zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

relacja: Iron Maiden, Clutch; Toronto "Massey Hall" 20.07.1999

23.07.1999  autor: Juliusz Chroscicki
wystąpili: Iron Maiden; Clutch
miejsce, data: Toronto, Massey Hall, 20.07.1999

The Ed Hunter Tour, Massey Hall

Najpierw byla zapowiedz w radiu, ze Iron Maiden, w ramach przygotowan do dzialalnosci w nowym skladzie, zagra koncert w Toronto. Widzialem ich dwukrotnie w Polsce (m.in. w sierpniu 1984 na otwarcie The World Slavery Tour) i takiej okazji nie moglem przegapic.

Sprzedaz biletow rozpoczela sie 19-go czerwca w samo poludnie. Piec minut pozniej udalo mi sie dodzwonic do Ticketmaster, po to tylko, zeby uslyszec od milego mlodego czlowieka iminiem Jason, ze wejsciowek juz nie ma. Dal mi jednak telefon do Massey Hall, gdyz tam tez sprzedawali bilety. Nastepne dziesiec minut bezustannego wybijania numeru, bez wiekszej wiary w powodzenie calego przedsiewziecia, przynioslo mi upragnione trzy wejsciowki.

Massey Hall, mieszczacy troche ponad dwa tysiace ludzi, uchodzi w tych okolicach za wielki zabytek, budynek zostal postawiony pod koniec zeszlego stulecia. Bylem tam na paru koncertach (Jethro Tull, ELP, Santana, King Crimson) i akustyka, chociaz nie najgorsza, nie zachwycala. Bylem ciekaw, jak wypadnie metal w takiej oprawie. To tak, jakby przyjechawszy do Warszawy, Iron Maiden mieli zagrac w Teatrze Ateneum na Powislu.

Przedostwaszy sie szczesliwie przez kordon obmacujacych wszystkich i wszystko bramkarzy, znalezlismy sie na wspanialych miejscach: drugi rzad, drugi balkon posrodku, na wysokosci rusztowania ze swiatlami - widok z lotu ptaka na cale przedstawienie. Clutch nie czekal na nas, zeby rozpoczac swoj wystep i bylem zaskoczony tym co uslyszlem. Pare miesiecy wczesniej, skuszony pozytywnymi recenzajami posluchalem "Elephant Riders" i zniesmaczylem sie mocno - moze ja jestem beton, ale to nie jest heavy metal. Nie oczekiwalem wiec niczego specjalnego i bardzo milo sie rozczarowalem. Na zywo Clutch zagral muzyke prostsza, bez ozdobek i dupereli, z dlugimi partiami instrumentalnymi, ciekawymi solowkami gitarzysty i brzmieniem odbijajacym sie poteznie od kamiennego sklepienia z rokokowymi akcentami. Bede musial dac im jeszcze jedna szanse albo poczekac na koncertowa plyte.

Pare minut po dziewiatej przyszedl czas na Iron Maiden. Zawieszony pod sufitem ekran powoli splynal w dol, zeby zapowiedziec The Ed Hunter Tour. Przez pare minut mielismy mozliwosc podziwiac rozne fragmenty gry - tu Accacia Avenue, tam piramida z okladki "Powerslave", Spitfiry leca lotem koszacym... Na koniec Eddie wyglosil przemowienie Churchilla i chlopaki wybiegli na scene, zeby odegrac "Aces High". Niestety nie bylo wsrod nich Adriana Smitha, ktory musial wrocic do Anglii z powodu smierci ojca.

Bylo widac, ze rozpiera ich energia. Bruce Dickinson wiedzial co robi, ubierajac sie w stroj pasujacy na poranna przebiezke - tego co wyczynial na scenie nie powstydzilby sie niejeden instruktor aerobiku. Potem byly "Wrathchild", "Trooper" (na wielkim plotnie, zawieszonym za scena, pojawil sie Eddie w czerwonym kubraku, z postrzepiona brytyjska flaga na zlamanym drzewcu w jednej rece i rapierem w drugiej), "2 Minutes to Midnight". Tu zrobili krotka przerwe i Bruce oglosil, ze jest to ich siodmy wspolny koncert po zejsciu sie do kupy, co bylo minelo i ze zagraja "Clansman", ktory nie ma nic wspolnego z tym, co dzieje sie na poludniu Stanow, ale czerpie natchnienie z historii Szkocji. Steve Harris pieknie odegral wprowadzenie na gitarze, a na malowidle za scena pojawil sie Eddie przebrany za Mela Gibsona, przepraszam, za Williama Wallace'a z filmu "Waleczne Serce". Byl to dla mnie jeden z najlepszych momentow koncertu, a Dickinson zaspiewal tak, ze trudno bylo sobie wyobrazic, ze moglby to robic ktokolwiek inny. Potem bylo "Wasted Years", "Killers", ze wspanialym galopem Harrisa na basie - to jeden z moich ulubionych kawalkow Iron Maiden - "Man On The Edge" i "Powerslave" z obowiazkowymi egipskimi motywami w tle.

Teatralnym glosem Dickinson zapowiedzial "Phantom Of The Opera" i byl to nastepny kawalek, ktory mocno utknal mi w pamieci - rozbudowane gitarowe sola Murraya i Gersa zapieraly dech w piersiach. "The Evil Men Do" byl wedlug mnie najslabszym utworem calego koncertu, mimo poprawnego sola Gersa. Zaraz potem wspaniale odegrali "Fear Of The Dark" i finalowy "Iron Maiden" - trzymetrowy Eddie wkroczyl na scene i zostal zaatakowany gitara przez Gersa, ktory juz wczesniej wyprawial cyrkowe sztuczki ze swoim instrumentem.

Na scenie regularne pandemonium, ktore przenioslo sie na widownie, gdy chlopaki zeszli ze sceny. Na bis nie czekalismy dlugo i zostalismy uraczeni trzema kawalkami: "Number Of The Beast", "Hallowed Be Thy Name" i "Run To The Hills". Poltorej godziny po rozpoczeciu, po raz ostatni odspiewalismy "Run to the hills/Run for you life" i trzeba bylo sie rozejsc - dawno nie widzialem tyle szczerzacych sie geb naraz.

Na zakonczenie - koncert byl bardzo dobry, ale jest jeszcze pare rzeczy do poprawienia: Dickinson mial klopoty z mikrofonem w trakcie paru kawalkow, miejscami miks byl niedopracowany i glos Bruce'a nie mogl przedostac sie przez ogniowa nawale instrumentow. Do plusow nalezy zaliczyc to, ze oni bawili sie nie gorzej od nas - Harris, stojacy na brzegu sceny, z daleka od mikrofonu, wyspiewywal cale teksty, nie baczac na to, ze nikt i tak nie mogl go uslyszec - i przypominali mi uczniakow wypuszczonych na dluga przerwe. I ostania wypowiedz wieczoru: "Thank you friends. We're fuckin' back". Dzieki niech beda metalowym bogom.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?