- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Iron Maiden, Made of Hate, Lauren Harris, Warszawa "Stadion Gwardii" 7.08.2008
miejsce, data: Warszawa, Stadion Gwardii, 7.08.2008
To był jeden z dwóch najlepszych koncertów Iron Maiden, jakie dane mi było zobaczyć w swoim życiu. Nie byłem na wielu, bo sierpniowy występ gigantów heavy metalu był moim czwartym - ale polskiego koncertu Dziewicy nie opuściłem od ponad 5 lat. W mej prywatnej hierarchii może on się równać jedynie z koncertem wrocławskim, który promował wydany w 2003 album "Dance of Death". Wiadomą rzeczą jest, że koncerty w hali i na stadionie różnią się, zwłaszcza w aspekcie nagłośnienia. I tak też, patrząc na oba wydarzenia pod tym względem, ostatni polski koncert halowy zostawił gig warszawski zdecydowanie w tyle. Ale za to koncert z Warszawy zdecydowanie zmiażdżył Wrocław fantastyczną oprawą, niezliczoną ilością fajerwerków i buchających ogni oraz rozmiarem sceny. Takie właśnie możliwości daje występ na stadionie. A kto jak kto, ale Brytyjczycy potrafią to wykorzystać, by pozornie zwyczajny koncert metalowy zamienić w widowisko tak spektakularne, które przed ujrzeniem jest niemal niemożliwe do wyobrażenia. Sztuka, wystawiona w teatrze marzeń, którym w sierpniowy wieczór stał się stadion "Gwardii Warszawa", powaliła na kolana. Ale aby doświadczyć tych niezapomnianych chwil trzeba było dla Maiden poświęcić całą dobę.
Wszystko zaczęło się w czwartek o 4 rano. Najpierw, wraz ze swoją dziewczyną, musieliśmy dotrzeć do Krakowa, skąd o godzinie 7 odjeżdżał topbiletowski autokar. Droga do stolicy minęła bardzo sprawnie i przyjemnie. Czas umilało płynące z głośników Deep Purple i AC/DC. Na koniec zaś zagrali dla nas Ironi, prosto z Rio de Janeiro. Po dwóch postojach w Jędrzejowie i okolicach Radomia dotarliśmy pod same bramy stadionu na godzinę 13:30. Spore grupki fanów oblegały zagradzające wejścia barierki już na kilka godzin przed ich otwarciem. My, mając do dyspozycji kilka godzin, udaliśmy się do centrum. Parę fotek z Pałacem Kultury i Złotymi Tarasami, krótka wizyta w "Hard Rock Cafe", spacer po mokotowskim cmentarzu pomordowanych w czasie drugiej wojny światowej ofiar radzieckich i przed godziną 16 byliśmy z powrotem u bram stadionu. Swoje trzeba było odstać, ale dzięki bardzo sprawnej "obsłudze" samo zdobywanie fortecy, której na imię "Gwardia", nie zajęło nam dłużej niż 40 minut. Zaraz za drugą bramką, gdzie sprawdzano bilety, znajdowała się różnego rodzaju gastronomia oraz stoiska z koszulkami, plakatami i książkowymi wydawnictwami z trasy. Ceny koszulek oscylowały w granicach 100 - 320 zł. Postanowiliśmy więc zakupić jedynie... wodę mineralną, z której odkręcono nam zakrętkę (na wypadek gdybyśmy chcieli zabić kogoś zakręconą, nagazowaną butelką), i udaliśmy się na koronę stadionu. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy ściśle sprecyzowanych planów co do miejsca, z którego obejrzymy show. Ale gdy tylko dojrzeliśmy dwa z nielicznych już wolnych miejsc na trybunach, pomyślałem że będzie to dla nas miejsce idealne. Był to pierwszy koncert Iron Maiden dla mojej dziewczyny, więc myślę że dobrze się stało, że mogła zobaczyć wszystko dokładnie, z wygodnego miejsca, bez ścisku i szału, które panowały na murawie.
