- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: "Sonisphere Festival 2011", Warszawa "Lotnisko Bemowo" 10.06.2011
miejsce, data: Warszawa, Lotnisko Bemowo, 10.06.2011
Hmm... Czytając opinie pokoncertowe pod zdjęciami zespołów występujących na "Sonisphere Festival 2011", zastanawiałem się, czy w ogóle coś tu od siebie dodawać. Wieczne niezadowolenie lub wprost przeciwnie - peany i pochwały: a to Maideni nie stanęli na wysokości zadania lub koncert zajebisty, a to Motorheadzi byli jehowo nagłośnieni lub zajebiście "dziadki" brzmieli, a to Mastodoni mieli do dupy repertuar lub fantastyczny występ, a to Killing Joke powinien grać jako pierwszy lub może lepiej wcale. Czy ktoś wie, o co tu chodzi? Pisząc relację z tego wydarzenia na pewno narażę się na liczne "opinie", ale nie byłbym metalem średniego pokolenia, gdyby mnie to cokolwiek obchodziło. Uprzedzę jednak, że będzie to relacja niekompletna, bo pomijam całą scenę polską oraz występy zespołów Devin Townsend Project i Killing Joke.
Iron Maiden, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Zacznę jednak od narzekania: wynalazek takiego gówna, jakim jest "golden circle", skutecznie odbiera całą przyjemność uczestniczenia w koncercie. Sama idea może jest szczytna, ale kiedy widzę półkole o promieniu 15 metrów, to szlag mnie trafia. Gdyby przynajmniej podarowali sobie organizatorzy te dwa wielkie namioty, które fanom "drugiej kategorii" przesłaniały sporą część tego, co działo się na scenie, "fuckin' circle" byłby do przełknięcia. Uwaga druga: za dużo przypadkowych ludzi. Jeśli już porównać tegoroczny "Sonisphere Festival" do zeszłorocznego, to z pewnością na korzyść tamtej publiczności. Za to odwrotne mam odczucia co do pogody. Ani przez chwilę nie wyjrzało słońce, co naprawdę cieszyło. A sam koncert? Nie ma co narzekać. Każdy, kto kupił bilet, wiedział na co się decyduje: muzycznie - bardzo różnorodnie, dźwiękowo - moim zdaniem - czysto, ale za cicho, wizualnie - na pewno nie mieli powodu do marudzenia fani "pierwszej kategorii".
Volbeat, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Przybyłem na lotnisko o 16:10, w sam raz, aby zdążyć na Volbeat, który miał zacząć koncert o 16:30. Widziałem ich w zeszłym roku przed AC/DC i byłem pod dużym wrażeniem. I tym razem też dali czadu, do czego z pewnością przyczynił się hardrockowy repertuar podlany starym rock'n'rollem. W trakcie 40 minut, które zapewnił im organizator, poleciało ze sceny dziewięć kawałków: "The Human Instrument", "Guitar Gangsters & Cadillac Blood", "Sad Man's Tongue", "Hallelujah Goat", "The Mirror And The Ripper", "Radio Girl", "Fallen", "Pool Of Booze, Booze, Booza", a na koniec taki ukłon w stronę miłośników Slayera - "Skeletons Of Society" połączone z "Raining Blood". Występ został bardzo dobrze przyjęty, zresztą kapela jest już tak pewna swej pozycji, że pozwoliła sobie na fajny żarcik puszczony przez Michaela Paulsena na przywitanie: "jesteśmy Iron Maiden z Danii". Może nie ta stylistyka, ale obycie sceniczne i show już tak.
Mastodon, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Kolejna gwiazda, Mastodon, dostała już godzinę na pokazanie, co potrafi. Bliżej z tą kapelą zetknąłem się dzień wcześniej, kiedy w "Media Markt" wziąłem sobie do przesłuchania ich ostatnie dzieło, tak chwalone i podziwiane - "Crack The Skye". I muszę stwierdzić po przesłuchaniu całej płytki, że muzyka robi duże wrażenie, wręcz powiem, że jest to pewna innowacja w świecie rocka. Niby taka progresja, trochę psychodelii, ale tak podana, że trudno byłoby mi wskazać coś podobnego. Jest to jednocześnie muzyka bardzo hermetyczna i zupełnie niefestiwalowa. Bo o ile na płycie da się wychwycić różne smaczki, podziwiać jej rozbudowane frazy, to na koncercie... wypada to niezbyt przekonująco. Jestem jednak daleki od twierdzenia, że Mastodon źle wypadł, koncert podobał mi się za sprawą muzyków, którzy - widać było - naprawdę się przyłożyli. Zagrali czternaście kawałków, ale tylko jeden z najnowszego krążka: w kolejności było tak - "Iron Tusk", "March Of The Fire Ants", "Where Strides The Behemoth", "Mother Puncher", "Circle Of Cysquatch", "Aqua Dementia", "Crack The Skye", "The Wolf Is Loose", "Crystal Skull", "I Am Ahab", "Bladecatcher", "Colony Of Birchmen", "Megalodon", "Blood And Thunder".
