zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 30 października 2024

relacja: Iron Maiden, Dirty Deeds, Warszawa "Torwar" 21.06.2000

14.08.2000  autor: Marek G
wystąpili: Iron Maiden; Dirty Deeds
miejsce, data: Warszawa, Torwar, 21.06.2000

Najpierw był szok: Bruce i Adrian wrócili. Żeby daleko nie szukać: to jakby David i Eddie (Van). Po prostu (podobno) nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a (takie) wyjątki to właśnie potwierdzają. No i oczywiście płyta, dopiero co wypuszczona (brak mi słów w tym akapicie, ale przeczytajcie jeszcze raz poprzednie zdanie). No i oczywiście koncerty w Polsce. Skład: trzy w jednym, bo to klasyczny Iron plus Jannick, któremu bardzo dobrze w kapeli już od lat dwunastu. Pamiętny przeżyć sprzed lat pięciu na bramce torwarowej, dokonałem już wcześniej odpowiedniej psychoterapii. I miła niespodzianka, wyremontowane wejście i tłok ukierunkowany (i nawet paski zabierali), a w środku wersal z klimatyzacją - szczególnie cenne wobec trwającego od kwietnia lata z temperaturami po trzydziestce. Ważna obserwacja socjologiczna: co najmniej połowa metalowych fanów zalegała przed wejściem w stanie wskazującym na upojenie słoneczno-piwne. I zaraz druga: przyszłość metalu widzę niezagrożoną, bo lata mijają a na każdym koncercie widzę coraz młodszych. No i młodsze, bo jak już niegdyś nadmieniłem metalówki to bardzo specyficny gatunek - po pierwsze zawsze dwójkami (i nie powiem co na to żona naczelnego), obowiązkowa czerń, obowiązkowe tatuaże, bardzo skromne koszulki, długie włosy no i wiek mocno po piętnastce, ale jeszcze przed szesnastką. Oczywiście poza młodymi, jak zawsze silna reprezentacja weteranów. W środku nie było piwa, co bardzo rozczarowało, więc stanęliśmy po colę w ramach namiastki.

I już z colą można było udać się do sali balowej, gdzie okazał się support nie wymieniony na bilecie. Szmata zawieszona za plecami ujawniła nazwę Dirty Deeds, nie znaną nikomu z towarzystwa. Zajęliśmy strategiczne miejsce na środku sali 5 metrów za konsolami i oddaliśmy się konsumpcji. I było bardzo fajnie przez pierwsze trzy numery, bo i melodyjnie i ostro, i zawodowo, i zapachniało mocno L.A. Ale zaraz pojawiły się problemy: po pierwsze jaka kapela z LA gra na dwie stopy? Po drugie: dlaczego kolejne utwory brzmią jak z innych bajek (i rockowo, i trashowo, i niemiecko)? I wreszcie: dlaczego support gra półtorej godziny, w mordę!? Trzeba przyznać, że w pewnym momencie powalili publikę: wyciszenie w środku numeru, wejście gitary solo i zabicie wokalem. Zupełnie jak... Iron Maiden! I kiedy wreszcie wyłączono im prąd, było już pięć po dziewiątej.

