, na których wokalista jest jakieś trzydzieści lat młodszy. Co ciekawe jednak, podobało się wszystkim, a młodszej części publiczności nie przeszkadzał tym razem nawet sam Budzyński, który wspomógł zespół w jednym z kawałków. Nawet ci, którzy nastawieni byli wyłącznie na koncert I AM X, później ciepło wypowiadali się o New Model Army. Nie było oczywiście specjalnych fajerwerków, ale złożony po części z akustycznych kawałków set przypadł do gustu również młodszym miłośnikom muzyki, co zdecydowanie liczy się na plus dla zespołu. Niestety, choć wołaliśmy głośno, na bis nie było co liczyć.
Bo "Niu Model Armi" nie skanduje się tak łatwo jak "Ajemiks", a im bliżej końca występu weteranów rocka, tym większe tłumy gromadziły się po to, aby czekać na koncert głównej gwiazdy wieczoru - I AM X. Gdy w końcu Chris Corner i reszta muzyków pojawili się na scenie, nastąpiła zbiorowa histeria, a deszcz jakby przestał przeszkadzać tym, którzy jeszcze chwilę wcześniej kryli się pod pelerynami. Koncert zdominowany był przez taneczne, elektroniczne aranżacje utworów ze wszystkich trzech płyt, przy czym największe owacje muzycy dostali oczywiście za "Spit It Out" i zamykający występ największy przebój z ostatniego albumu - "Think Of England". Chris wymachiwał gustownym parasolem, w pewnym momencie zszedł zresztą ze sceny aby... poprzytulać się z fankami, mocno dokazywała też jego grająca na klawiszach koleżanka. Ja zdecydowanie wolę bardziej wysublimowane, gotyckie oblicze I AM X, jakie Chris Corner zaprezentował na swojej poprzedniej płycie, ale muszę przyznać, że było na co popatrzeć i na I AM X chętnie wybiorę się jeszcze raz.
I AM X - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
A deszcz? Deszcz lał przez całą noc, co szczególnie odczuli ci, którzy pożałowali na przyzwoity namiot. W tym momencie zdecydowanie przydawały się nawiązane na festiwalu znajomości - kto tylko potrzebował, mógł liczyć na suchy kąt w namiocie u sąsiadów, by odpocząć przed ostatnim dniem imprezy.
Niedziela 19.07.2009
Od samego poranka, jeszcze przy deszczowej aurze, z festiwalowego pola znikały pierwsze namioty. Jedni składali je z konieczności, bo ich rzeczy były tak przemoczone, że nie pozostawało im nic poza przedwczesnym powrotem do domów, inni zaś po prostu chowali je do depozytu. Gdy zaczynały się pierwsze tego dnia koncerty, pole było już odchudzone niemal o połowę. O koncertach tych nie będę jednak pisał, bowiem po kolei wystąpili na początku laureaci konkursu młodych kapel - Holden Avenue i Rotofobia, a ja nie znalazłem w sobie na tyle silnej woli, aby zmusić się do ich ponownego oglądania.
Nieodłącznym atrybutem deszczowych festiwali jest pojawiające się następnego dnia błoto. Trzeba przyznać, że w Jarocinie ani trochę go nie zabrakło. Szczególnie dawało się ono we znaki przy wejściach do strefy gastronomicznej, gdzie kręciło się najwięcej imprezowiczów. W błotku wszyscy taplali się już do końca festiwalu, który tego dnia tak naprawdę rozpoczął koncert grupy Plagiat 199. Zbyt wiele o nim nie napiszę - to po prostu skoczna muzyka, utrzymana przede wszystkim w klimatach ostrego ska, czyli uśmiech na twarz i do przodu. Wokalistka Madziara Czomperlik drugą Korą nigdy nie będzie, ale jest całkiem słodka i wydrzeć się potrafi, a na koncercie można było się przyzwoicie bawić, co jest chyba najważniejsze dla tego gatunku muzyki. Z kolei Maria Peszek po raz kolejny udowodniła, że peszek to mają raczej ci, którzy nieszczęśliwie znajdą się na jej koncercie. Grafomańskie teksty w połączeniu z może i melodyjną, ale przede wszystkim strasznie infantylną muzyką przyciągnęły pewną grupę wielbicieli jej wątpliwego talentu, z kolei inni postanowili artystkę wygwizdać i jakoś wcale się im nie dziwię.
