- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Ian Anderson, St Albans "Katedra św. Albana" 11.12.2015
miejsce, data: St Albans, Katedra św. Albana, 11.12.2015
"Marzeniami sięgajcie gwiazd" - napisał kiedyś Antoine de Saint-Exupery, autor "Małego Księcia". Wziąłem sobie do serca ten ważny i prawdziwy cytat, podejmując decyzję o kolejnej angielskiej wycieczce. Zrobiłem to już na początku sierpnia, kilka dni po rozpoczęciu sprzedaży biletów na charytatywny koncert "Ian Anderson Plays The Christmas Jethro Tull" w katedrze świętego Albana. Anderson zapewnia, że wszystkie zyski zostały przekazane parafii. Nawet więcej. Cała kwota, na jaką opiewał bilet, wspomogła wspólnotę, ponieważ lider Jethro Tull pokrył wszystkie koszty organizacji imprezy, jak transport sprzętu czy noclegi muzyków.
Ian Anderson, St Albans 11.12.2015, fot. Ashley Goble
Mimo że Anderson nie deklaruje się jako praktykujący chrześcijanin, a w tekstach utworów ("My God", "Wind Up", "Give Till It Hurts") zdarza mu się krytykować ciemniejsze strony zorganizowanych religii, odczuwa potrzebę wspomagania dbających o te piękne historyczne budowle sakralne. Wszak to w tej kulturze się wychował i wszystko sprowadza się do potrzeby zwykłej ludzkiej dobroczynności. Anderson daje te koncerty od 2006, co roku, po parę występów przed Bożym Narodzeniem. Dla kronikarskiej dokładności dodam, że wyjątkiem był A.D. 2014, gdy grał w rzadko odwiedzanych Australii i Nowej Zelandii.
"Marzeniami sięgnięcie gwiazd" było pomysłem szalonym. Kiedy postanowiłem wybrać się na to wydarzenie, nawet nie posiadałem stałego źródła dochodu. Przynajmniej miałem dodatkową motywację, by je znaleźć. Udało się. I stała praca, i świąteczny występ mojego idola.
Cytat z Exupery'ego przyszedł mi na myśl, gdy wracałem z pubu "The Oldye Fighting Cocks" (ponoć najstarszego w Zjednoczonym Królestwie), w 64-tysięcznym miasteczku St Albans, 40 kilometrów na północ od Londynu. Wchodząc na wzniesienie The Holywell Hill, nad znajdującą się na nim XI-wieczną katedrą świętego Albana, ujrzałem spadającą gwiazdę. Jako że do ludzi o szybkiej percepcji nie należę, takie zjawiska zauważam rzadko. Tym bardziej była to chwila symboliczna, romantyczna i pełna magii. Muszę zastrzec, że w pubie wypiłem tylko jedną pintę piwa i nic mi się nie zdawało! "Życie bywa piękne" - pomyślałem zbliżając się do okazałej romańsko-gotyckiej świątyni, krótko przed otwarciem jej bram.
Przed koncertem i w jego przerwie odbyłem sporo rozmów z napotkanymi fanami Jethro Tull. Jeden z nich był wyraźnie wzruszony. Zwierzył mi się, że w tej katedrze powraca wspomnieniami do dzieciństwa. "Uczęszczałem tu na zajęcia szkółki niedzielnej. A teraz wystąpi tu Ian Anderson" - powiedział podekscytowany. Wśród publiczności znajdowało się małżeństwo, które przyleciało na ten koncert specjalnie z... San Francisco. Anderson nie organizuje takich wydarzeń w Ameryce.
Udało mi się porozmawiać z Ashley'em z internetowego "The Jethro Tull Forum", z którym widziałem się też w pubie "The Queen's Arms" przed koncertem "Thick As A Brick" w londyńskiej "Royal Albert Hall" latem 2013 roku. Ucieszył się z niespodziewanego prezentu z okazji jego 60. urodzin. Podarowałem mu tullowo - wspominkową książkę "Skały na drodze" mojego autorstwa. "Napisana jest po polsku, ale zdjęcia są w języku angielskim" - zażartowałem.
Ian Anderson, St Albans 11.12.2015, fot. Ashley Goble
Średniowieczne wnętrze katedry, posiadające najdłuższą nawę w Wielkiej Brytanii (85 metrów), było świetnym i fascynującym miejscem na taki koncert. W końcu utwory Jethro Tull mają w sobie sporo wpływów muzyki dawnej, a Ian Anderson bywa nazywany minstrelem (jedna z płyt jego zespołu została zatytułowana "Minstrel In The Gallery").
Występ rozpoczął się punktualnie o godzinie 19:30 od powitania przez katedralnego księdza, dziekana Richarda Watsona. Po nim głos zabrał wielebny George Pitcher z Londynu, od wielu lat przyjaciel Andersona. Potem na scenę wyszli oni: klawiszowiec John O'Hara, perkusista Scott Hammond, basista David Goodier (z powodów osobistych występuje już rzadko), niemiecki gitarzysta Florian Opahle i mistrz fletu Ian Anderson.
