- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Henry Rollins, Wrocław 24.01.2016
miejsce, data: Wrocław, Sala Koncertowa Radia Wrocław, 24.01.2016
O tym, że znany głównie jako wokalista Henry Rollins występuje też "na stojaka", wiedziałem od paru lat, mimo to nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać w ramach jego "Charmingly Obstinate European Tour 2016". Jako miłośnik rocka i metalu dobrze wiem, co to za człowiek, ale jestem bywalcem koncertów, a ze spoken word, stand-upami, a nawet kabaretami bardzo rzadko stykam się inaczej niż przez ekran telewizora lub komputera. Były frontman Black Flag miał być pierwszym wykonawcą tego gatunku, na którego występ pójdę celowo i w pełni świadomie. Założyłem, że bez muzyki też można.
Pewnie niektórzy się zastanawiali, czy gadanina samotnego Heńka może być warta prawie 100 zł. Stojąc pod zamkniętą jeszcze salą tuż przed występem, można było usłyszeć plotkę, że będzie on trwał trzy godziny, co by w pewnym stopniu usprawiedliwiało cenę, ale także zadać sobie kolejne pytania w podobnym stylu. Plakaty z autografem po 50 zł? Koszulki po 100 zł? Kolejek do sklepiku nie zaobserwowałem, a chętnych przecież mogłoby się znaleźć wielu - z czterystu siedzeń na widowni zajęta była zdecydowana większość.
Rollins wkroczył na scenę energicznie i prawie od razu rozwiał jeszcze jedną ewentualną wątpliwość. Zdawał sobie sprawę z tego, że angielski nie jest naszym pierwszym językiem - a żadnej formy tłumaczenia na polski nie przewidziano - więc zapewnił, że będzie się starał mówić wyraźnie. Dodatkowo dowartościował nas, wyrażając przekonanie, że nasza znajomość jego języka jest lepsza niż u wielu kongresmenów.
Monolog Rollinsa zaczął się dość osobiście. Artysta opisał swoje dzieciństwo, rodziców, pojawienie się zamiłowania do muzyki. Następnie szczegółowo opowiedział, w jaki sposób został wokalistą Black Flag i jakie były jego pierwsze "uliczne" wrażenia po wymuszonej objęciem tego stanowiska przeprowadzce.
Po tym długim przedstawieniu swojej historii przeskoczył na anegdoty o poznanych gwiazdach rocka i metalu. Wspomniał swoje pierwsze spotkanie z roztrzepanym Ozzym Osbourne'em i poganiającą męża Sharon. Opowiedział, jak się zapoznał z Davidem Bowiem - nazywanym przez niego "The Bo" - i co czuł, przesłuchując po jego śmierci album "Blackstar". Przy okazji przedstawiania procesu powstawania zbioru coverów "Rise Above: 24 Black Flag Songs to Benefit the West Memphis Three" z 2002 r., mającego służyć zbieraniu pieniędzy na obronę trzech młodych mężczyzn skazanych, pomimo wątpliwości, za zabójstwo na dożywocie lub śmierć, śmiał się z kontrastu między wizerunkiem Toma Arayi jako frontmana Slayer a jego tłumaczeniem się w studiu, że musi odebrać córkę z zajęć sportowych.
Szczególnie dużo czasu Rollins poświęcił innemu zmarłemu niedawno muzykowi - Lemmy'emu Kilmisterowi. Lider Motorhead był według niego człowiekiem inteligentnym, oczytanym, ale też samotnym i z "alkoholowym GPS-em". Spośród kilku historii spotkań obu panów najwięcej śmiechu wzbudziła chyba ta o tym, jak "The Lem" po powrocie z podróży do domu zgubił swoją walizę - nietknięty, nierozpakowany bagaż znalazł się po pięciu latach, oczywiście w mieszkaniu właściciela. Poza paroma smutnymi stwierdzeniami zaprezentowane opowieści świetnie się wpisywały w rockandrollową legendę idola niejednego pokolenia fanów metalu.
Rollins przeszedł płynnie do opowieści podróżniczych. W Iranie pomimo niebezpieczeństw i wbrew poradom poruszał się dużo na własną rękę i rozmawiał z ludźmi, starając się zrobić na nich pozytywne wrażenie. Na Kubie odbył wesołą, choć niemal pozbawioną sensu, pogawędkę z kierowcą autobusu, po czym w wywołanej przepyszną kawą i karmelem wizji oznaczył moczem drzewo dotknięte przez Fidela Castro, czyli atrakcję turystyczną będącą celem jego wycieczki. Na Haiti pomagał ofiarom trzęsienia ziemi. Podczas pewnej bardziej przyrodniczej wyprawy spontanicznie postanowił zostać pierwszym człowiekiem, który przesłucha w całości album "Raw Power" The Stooges na Antarktydzie - i zrobił to, wśród odgłosów kopulujących pingwinów i zapachu ich odchodów.
Muzyk nie szczędził krytyki swojej ojczyźnie. Pobieżnie poruszył sprawy społeczne Ameryki, skomentował poziom edukacji i funkcjonowanie służby zdrowia, zauważył, że poprzez interwencje w Iraku zdestabilizowana został sytuacja na Bliskim Wschodzie. Lekko oberwało się m.in. znanej z cenzorskiego podejścia do muzyki sieci sklepów Walmart, George'owi W. Bushowi jako prezydentowi, który nie potrafi się dobrze wyrażać, oraz Donaldowi Trumpowi z jego "kostką Rubika włosów".
Wiele jeszcze można było z monologu Rollinsa zapamiętać. Wytknął Larsowi Ulrichowi, że trudno przychodzi mu zrobienie czegoś za darmo. Oprócz wymienionych już znanych osobistości, nieźle imitował też m.in. Iggy'ego Popa oraz swoich niemieckich fanów na mrozie. Jego głównym celem nie było jednak wyśmiewanie kogokolwiek ani popisywanie się talentem. Ze swoich bogatych doświadczeń - np. z tego, że David Bowie jeszcze przed ich pierwszym spotkaniem chętnie czytał przeprowadzone z nim wywiady - stara się wyciągać lekcje dla siebie, a następnie przekazywać swoje spostrzeżenia i wnioski publiczności. Rollins chodzi głosować, uwielbia Obamę, ale nie interesuje go polityka. Z dwóch i pół godziny występu około połowa dotyczyła muzyki, która jest dla niego ważna, ale to nie o nią w tym wszystkim chodziło. Zachęcał nas do dalekich podróży, ale one mają być tylko środkiem. Henry'ego Rollinsa interesują bowiem ludzie. Mimo że według niego wykańczają jako gatunek Ziemię i bywają źli dla siebie nawzajem, chce, żebyśmy poznawali przedstawicieli innych kultur, religii, orientacji seksualnych i dążyli do porozumienia.
Z występu Rollinsa wyszedłem zadowolony powyżej oczekiwań. Coś dla siebie mogli znaleźć w nim ludzie ciekawi świata i zwykli fani rocka i metalu. Zarzucić artyście można właściwie tylko zerową interakcję z publicznością. Charakter i humor Rollinsa nie pozwoliły się jednak nudzić, tempo nie pozwoliło zasnąć. Odnośnie słuszności wysokości cen biletów nadal nie jestem przekonany, ale posłuchać było warto.
Kiedyś pamiętam jak się brechtał z Phila Anselmo jak mówił, ze jest nieźle wypakowany coś w stylu, że najlepiej z metalowych muzyków na świecie, wówczas bicepsy Rollinsa (do dzisiaj pewnie) były 3 razy większe.