Kiedy na scenę około godziny 18 wyszła Lauren Harris stadion był zapełniony mniej więcej w proporcji 3/5. Córka Steve'a przyjęta została bardzo ciepło, a publiczność przed sceną, przynajmniej z perspektywy trybun, wydawała się całkiem dobrze bawić. Wszystkie kompozycje, które tego wieczoru zagrała młoda Angielka, pochodziły z jej debiutanckiego albumu "Calm Before The Storm". Występ trwał około 30 minut, a zaraz po nim scenę przejęła polska grupa Made of Hate. Zaczęli tytułowym kawałkiem z albumu "Bullet in Your Head". Melodyjny heavy metal z thrashowym wokalem w stylu Jamesa Hetfielda został bardzo dobrze przyjęty, a publiczności w odbiorze nie przeszkodziła nawet kilkuminutowa przerwa związana z awarią wzmacniacza. Polacy zeszli ze sceny po około 40 minutach. Oznaczało to tylko jedno. Na scenie nie mógł się pojawić już nikt inny, jak tylko Żelazna Dziewica.
Do godziny 20 stadion zapełnił się w stu procentach. Gromkie "Maiden, Maiden!" co chwila zagłuszało dźwięki instrumentów strojonych przez ekipę techniczną. Słońce systematycznie przesuwało się w dół, swoim odbiciem w oknach stojącego za sceną budynku oślepiając zgromadzoną na ławeczkach publiczność. Gdy promienie opuściły najniżej położone okno, a cień trybun i rosnących za nimi drzew ogarnął już prawie cały stadion, światła z nad sceny rozświetliły pierwsze rzędy płyty, a z głośników rozbrzmiały pierwsze takty "Doctor, Doctor...". Zawrzało, gdy na dwóch telebimach, w rytm "Transylvanii", wyświetlony zostało krótki film z odbywającej się właśnie trasy "Somewhere Back In Time". A już po chwili, gdy do 29 tysięcy zgromadzonych na stadionie fanów przemówił Winston Churchill, wszyscy wiedzieli, co stanie się za kilka sekund. "...we shall fight in the hills, we shall never surrender!". I stało się! Po krótkim intro wielki huk fajerwerków i muzycy Iron Maiden wbiegają na scenę. "There goes the siren that warns of the air raid..." wyśpiewuje swe pierwsze słowa Bruce Dickinson na warszawskim stadionie. Tłum szaleje przy wspaniałej grze świateł. Za sceną majestatyczny Eddie - faraon, z którego czoła rozbłyska błyskawica, za pomocą której Ed jakby kontroluje wszystko, co dzieje się na scenie i stadionie. Piekielnie szybki utwór, opisujący dzieje bohaterskich lotników w czasach drugiej wojny światowej, nie pozostawia złudzeń, że Żelazna Dziewica da z siebie na tym koncercie wszystko. Po "Asach Przestworzy" rozbrzmiewa "2 Minutes To Midnight", którego refren wraz z Brucem wyśpiewują niemal wszyscy obecni w tym warszawskim teatrze, w który niewątpliwie zmienili na dwie godziny "Stadion Gwardii" Bruce, Steve, Dave, Adrian, Janick i Nicko. Po tym utworze wokalista wita się z publicznością, po czym następuje "Revelations". Ludzie zdzierają gardła wykrzykując rytmiczne "hey!" podczas świetnie znanego gitarowego riffu. Kawałek wykonany świetnie, chyba najlepiej ze wszystkich trzech razów, które dane mi było usłyszeć na żywo. Gdy z tyłu za sceną zmienia się płachta, aby przedstawić Eddiego jako piechura armii brytyjskiej, już wszyscy wiedzą, że za chwilę chóralnie odśpiewają słynne "Oooooo" refrenu "The Trooper". Bruce wymachuje Union Jackiem, a trzech Amigos