zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku niedziela, 24 listopada 2024

relacja: "Heidenfest 2012" (Wintersun, Korpiklaani i inni), Kraków "Studio" 28.10.2012

2.11.2012  autor: Ania Oskierko
wystąpili: Wintersun; Korpiklaani; Varg; Trollfest; Krampus
miejsce, data: Kraków, Studio, 28.10.2012

Ubiegłoroczny krakowski "Heidenfest" był na tyle udaną imprezą, że obecność na kolejnej edycji od dłuższego czasu wydawała mi się świetnym pomysłem, lecz po tym, jak Wintersun wydał najnowszą płytę, "Heiden" nagle awansował w rankingach rzeczy ważnych i stał się obowiązkowym punktem mojego koncertowego programu.

Niestety nie udało mi się zdążyć na początek festiwalu, wbiegłam zziajana na salę, gdy Krampus był już w połowie występu. Przed koncertem przesłuchałam sobie kilka ich kawałków i doszłam do wniosku, że Włosi są klasycznym przykładem folkującego bandu, czerpiącego inspirację z Eluveitie. Na scenie poza typowymi rockowymi instrumentami pojawiły się flety, piszczałki i skrzypce. To, co było niewątpliwym plusem występu Krampusa, to zachowanie zespołu. Cała grupa wydawała się bardzo przejęta i uszczęśliwiona faktem, że bierze udział w "Heidefeście", a ich radosny nastrój udzielał się publice. Wokalista uśmiechał się właściwie bez przerwy, co niezmiernie podobało się żeńskiej części publiczności. Mężczyźni też nie mieli na co narzekać, ponieważ do nich adresowane były uśmiechy ślicznej rudowłosej skrzypaczki. Występ Krampusa zakończył się bardzo szybko, lecz pozostawił po sobie jak najlepsze wrażenia.

Kolejnym bandem, który wkroczył na "heidenową" scenę, był Trollfest. Panowie, słynący z upodobania do dziwnych strojów, tym razem przebrali się za jakieś osopodobne, pasiaste owady z czułkami. Mimo że nie jestem wielkim fanem ich muzyki, za ten występ, a przede wszystkim za kontakt z publicznością, Trollfest dostaje u mnie piątkę z plusem. Wspólne skandowanie "Trinkentroll" przypadło do gustu większości zgromadzonych, którzy nagradzali owacjami każde słowo, padające z ust Trollmannena i pozwalali dyrygować sobą na zawołanie organizując pod sceną circle pity czy ściany śmierci. Swoją drogą wall of death przy akompaniamencie skocznych folkowych dźwięków był zjawiskiem godnym uwagi. Aplauz tłumu wywołał też Drekka Dag, który wprawdzie już ciut "zmęczony", wciąż dodawał muzyce Trollfestu specyficznego smaczku swoimi saksofonowymi solówkami. Mr. Seidel z kolei bez przerwy wystawiał język w stronę publiczności. W pewnym momencie na scenę wpadł Jonne Jarvela z Korpiklaani i wspomógł kolegów swoim wokalem.

Po Trollfescie udałam się na zwiedzanie "Studia". Jak na każdej okołofolkowej imprezie i tym razem nie brakowało elementu, który na samym początku koncertu już zdążył stracić kontakt z rzeczywistością oraz umiejętność przewidywania reakcji własnego organizmu, utrudniając bardziej przytomnym osobom korzystanie z łazienki, której widok napawał obrzydzeniem. W tym samym czasie przy barze piwo i wszelkiego rodzaju trunki lały się strumieniami, a ludzie, którym bez szwanku udało się przetrwać przedkoncertową alkoholizację, zrobili się mili, przyjacielscy i skłonni do nawiązywania bliższych kontaktów z każdym, kto pojawił się w pobliżu. Przyznam, że brakowało mi tego lekko pijackiego klimatu, życzliwej otwartości i wyznań miłosnych kierowanych w eter zza każdego stolika.