Motorhead, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Motorhead, najbardziej przez mnie ubóstwiany zespół świata, prawdziwa legenda, widziałem po raz piąty, ale po raz pierwszy w warunkach festiwalowych na świeżym powietrzu. "I jakie wrażenia?" - ktoś zapyta. Pozytywne - odpowiem, ale zdecydowanie obstaję przy tym, że jest to band klubowy i najlepiej sprawdza się w zamkniętej przestrzeni. Jednak potęga tej surowej i prostej muzyki jest tak wielka, że nie było chyba na lotnisku nikogo, kto nie byłby ukontentowany. Lemmy, Phil i Mickey tak skopali nam dupska, że właściwie Ironi nie mieli co poprawiać. Wszystko to działo się na tle tapety z nieodłącznie kojarzącym się z Motorhead Snaggletoothem. Po lewej - od 27 lat w zespole Philip Campbell, "on the drums - the best fuckin' drummer in rock'n'roll, Mickey Dee", a po prawej - "Mr. Lemmy Kilmister!". No, ja byłem posrany w gacie ze szczęścia. Nie mogło być zaskoczenia w setliście, postawili na repertuar sprawdzony i niezmienny w swej podstawowej formie od lat: "Iron Fist", "Stay Clean", "Get Back In Line", nieśmiertelny "Metropolis", "Over The Top", "One Night Stand", "The Chase Is Better Than The Catch", "In The Name Of Tragedy" z jakże miażdżącą solówą na perce, "I Know How To Die", wesolutki "Going To Brazil", zabójczy "Killed By Death" ze złowieszczym śmiechem kowboja Lemmy'ego, wyczekiwany "Ace Of Spades" i wieńczący całość "Overkill". Co mogło się nie podobać? Że najgłośniejszy zespół świata grał trochę za cicho i że tak krótko. Co by jednak nie mówić, dali radę. Bo na takiej fali, jak teraz, to Motorheadzi byli ostatnio w okolicach koncertówki "No Sleep Til' Hammersmith".
Iron Maiden, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Zdecydowana większość przybyłych na koncert czekała na Iron Maiden. Trochę skłamałem, że Angole nie mieli co poprawiać po Motorhead. Oczywiście dali świetny koncert, z nienaganną grą świateł, efektami scenicznymi, wygłupami muzyków, którzy nadal lubią pobiegać po deskach w tę i z powrotem. Nie był to tak genialny występ, jak ten w "Spodku" w 2003 roku, kiedy przez tydzień nie mogłem wyjść z podziwu, ale zupełnie dobrze się bawiłem, mimo że oddzielały mnie od sceny te cholerne barierki.
Zaczęli punktualnie (w ogóle czasowo było perfekcyjnie - żadnych opóźnień) o 21:00. Na początek mroczne intro pod tytułem "Satelite 15", z równie niepokojącym "clipem" wyświetlanym na telebimach po obu stronach. A zaraz potem scena się rozświetliła, wbiegli muzycy i zaczęła się jazda: "The Final Frontier"! Tym razem scena przypominała rozbity statek kosmiczny, w środkową część wciśnięty Nicko McBrain ze swoją perkusją, z tyłu jakieś wieże, no i ekran, na którym pojawiały się co rusz inne ilustracje. Bohaterem każdej był Eddie, szczególnie gorąco oklaskiwany wtedy, gdy osobiście pojawiał się obok muzyków. Kolejnym kawałkiem był - też z nowej płyty - "El Dorado". Jednak prawdziwa burza przeszła po nas dopiero przy trzeciej kompozycji - "2 Minutes To Midnight" ("the hands that threaten doom..." - oj darła się japa niemiłosiernie). Od tej chwili wszystko już mi pasowało: Bruce jak zwykle chętnie ględził z nami, pokrzykiwał swoje "scream for me Warsaw", Steve strzelał z basu, Janick kręcił w powietrzu wiatraki swoją drogą gitarą, Dave'owi nie schodził banan z ryja, Adrian skupiony jak zawsze na muzyce, no a Nicko porozdawał co się tylko dało po koncercie. My też nie pozostawaliśmy dłużni: nazwa "Maiden" padała w różnych konfiguracjach między utworami, refreny śpiewali ci, co umieli (chyba większość), z łatwością poddawaliśmy się zabawom organizowanym przez Bruce'a, zwłaszcza w finałowym "Running Free".