wraz z Harrisem szaleją ustawieni obok siebie na środku sceny. Kawałek się kończy, Bruce próbuje przemówić do tłumu. Lecz staje jak wryty, gdy tuż przed jego oczami fani rozwijają 10 metrową flagę z napisem "Scream for us for the next 50 years". Niestety, pomieszanie "Happy Birthday" ze "Sto Lat" nie robi już takiego wrażenia, co Dickinson komentuje zaproszeniem na śpiewanie podczas uroczystości urodzinowych w kościele. Publika wybucha śmiechem, a sekundę później Nicko nabija rytm "Wasted Years". Numer od dawna nie grany na żywo wypada lepiej niż przyzwoicie. Melodyjne "So, understand...", śpiewane wraz z publicznością, robi wrażenie. Przed kolejnym utworem gasną światła, a z głośników słyszymy niezwykle głośny i majestatyczny werset z Apokalipsy. I już wszystko jasne! Histeryczny krzyk Dickinsona, w rytm uderzeń perkusji za sceną wybuchają wielkie, kilkumetrowe słupy ognia. Po słynnym "666" Bruce wspomina pierwszy koncerty Iron Maiden za żelazną kurtyną. Mówi o panującym w Polsce komuniźmie i wspomina Rosjan, którzy "uciekli". Wokalista Maiden wspomina także chwile, gdy myślał, że w naszym kraju ludzie słuchają wyłącznie jazzu. Zapewne większość publiki nabiera się na to, że kolejnym kawałkiem, który wykonają będzie kompozycja jazzowa. Lecz po delikatnym "one, two, one, two, three four..." następuje "Can I Play With Madness". Mistrzostwo świata! Gdy Ironi skończyli "igrać z szaleństwem" Bruce wprowadza publiczność w klimat utworu, który ma teraz nastąpić. Nawiązując do wiersza Samuela Taylora Coleridge'a mówi, jakie nieszczęście sprowadził tytułowy albatros. W żartach wspomina również Gdańsk i zjedzoną tam kiełbaskę, niby z albatrosa. Następnie pyta, kto był obecny w Kaliforni, w Long Beach Arena w 1985 roku. "Who was there?" - setki rąk w górze, "You're lying bastards". Publiczność wybucha śmiechem. Chwilę później z wielkim impetem rozpoczyna się najdłuższy kawałek tego koncertu, najdłuższy kawałek w całej historii Iron Maiden, a zarazem punkt kulminacyjny wieczoru - "The Rime Of The Ancient Mariner". Wielu fanów czekało na tę kompozycję z utęsknieniem. Dickinson jest przebrany w podarte marynarskie szaty, a za sceną powiewają podarte sukna, przypominające sponiewierane żagle. Podczas wolnej części utworu, gdy Bruce recytuje fragmenty wiersza, po scenie rozlewa się dym, przypominający mgłę, co dodaje utworowi klimatu. Epicki kawałek został wykonany jak na legendę metalu przystało - wprost fenomenalnie! Zaraz po "The Rime..." słyszymy dziki śmiech, perkusję McBraina i przy wybuchu fajerwerków rozbrzmiewa galop "Powerslave". Tym razem Bruce przywdziewa maskę faraona. Teatr trwa dalej. Dickinson krzyczy "Scream for me Warsawa, scream for me Polska!", co sprawia niesamowicie sympatyczne wrażenie. Podczas "Heaven Can Wait" na scenę wbiegają zwycięzcy różnych konkursów, by wraz ze Stevem Harrisem odśpiewać doskonale znane chórki. Dave i Adrian przesuwają się na lewą stronę sceny, a Bruce ucieka na mostek. Po pierwszych taktach perkusji do "Run To The Hills", po reakcji publiki, Dickinson stwierdza: "Taak, to znacie!". Refren wykrzykuje niemal każdy obecny tej nocy na stadionie. To niesamowite, ale im