Na scenie rozstawiał się Varg. Sympatyczny nastrój pozostawiony przez Trollfest miał zostać przełamany przez brutalny image Niemców. Jak zawsze panowie pomalowali się czerwoną farbą, która zaczęła z nich spływać wraz z potem w połowie pierwszego kawałka. Aby było jeszcze bardziej złowrogo, Basti "Draugr" do statywu od mikrofonu przyczepił sobie czaszkę jakiegoś zwierzęcia. Miny, które robili członkowie zespołu, również były iście szatańskie. Panowie zagrali m.in. "Horizont", "Schwertzeit" i "Angriff", zachęcając publiczność do zaangażowanej zabawy. Podobnie jak ich poprzednikom z Trollfest, udało im się namówić ludzi do ścianek i circle pitu, do którego organizacji wyznaczono pewną urodziwą niewiastę, która wpadła w oko wokaliście. Varg zrobił naprawdę dobry show, czego zresztą można było się spodziewać, mając w pamięci ich poprzedni występ w Krakowie. Niestety, mimo statusu gwiazdy, na biletach z Ticketpro nazwa zespołu została zapisana z błędem jako "Warg". Dobrze, że tego nie widzieli... Koncert Varga wydał mi się bardzo krótki, ale po odśpiewaniu "Rotkappchen" panowie musieli się zwijać, żeby ustąpić miejsca niecierpliwie oczekiwanym Korpiklaanim.

Sądząc po reakcjach publiczności, spora część zgromadzonych w "Studiu" fanów zjawiła się na "Heidenfeście" właśnie po to, by obejrzeć występ Leśnego Klanu. Ja z kolei liczyłam na to, że Finom, jak to zwykle bywało, uda się mnie rozruszać i wciągnąć w zabawę, która sprawi, że zapomnę o tym, że ich twórczość wcale nie należy do moich ulubionych. Być może miało to związek z tym, że po raz pierwszy widziałam Korpików nie wziąwszy uprzednio do ust nawet łyka piwa, ale tym razem coś nie pasowało mi od samego początku. Już zamiana statywu z jelenią czachą na błyszczące srebrne cudo i typowych dekoracji z mchem i bluszczem na pięknie wydrukowane płachty ze zwierzęcymi kośćmi na tle morza lawy napawała mnie niepokojem. Jak się okazało, słusznie. Przyznaję to z przykrością, bo mimo odmiennych gustów muzycznych odczuwam względem Korpiklaani sporą dozę sympatii: to był najsłabszy występ Finów na jakim byłam. Publiczność nadrabiała braki energetyczne zespołu, bawiąc się, podskakując, wrzeszcząc i przerzucając kolejnych ludzi za barierki. Cóż z tego, skoro band był jakiś nieswój, smutny, przygaszony? Niby Jonne wymachiwał statywem, niby Kalle "Cane" Savijarvi co jakiś czas uśmiechnął się spod ronda kapelutka, ale w porównaniu z tym, co zwykle muzycy Korpiklaani byli w stanie z siebie wykrzesać, prezentowali się naprawdę mizernie. Zabrakło też tego, co zazwyczaj zapisywałam im na plus, czyli ciągłego kontaktu z publiką. Pod tym względem Trollfest pobił ich na głowę. Z pewnością nie bez znaczenia był fakt, że tak popularny w Polsce "alcoholic metal" tym razem wcale nie był "alcoholic". W setliście zabrakło najbardziej znanych kawałków - hymnów ku chwale ulubionych trunków. Swoją drogą trochę współczuję Korpikom, bo nawet jeśli chcą wprowadzić do swojego stylu jakieś innowacje, to na koncertach cała sala i tak będzie ryczeć "Vodka! Vodka!". Mimo usilnych starań, wódki się jednak nie doczekaliśmy. Występ Korpiklaanich zaczął mi się trochę dłużyć, ocknęłam się tylko, gdy Jaakko "Hittavainen" Lemmetty miał swoje pięć minut na skrzypcową solówkę. Jako tako zdołała mnie rozruszać też "Ievan polkka", ale koncert pozostawił we mnie spory niedosyt. Cóż, naprawdę bywało lepiej.