The (International) Noise Conspiracy - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Po tych męczarniach przyszła pora na The (International) Noise Conspiracy. Przyznam, że choć do teraz nie mam pojęcia, jak poprawnie skandować tę nazwę, pod koniec koncertu szwedzkich rock'n'rollowców marzyłem tylko o tym, aby wyszli na scenę jeszcze raz. W całym zalewie współczesnej tandety, taki nowoczesny, ale nawiązujący do klimatu sprzed lat zespół podszedł mi wręcz idealnie. Tym bardziej, że na scenie prezentowali się świetnie. Muzycy The (International) Noise Conspiracy doskonale wiedzą, co to znaczy show i widać było po nich, że odgrywają je z niekłamaną radością. Wokalista dwoił się i troił, starając się pogodzić w sobie ducha Mercury'ego, Daltrey'a i Jaggera, a reszta chętnie popisywała się solówkami, nawet jeśli ogólnie aranżacje były dość lekkie i wygładzone. Jeśli tylko będziecie mieli okazję zobaczyć ich na żywo, skorzystajcie z niej, bo warto.
Z punktu widzenia starego, punkowego zgreda najważniejszym wydarzeniem festiwalu było trzydziestolecie Tiltu - uroczysty koncert, podczas którego gościnnie wystąpili muzycy Moskwy (Paweł Gumola), Dzieci Kapitana Klossa (Olaf Deriglasoff) oraz Izraela (Robert Brylewski i Darek Malejonek). W trakcie koncertu na telebimie wyświetlany był film "Fala" Piotra Łazarkiewicza, dokumentujący jarociński festiwal z 1985 roku. Był to prawdziwy wehikuł czasu, który naprawdę mógł chwycić za serce. Parafrazując Tomka Lipińskiego - chwilami było przepięknie, a z oczu starszych fanów poleciała niejedna łza. Wyświetlanie w trakcie koncertu grupy Tilt słynnej "Fali" miało dodatkowy sens - imię reżysera nadane zostało w tym czasie jarocińskiemu kinu. Tego samego dnia pamięć artysty uczcił również spektakl Teatru Polonia "Lament na Placu Konstytucji" w reżyserii Krystyny Jandy, w którym wystąpiły ulubione aktorki Łazarkiewicza. Oprócz tego w kinie wyświetlane były nakręcone przez niego filmy, obejrzało je liczne grono uczestników festiwalu.
Kazik Na Żywo - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
O tym, jak prezentuje się Kazik Na Żywo, pisać chyba nie trzeba. Klasa sama w sobie, motor napędzający niejeden festiwal, który niezawodnie gromadzi tłumy fanów w każdym wieku. Nie inaczej było i tym razem. Dla wielu był to ostatni koncert imprezy i okazja do wyszalenia się, co doprowadziło pod sceną do szybkiej selekcji, zwłaszcza gdy rozbrzmieli "Artyści". Z wielkich hitów Kazika zabrakło "Celiny", znalazło się jednak miejsce na "Bullet In The Head" Rage Against The Machine, zaintonowane na bis przez wspomagającego zespół Litzę. Ze wszystkich koncertów, jakie miały miejsce podczas tegorocznego festiwalu w Jarocinie, ten porwał publikę najmocniej, a oklaski były najgłośniejsze.
Gdy Kazik ostatecznie zszedł ze sceny i jego fani ulotnili się, miejsca pod barierkami zajęli miłośnicy nowoczesnych brzmień, a średnia wieku ponownie spadła niebezpiecznie blisko granicy dopuszczającej legalną konsumpcję. Ostatnim koncertem imprezy był bowiem występ Animal Collective - chłopaków uznawanych powszechnie za muzyczne objawienie, tylko tak do końca to nie wiadomo czemu. Dali na to odpowiedź przede wszystkim plumkaniem na klawiszach i słodkimi chórkami na trzy głosy, które w tajemniczy sposób uchronili przed mutacją. Ja się od razu przyznam - nie zdzierżyłem i po paru kawałkach schowałem się tam, gdzie było znacznie cieplej i ciszej. Ale wszyscy znajomi, którzy zostali do końca, zgodnie twierdzą, że są zachwyceni, a gdy występ dobiegł końca, długo jeszcze dało się słyszeć wywoływanie muzyków na bisy.