Repertuar mojego dwudziestego spotkania z liderem Tull był bardzo zróżnicowany. W sporym stopniu wypełniły go oczywiście andersonowskie wersje angielskich kolęd (plus jednej amerykańskiej) znane z "The Jethro Tull Christmas Album" z 2003 roku, wzbogacone o wejścia znakomitego chóru parafialnego. Tenże wykonał starochrześcijańską skandynawską pieśń "Gaudete". Efekt był wyborny, pomimo momentami fałszujących organów katedralnych, akompaniujących chórowi. Tym występom z uwagą przysłuchiwali się Anderson i O'Hara, stojący przy jednej z wielkich kolumn świątyni, po lewej stronie ołtarza.
Prawdziwą perełką była "A Christmas Song" - akustyczna piosenka świąteczna Tull z 1968 roku, znana szerszym rzeszom słuchaczy z albumu kompilacyjnego "Living In The Past". To właśnie dla tych trzech minut Ian przywiózł ze sobą mandolinę. Cieszę się, że w końcu doświadczyłem tego utworu na żywo. Wsłuchiwałem się w każdą linijkę mądrego i ważnego tekstu traktującego o istocie Świąt. Nie o obżarstwie i opilstwie, ale o... Zainteresowanych odsyłam do jednego z najlepszych liryków Andersona. Do innych zaliczam tekst folkowej ballady "Jack In The Green", również wykonanej tego wieczoru. Zielona barwa oświetlenia wspaniale współgrała z baśniową muzyką z płyty "Songs From The Wood". Jednej z moich ulubionych. Podobnie, jak osiem miesięcy wcześniej w trakcie orkiestrowego koncertu Iana Andersona w czeskiej Pradze, publiczność usłyszała aż trzy kompozycje Jana Sebastiana Bacha: "Preludium" (na klawisze i flet), "Tokatę i Fugę" (popis gitarowy Floriana Opahle poprzedzony wstępem organów katedralnych) i oczywiście nieśmiertelne "Bouree". Ian z aktorskim zacięciem przeczytał przejmujący fragment poematu "Marmion" szkockiego pisarza sir Waltera Scotta, przy ciekawym podkładzie muzycznym Johna O'Hary.
Wieczór uświetnili goście - Loyd Grossman oraz Marc Almond. Pierwszego z powodzeniem można nazwać ichniejszym Robertem Makłowiczem. Ta urodzona w USA angielska osobowość telewizyjna żydowskiego pochodzenia (znana między innymi z pierwszej edycji programu "MasterChef") jest jednocześnie historykiem. Choć nic mi nie wiadomo o tym, aby Makłowicz w wolnym czasie lubił... grać muzykę punkową. A Loyd Grossman - owszem. Taki też kawałek własnego autorstwa ("Ain't Doin' Nothing") wykonał wspólnie z Ianem i jego załogą, śpiewając i grając na gitarze. Głośny, dynamiczny punk rock i psychodeliczna gra świateł w katedrze. To se ne vrati. No raczej. Punkowy kuchmistrz przeczytał zabawny przepis na upieczenie świątecznego ciasta z dodatkiem whiskey. Ponieważ jest prezesem organizacji troszczącej się o zabytkowe angielskie kościoły i katedry, wygłosił płomienną przemowę na temat ich roli i znaczenia: wczoraj, dziś i jutro.
Drugi gość, Marc Almond, znany jest z angielskiego duetu Soft Cell działającego w latach osiemdziesiątych. Gatunek muzyczny: synth pop. Jego największy przebój to "Tainted Love". Wcześniej Almond dwukrotnie występował u boku Iana (w kościele St Brides w Londynie w 2012 roku i w "Royal Albert Hall", tamże, w 2013 roku). W sakralnych zabudowaniach katedry świętego Albana zaśpiewał z grupą flecisty trzy utwory, z czego dwa własnego autorstwa, z wyróżniającym się "Say Hello, Wave Goodbye". Almond posiada ciekawą barwę głosu. Dla niektórych patetyczną i manieryczną. Dla mnie po prostu specyficzną. Artysta nie ukrywa swojej homoseksualnej orientacji. 68-letni Anderson, od prawie czterdziestu lat żonaty, nie ma z tym problemu. Na chwilę nawet się do niego przytulił!
Niektóre elementy znanych i ogranych aranżacji zabrzmiały trochę inaczej ze względu na zastąpienie partii akordeonu keyboardem. Najbardziej rzucało się to w uszy podczas wiązanki dwóch angielskich kolęd pod tytułem "Holly Herald".
Zespół Iana występuje w tym samym składzie już od pięciu lat. Było to słychać. Doskonałe zgranie i poczucie rytmu, szwajcarska precyzja, niemal telepatyczne porozumiewanie się muzyków.
Ostatnie pół godziny koncertu należało do muzyki Jethro Tull. Zaraz! Zanim to nastąpiło, miała miejsce poruszająca modlitwa wielebnego George'a Pitchera. Uniwersalne i krzepiące wezwanie do miłości nieznającej granic i czasu. Wypełniająca katedrę po brzegi 750-osobowa publiczność odpowiedziała duchownemu: "amen".