Ale wreszcie nadeszła chwila, dla której przez pięć godzin kisiłam się pod barierką. Na scenę zaczął wjeżdżać sprzęt Wintersun. Natychmiast otrząsnęłam się z odrętwienia. Tuż przy mnie pojawiła się ekipa z flagą, która zaczęła falstartować, wyśpiewując refreny kolejnych kawałków. Intro ciągnęło się przez wieki, gdy wbijaliśmy wzrok w ciemne krawędzie sceny, pragnąc wypatrzeć któregoś z członków zespołu. Pierwszy wyszedł Kai Hahto, a wśród publiczności zapanował istny szał. Zaczęły się ryki, krzyki i piski. Ja jednak wciąż stałam spokojnie, oczekując na rozwój sytuacji. Na scenie pojawili się Jukka Koskinen i Teemu Mantysaari . Obłęd publiki narastał, a w chwili, gdy zobaczyliśmy Jariego Maenpaa'ę - nastąpiła taka fala ogólnej ekstazy, że trudno było ustać w miejscu pod naciskiem ciał prących w kierunku sceny, by znaleźć się jak najbliżej idola. Barierki wbiły mi się w żebra, ale znieczulająca euforia opanowała i mnie, dołączyłam zatem do chóru wywrzaskującego wniebogłosy: "Jaaaaari!!! Wiiinteeersuun!!!". Chwilę później rozpoczęła się muzyczna przejażdżka kosmicznym rollercoasterem. Pierwszym kawałkiem był mój ulubiony utwór z "Time I", czyli "Sons Of Winter And Stars". Co się tam działo! Muzyka porwała tłum, który, choć mogło się wydawać, że osiągnął już szczyt entuzjazmu, teraz wzbił się na wyżyny swoich możliwości. Sama doszczętnie zdarłam sobie gardło i wycisnęłam flaki z brzucha, wywieszając się połową ciała poza barierki. Teemu uśmiechał się nieśmiało, widząc szał, jaki opanował polską publiczność, a Jari dawał z siebie wszystko, chętnie prezentując swoje niesamowite umiejętności. Na żywo wypadł równie dobrze jak na płytach, a może nawet i lepiej, ponieważ na koncercie dodatkowym plusem była możliwość oglądania jego mimiki, która przekazywała jasny komunikat: "kocham to, co robię i strasznie się za tym stęskniłem". Nie zabrakło oczywiście mojej ulubionej miny Jarka, czyli szaleńczego wyszczerzu powodującego zmarszczki na nosie. Gdy dotarliśmy do refrenu, całe "Studio" wyśpiewało "We are the sons of winter and stars!", mieląc pięściami w powietrzu. Gitarowe jazdy, chóry, patos i czysta moc zmiażdżyły nawet najbardziej opornych. W fosie zaroiło się od fotografów, którzy skutecznie zasłaniali mi pół sceny. Stało się oczywiste, że Wintersun jest najjaśniejszą gwiazdą "Heidenfestu". Mimo wielkiej sympatii dla całej reszty, trudno było nie zauważyć, że Jari i ekipa stoją kilka poziomów wyżej niż ich festiwalowi towarzysze. Tłum falował sobie w najlepsze, ja darłam się jak porąbana, ktoś growlował mi do ucha, a kolejne ciała spadały na nieszczęsnych ochroniarzy. Cały Wintersun uśmiechał się tak szczerze, że nie miałam najmniejszych wątpliwości, że czerpią autentyczną radość z tego występu. Jarek przemierzał scenę w tę i we w tę, machając do każdej części sali z osobna. Po chwili dołączył do niego Jukka i już do końca koncertu panowie pielgrzymowali od jednego krańca sceny do drugiego. Riffy przetaczały nam się nad głowami, a temperatura w "Studiu" podniosła się o kilkanaście stopni.

Kolejny kawałek, "Land Of Snow And Sorrow" pozwolił na chwilę oddechu. Co prawda w dalszym ciągu wszyscy wydzierali się z całych sił, lecz przynajmniej przez kilka minut można było przestać martwić się ludźmi spadającymi znienacka z czyichś rąk na moją głowę. Po tym kawałku przenieśliśmy się na chwilę do dawnych czasów i do płyty "Wintersun", z której pochodzi utwór "Battle Against The Time", który to tytuł widownia skandowała po trzykroć za przewodem Jariego. Jak dało się zauważyć, starsze kawałki na żywo okazywały się bardziej dynamiczne i w przeciwieństwie do utworów z "Time", których moc polegała m.in. na nieludzkiej podniosłości, wyzwalały bardziej typową dla koncertów metalowych energię. W ruch poszły głowy, włosy zaczęły wirować i na scenie, i pod nią. W refrenie znów rozpoczęło się powszechne darcie mordy, na tyle skuteczne, by Jukka i Jari skwitowali je uniesieniem w górę kciuków i kolejną porcją uśmiechów. W tym momencie pojawiła się jedyna wątpliwość co do setlisty, ponieważ na poprzednich koncertach po "Battle..." Wintersun decydowało się albo na "Winter Madness", albo na "Death And The Healing". Wnioskując z ryków i krzyków dochodzących do mych uszu, większość była raczej za pieśnią bardziej dostosowaną do panujących warunków atmosferycznych, lecz zespół wybrał "Death And The Healing", co z kolei spotkało się z moją żywiołową reakcją, gdyż ten kawałek był pierwszym tworem Wintersun, jaki w życiu usłyszałam i przez długi czas - także moim ulubionym. Zachęcani przez Jariego znów zaczęliśmy skandowanie: "Hey! Hey! Hey!", znów ręce wystrzeliły w górę, a członkowie zespołu biegali po scenie, zadowoleni z takiego odbioru przez publikę. Jęczący dźwięk gitary świdrował mi mózg , gdy palce Jariego rozpędziły się do prędkości światła, przebiegając po gryfie.