Animal Collective - "Jarocin Festiwal 2009", fot. Lazarroni
Skoro Animal Collective już się na scenie nie pojawił, impreza przeniosła się gdzie indziej. Clou zabawy był przede wszystkim znany z innych festiwali występ kapeli The Stolats, która już od piątku odśpiewywała "Sto lat" każdemu, kto się nawinął, łącznie z niżej podpisanym. Mam szczerą nadzieję, że na następną edycję festiwalowa młodzież wymyśli już coś nowego. A także, że wszyscy wrócili do domów bezpiecznie, bo na mieście niestety dochodziło w trakcie festawalu do przykrych incydentów, w tym próby pobicia uczestniczącej w imprezie dziewczyny z pobliskiego Krotoszyna (ostatecznie oberwał chłopak, który się za nią wstawił - oboje serdecznie pozdrawiam). Szkoda, że po tylu latach i licznych edycjach festiwalu, niektórzy miejscowi wciąż mają problem z interpretacją znaczenia słów "dobra zabawa".
Na festiwalu tymczasem dobrej zabawy na pewno nie brakowało. Zadbały o to choćby zespoły takie, jak Ignite, New Model Army, I AM X, The (International) Noise Conspiracy i Animal Collective, tworząc razem z polskimi gwiazdami jakość na tyle dobrą, aby nie przejmować się złą pogodą czy wpadką The Editors. Czy warto było? Pewnie, że tak. Do zobaczenia w Jarocinie w przyszłym roku, ja na pewno się tam pojawię.
Materiały dotyczące zespołów
- Editors
- Bad Brains
- Happysad
- Ignite
- Acid Drinkers
- Kumka Olik
- Rockaway
- Persona Non Grata
- I Am X
- New Model Army
- Armia
- Myslovitz
- The Automatic
- Czesław Śpiewa
- The Black Tapes
- Reverox
- Artybishops
- Insekt
- Plug and Play
- Superxiu
- Washing Machine
- Wilson Square
- Rotofobia
- Instytut
- Nagie Mrówki
- Holden Avenue
- Animal Collective
- Kazik Na Żywo
- Tilt
- The (International) Noise Conspiracy
- Maria Peszek
- Plagiat 199
- Holden Avenue
- Rotofobia
Nevertheless mam mieszane odczucia co do nowej formuły Jarocina. Nie oczekuje, żeby był ejtisowo pancurowy, gdyż sam nie jestem jakimś jabol punkiem, ale eklektyzm poszedł w tym wypadku w złym kierunku. Nie cierpię całej tej dzisiejszej szeroko pojętej indi-srindi. Nie wiem która odmiana gorsza - pseudointeligencka polska odmiana czy zagraniczna. Wszelkiej maści lansiarscy studenci oraz grzywkowcy i rurkowcy z wielkich miast mają swój wystylizowany modny Opener i niech tam się bawią. Nie ma sensu mieszanie zajebistych rzeczy jak New Model Army, Acid Drinkers z takim łajnem jak Kumka Olik, idiotka prowokatorka Peszek, ani z tym całym hipsterskim zagranicznym indie. Gdzie te czasy, gdy indie oznaczało zespoły typu Pixies czy Dinosaur Jr?
Bad Rains zacząłem dopiero na poważnie poznawać. Wiadomo, że jest to specyficzna mieszanka reggae, punku i hardcore'a. Niemniej jednak tego czystego reggae jest tam dla mnie za dużo. Te czadowe kawałki są spoko, ale poprzetykane są kawałkami takiego typowego reggae sensu stricto. Szanuję reggae za klimat i przekaz, ale muzycznie mnie nie kręci. Jest dla mnie po prostu nieciekawe i jednostajne, oparte na klimacie i tekstach. A wracając do indi-srindi. Mimo wszystko myślę, że ta moda powoli przemija. Szczyt takich kapelek jak choćby Muchy to był czas moich studiów, a więc też i data opisywanego festiwalu. Potem gdzieś ta moda się na szczęście rozmyła.