Po tym O'Hara zagrał "spirytualną", ciut złowieszczo - niepokojącą miniaturę pianistyczną. To był znak, że zaraz usłyszymy epicki "My God" z kanonicznej płyty "Aqualung". Niektórzy czytelnicy mogliby uznać wykonanie tego utworu w tym sakralnym miejscu za coś niewłaściwego, wręcz bluźnierczego. Jak i fakt serwowania piwa i drinków przed, po oraz w przerwie występu. Strzeliste sklepienia, wysokie filary, freski, kolorowe witrażowe rozety i ten jedyny w swoim rodzaju "uświęcony" zapach... Frywolny dźwięk fletu lotnie niosący się po wnętrzach katedry... Dźwięk fletu, który jest, jak mawia moja mama, symbolem wolności... W katedrze, w której drzemie dziesięć wieków historii... Katedrze, która niejedno pamięta...
I piszący te słowa, dumny z powodzenia pierwotnego (choć nie jedynego) celu wyprawy. A mogło być tak różnie. Latka już nie te, zdrówko również... Łatwo było coś spartolić w logistyce, nie dograć, spóźnić się, zagapić. Także lot z Modlina na lotnisko Stansted był ryzykowny ze względu na możliwe o tej porze roku komplikacje pogodowe. Zwłaszcza, że koncert odbywał się tego samego dnia. Ale udało się. Ja, siedzący w siódmym rzędzie katedry, i mój autorytet artystyczny oraz w jakiejś mierze życiowy, grający na wprost mnie muzykę towarzyszącą mi od dzieciństwa. Wszystko to w niepowtarzalnej aurze zbliżających się świąt Bożego Narodzenia.
"Aqualung" zaprezentowano w alternatywnej wersji, z efektownym wstępem organów katedralnych. Z uwagą słuchałem śpiewanych słów poświęconych bezdomnemu włóczędze. Jak nigdy wcześniej. Instrumentalna część kompozycji była kolejną po "Bouree" okazją dla Iana Andersona, by wyjść do ludzi. Jak szczurołap z niemieckiej bajki "Flecista z Hameln" chodził jednocześnie grając na flecie. Tyle, że nie po uliczkach miasteczka Hameln, a po całej nawie katedry. Podchodził do wybranych uczestników koncertu, nie zapominając o osobach siedzących za filarami, na dostawkach, niemogących widzieć sceny. Audytorium wyglądało na nieźle skonsternowane.
Podczas bisowego, rozbudowanego "Locomotive Breath" na scenie znów pojawili się Loyd Grossman i Marc Almond. Ten pierwszy grał na gitarze elektrycznej, drugi zaśpiewał część tekstu. Gdy jego mikrofon uległ awarii, skorzystał z tego stojącego przy Ianie. Podczas kolejnej zjawiskowej przechadzki po katedrze, już pod koniec "Lokomotywy", lider Tull zatrzymał się przy siedzących przy głównym przejściu dzieciakach. Pohukiwał na flecie, przy jednoczesnych silnych miarowych uderzeniach bębnów Scotta Hammonda, w typowy dla siebie sposób wytrzeszczając oczy. Jeden z tych chłopców wyglądał na nieźle podekscytowanego!
Ian Anderson, St Albans 11.12.2015, fot. Łukasz Wąś
Już ostatecznie żegnając się z publicznością Anderson krzyknął na koniec: "Do zobaczenia w przyszłym roku! Amen!". Wychodząc z katedry, w pośpiechu na powrotny pociąg do Londynu, przy dźwiękach wydobywającego się z głośników "What A Wonderful World" Louisa Armstronga, odebrałem od dźwiękowca Mike Downsa obiecaną oryginalną setlistę koncertu. Patrząc mu prosto w oczy żarliwie podziękowałem, lekko skinąłem głową i powiedziałem: "No to teraz będziesz miał kilka tygodni wolnego. Do zobaczenia w przyszłym miesiącu w Czechach. Wesołych Świąt!". Tak, za kilka tygodni znów zobaczę Iana Andersona. Tym razem w Ostrawie, w auli "Gong" w ramach projektu "Jethro Tull. The Rock Opera". W znakomitym towarzystwie moich tullowych towarzyszy, Pawła i Roberta z Małopolski.
Po koncercie spędziłem półtora dnia w Londynie. I był to już inny, ale nie mniej ważny aspekt wyprawy: rodzinny. Mieszkający tam mój ukochany kuzyn był szczodry w kupowaniu piwek! No i "marzenie sięgnęło gwiazd". Chyba moje największe. Przynajmniej z tych aktualnie możliwych do spełnienia. Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!
Byłem kiedyś w Sant Albans, zwiedzałem też tą piękną świątynię, była wtedy ładna lipcowa aura, byłem w dobrym nastroju i cała Anglia wydawała mi się wtedy rajem :-)