Iron Maiden, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Z nowej płyty grali jeszcze "The Talisman", "Coming Home" i "When The Wild Wind Blows", reszta to już sprawdzone hiciory, choć pewnym zaskoczeniem był "Dance Of Death", ale - moim zdaniem - zapewnił jeden z najbardziej podniosłych momentów koncertu. Kapitalny numer. Co się wyczynia podczas "The Trooper" nie muszę mówić, a kto nie wie, nie musi wiedzieć. Pięknie zabrzmiały "The Wicker Man" i "Blood Brothers", przed którym pojawiła się dedykacja dla metalowej braci. "Maiden, Maiden...". "The evil that men do" następnie, a jak "The Evil That Men Do", to i Eddie musiał się znaleźć. "Maiden, Maiden...". Przy "Fear Of The Dark" zaczęło już mi brakować tchu. "Iron Maiden" zakończył podstawowy set, ale tu niespodzianka, bo po raz drugi pojawił się Eddzie - tym razem przerażająca bestia wyrosła za sceną. Gigantyczna maskotka obracała głową, otwierała paszczę i miała karmazynowe ślepska.
Iron Maiden, Warszawa 10.06.2011, fot. W. Dobrogojski
Bardzo szybko to przeleciało. "Maiden, Maiden...". Na bis były kawałki, których nie mogło zabraknąć: "The Number Of The Beast", "Hallowed Be Thy Name" i "Running Free". Czegoś jednak zabrakło w tym koncercie. Nie było tej atmosfery święta, jaka była wyraźnie wyczuwalna rok temu. Może to kwestia tego, że jednak było za dużo przypadkowych ludzi. W dodatku podobno na płycie lotniska zgromadziło się ledwo 30 tysięcy osób...
Zobacz zdjęcia: Iron Maiden, Motorhead, Mastodon, Volbeat, Devin Townsend Project.
Przeczytaj relację - autor Rafał Dłużyński.
Uważam, ze dla Maidenów - ten koncert był sporym sukcesem w naszym kraju. Jest pewne, iż przyjadą z kolejnym spektaklem. Nieoficjalnie mówi się o 2013 roku...
To dlatego, że zespoły swoją popularnością oddziałowywują w pewnym zasięgu. Zasięg ten wyznaczany jest przez gusta odbiorców, osobiste preferencje. Zatem 30 tys ludzi na stadionie, czy 100.000 tysięcy, czy to na Motehead czy na Madonnie - liczba małej armii, już nie przelewki, ktoś ich zauwazy i usłyszy, mają coś do powiedzenia, ich bożyszcze będą mieli zapewnieni miejsce w panteonie sław. ie jest to w końcu zespół grający co wieczór w loklanym klubie dla max 30 osób, do kufla piwa. Jimi Hendrix powiedział: "gdy jest nas 10, możemy zrobić niezłą balangę, gdy jest nas 100 - możemy rządzić na naszej ulicy, gdy jest nas 100.000 - możemy zmienić świat". I wątpię, by 30.000 czy 40.000 miało tu większe znaczenie, orócz matematycznych wartości. To wciąż musi być zajebisty zespół i mieć w sobie ta rzadką iskrę, przyciągającą rzesze wiernych fanów. Dziś zagrali w Warszawie na 3--40tys, jutro zagrają w Londynie dla 100 tys na Wembley lub 02 Arena. For those about the rock! We salute You!
Materiały dotyczące zespołów
- Iron Maiden
- Motorhead
- Mastodon
- Volbeat
- Devin Townsend Project
- Killing Joke
- Hunter
- Corruption
- Made of Hate
Zobacz inną relację
"Sonisphere Festival 2011", Warszawa "Lotnisko Bemowo" 10.06.2011
autor: Rafał Dłużyński