bliżej końca koncertu, tym cała szóstka na scenie wydaje się mieć więcej sił. Przedostatnim kawałkiem głównego setu jest "Fear Of The Dark". Nieco nie pasujący do klimatu trasy "Somewhere Back...", ale po zawodzie, jaki zespół sprawił wielu fanom tego prawdziwie maidenowego hymnu, nie odgrywając go na wcześniejszej trasie "wspominkowej", Iron Maiden postanowiło ponownie umieścić go w swym repertuarze. Po tym utworze na scenie zapada ciemność, którą rozdziera histeryczne wręcz "Scream for me Warsawa! The Iron Maiden". Za perkusją Nicko pojawia się wielka maska faraona, która pęka w trakcie utworu, a zza niej wyłania się gość, którego wszyscy się spodziewali. Eddie, w postaci mumii, rozkłada długie ręce, wydając się niemal sięgać do pierwszych rzędów. Z wielkim hukiem i fajerwerkami kończy się ostatni kawałek. Bruce dziękuje w imieniu całego zespołu i Iron Maiden znika za sceną. Rozlegają się gromkie brawa, a tłum skanduje "Maiden, Maiden!". Żelazna Dziewica nie każe na siebie długo czekać i już po chwili wraca z powrotem na scenę. Bruce przedstawia członków zespołu, a gdy kończy na McBrainie, Nicko przedstawia Dickinsona i przypomina publiczności, że ten kończy dzisiaj 50 lat. Na stadionie ponownie rozlega się gromkie "Sto Lat", a sam Bruce, szczerze dziękując, kwituje to słowami "Polish Happy Birthday". Na pierwszego bis rozlegają się akordy akustycznej gitary Murray'a oraz śpiew "Seven Deadly Sins...". Zaraz po tym ostre napięcie wstępu i szalone rozwiązanie - "Moonchild". Podczas drugiego bisu, genialnego "The Clairvoyant", na scenę wychodzi Eddie - cyborg, dokładnie taki, jakiego znamy z okładki płyty "Somewhere in Time". Celuje do publiczności ze swego pistoletu, a następnie gra z Dave'em na gitarze. Ostatnim utworem odegranym przez Maiden w Warszawie jest "Hallowed Be Thy Name". Kawałek wypada bardzo dobrze, a muzycy wkładają w wykonanie całą energię, która pozostała im po poprzednich 15 utworach.
I tak oto, dziękując i nisko się kłaniając, Iron Maiden schodzi z desek sceny własnego, prywatnego teatru marzeń, w który sami zamienili stary i zaniedbany stadion "Gwardii", kończąc to wspaniałe przedstawienie ostatnim numerem z płyty "The Number Of The Beast". Pomimo że wielu ludzi wciąż nie opuszcza swych miejsc, to po dwóch minutach zapalają się światła, a z głośników płyną przyjemne nuty kultowego utworu znanego z "Monty Pythona" - "Always Look At The Bride Side Of Life". A my idziemy we dwoje trzymając się za ręce, mając za sobą wspaniałe widowisko, a przed sobą myśl o kolejnym gigu, zapowiedzianym przez Bruce'a wraz z nową płytą studyjną. Przeraża nas tylko jedno - prośba Dickinsona. Jak na następny koncert w Polsce przyprowadzić ze sobą 60 tysięcy ludzi? Pomimo prób, policji nie udało się opanować wielotysięcznego tłumu, który zablokował wyjście. Czarna maidenowska fala zalała przystadionową dwupasmową ulicę, całkowicie paraliżując ruch. Sytuacja ustabilizowała się po około 40 minutach. My przed godziną 24 wsiedliśmy do autokaru, by z plakatami "Somewhere Back in Time Tour" w dłoniach i uśmiechami na twarzach wyruszyć w kilkugodzinną podróż do domu...
To jakim cudem na RHCP weszło 60 tys ? ;)