Znów wróciliśmy do "Time I", tym razem przenosząc się do tytułowego kawałka. Pojawiła się kosmiczna moc, ruszyły pasaże chórów, gitar i orkiestracji, okraszone wokalem Jarka, tym razem miejscami trochę przypominającego mi Queen. Napięcie emocjonalne osiągnęło zenit. Wyśpiewywane przy końcu utworu "I'll never be the same" zabrzmiało jak prywatne wyznanie każdego fana, który miał okazję zobaczyć ten koncert. Na bis powróciły starocie w postaci "Beyond The Dark Sun" i "Starchild". W tym momencie jechałam już na rezerwach energetycznych, ponieważ gig przemielił mnie doszczętnie i zaczęło brakować mi oddechu. Wystarczyło go jednak na tyle, by jeszcze raz dać upust swojemu zachwytowi i wyrazić go w formie dzikich wrzasków. Życie uratował mi Teemu, który rzucił do mnie butelką wody. Czekała nas tylko pożegnalna fota z Wintersunem i koncert dobiegł końca. Mimo iż czułam, że fizycznie już więcej nie wytrzymam, chciałam, aby to trwało jak najdłużej.

Po zakończeniu festu chętni nie mieli problemu, żeby odszukać swoich idoli i zamienić z nimi kilka słów oraz zebrać cenne autografy. Prawie wszystkie gwiazdy festiwalu wyszły do ludzi i pozwoliły się obfotografować, co stanowiło nie lada gratkę dla zdeklarowanych fanów poszczególnych bandów.

Dla mnie, dzięki występowi Wintersun, tegoroczny "Heidenfest" okazał się jednym z najlepszych gigów, na jakich kiedykolwiek byłam, a przyznaję, że poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko. Większość koncertów była naprawdę udana, zarówno zespoły, jak i krakowscy fani dawali z siebie wszystko, zapewniając zgromadzonym niezapomniane wrażenia. Życzyłabym sobie więcej imprez takich jak ta: gigów, które sprawiają, że przez kolejne dni uśmiech nie schodzi mi z twarzy.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Nie żebym się czepiał...
Windrider (wyślij pw), 2012-11-02 22:42:13 | odpowiedz | zgłoś
Ale tak tylko dla korekty, Jaakko "Hittavainen" Lemmetty już nie gra w Korpiklaani od dłuższego czasu. Na jego miejsce wskoczył Teemu Eerola. I niech na przyszłym Heidenfest zagra Ensiferum i Equilibrium!!
Heiden
Econochrist
Econochrist (wyślij pw), 2012-11-02 12:59:39 | odpowiedz | zgłoś
Prawda jest taka, że ja na ten koncert wybrałem się głównie na Korpi (tak jak rok temu na Arkonę i Turisas). Niestety uważam podobnie jak autorka, koncert wypadł słabo. Nie zagrali żadnego pijackiego kawałka, a na to liczyłem. Dobrze, że na koniec pobawiłem się chociaż przy ukochanym Metsamies bo to by była klapa na maxa. Najmilej wspominam Trollfest, który rok temu mnie niesamowicie zaszokował. To był niewątpliwie najlepszy występ. W tym roku z kolei Krampus mnie zaskoczył, nie spodziewałem się tak dobrego występu. Varg jak Varg zagrali ok. Wintersun nawet nie widziałem bo w barze piliśmy z Trollmanenem :D ha ha tak że ogólnie fest udany, może nie tak jak rok temu. Czekam na przyszły rok!

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?