Tłum mocno się zagęścił i tam gdzie staliśmy zrobiło się czarno od metalu. Rzut oka na trybuny: pełno i to sporo ludzi, których nigdy byście z wyglądu o to nie podejrzewali. Rzut oka na scenę: ciemno, ale wystają jakieś badyle, no i oczywiście snują się techniczni, ciesząc z reakcji tłumu. Łaskawcy z Iron Maiden pojawili się znienacka gdzieś o 9.30 (pewnie oglądali mecz do końca, bo to przecież Euro 2000!). Zaczęło się jak należy i jak z naczelnym obstawiliśmy: "Wicker man" strona pierwsza, utwór pierwszy. Rewelacyjny otwieracz, o niebo lepszy dźwięk niż dla supportu, a my biegniemy na schody z tyłu obejrzeć jak to wszystko wygląda. Bruce, krótko obcięty (i fajnie mu z tym) naładowany energią, Adrian z muszkieterską bródką, Dave jak zwykle podejrzanie spokojny, Jannick nieco zakręcony, Nicko nie widać zza sterty bębnów, no i Harris tradycyjnie odśpiewujący wszystkie teksty razem z Brucem (jak zwykle nie dali mu mikrofonu). Czas na numer dwa na płycie "Ghost of the navigator" - opowieść o wikingach w tradycyjnym maidenowym wydaniu sagi (patrz czasy Aleksandra i innych). Utwór trzeci "Brave new world", czyżby zanosiło się na odegranie całej płyty? Tego już nie wytrzymuję i zostawiając kumpla (naczelni się już mi gdzieś wcześniej zapodziali), podaję się do przodu, zatrzymując na szerokich plecach z kobietą w górze, jakieś 1,5 metra od falujących i skaczących. I biorę się za to samo, wraz ze śpiewem. Uczciwie przyznam, że Bruce jest lepszy ode mnie, ale staram się jak mogę. Czuję pot w butach, wracam do kumpla, bo stąd widać, co siedzieje na scenie. Bruce szaleje. Te wystające wcześniej patyki to stelaż rusztowania do wybiegów w scenerii nieco cmentarnej, a na ścianie wielka reprodukcja rewelacyjnej okładki płyty, w oczodołach czaszki Eddiego złowrogo mrugają płomyki... Coś z klasyki, "Wrathchild" poprawiony "The trooper", gdzie Bruce miota się po polu bitewnym (czyli tym cmentarnym na górze) ze sztandarami i ciska je na boki. Teraz opowieść o niebezpiecznych związkach rodzinnych, jeden z moich ulubionych na nowej płycie "Blood brothers". Mało mi żyły nie pękają od wyciągania wysokich tonów, aż te dwie metalówki przed nami łypią podejrzliwie okiem. Nie ma czasu na pierdoły bo oto "2 minutes to midnight"! Czuję się jakbym prawie leciał... Kolejna perła z nowej płyty "Dream of mirrors", co w refrenie leci tak: "...I only dream in black and white, I only dream cos I'm alive..." rewelacja. Kumpel spogląda (chyba) z podziwem jak namiętnie wydzieram się mu do ucha: "The dream is true!!!". Bruce atakuje rusztowanie po lewej i wspina się na szczyt, żeby pomachać do nas z góry i rękami, i nogami w powietrzu. Powtórka po prawej stronie. I oczywiście: "Scream for me Warsaw!!!". No to wrzeszczymy. Pora na poprawkę z Blaze'a "Sign of the cross", ten numer ma ciężar niemieckiego czołgu. Na tle ściany światła rysują wielkie krzyże... "The evil that men do lives on and on!" - kolejne zdzieranie strun i wrzask radości, bo wreszcie na scenę wczłapuje Eddie, by sprawdzić czy to prawda że Warszawa kocha Ironów. Druga poprawka z Blaze'a, dla mnie gwóźdź czasów bez Bruca "The Clansman". Światła w tłum i chóralne "Freedom, Freedom...!". Sorry Blaze, ale ten numer został poczęty dla Bruca... Kolejny dreszcz to "Fear of the dark", pamiętacie jak to było na koncercie z Donnigton? My nie jesteśmy gorsi. Pięć tysięcy gardeł niesie po sali chóralne zawodzenie. Za plecami muzyków pojawia się wielka kukła Eddiego, oczy błyszczą na czerwono, szukają celu na sali... Starszaki wiedzą, co kończy podstawowy set Ironów na każdym koncercie - "Iron Maiden", niepoprawny Bruce wyciąga z wnętrza Eddiego Żelaznej Dziewicy biało odziane "dziewice" (w classic rocku wspominał o naborze chętnych fanek przed koncertami i o ich testowaniu przez nie mniej chętnych technicznych - ech, życie w trasie). Podziękowania, ciemność. Nie z nami te numery! Powrót na bis. "The number of the beast" plus "Hallowed by thy name" - killery klasyczne. Ledwo żywi odpowiadamy Brucowi, że 666 to numer bestii, a on nam o celi skazańca. I koniec końców, to chyba "Sanctuary" - nieco dziwnie, ale wybaczamy. Bruce wylewnie dziękuje, a my jemu. Koniec, koniec, światła i do domu. Dwie godziny minęły...

I pomyśleć, że jak Bruce grał w Stodole "Flight of Icarus", to ściskało mnie, że nie byłem na koncercie w latach osiemdziesiątych. Od wczoraj już nie żałuję, bo nie dość, że dostałem klasykę, to jeszcze rewelacyjne nowe numery. No i trzy gitary w jednym - i przez cały koncert nie słyszałem ani jednego zbędnego dźwięku. I w ogóle to Vai był rewelacyjny, ale miłość znowu wygrała. Up the Irons!!!

P.S. Może nie wszystkie refreny mi wychodziły w tonacji, ale liczy się uczucie!

P.S.2. Nie wierzcie znajomym, po koncercie Ironi nie pojechali do "Lokomotywy"...

Relacja powstała dla fanzine'a 2Tired&co, została tutaj opublikowana za zgodą autora. Dziękujemy!

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!