- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Glenn Hughes, Opole "Filharmonia" 18.10.2009
miejsce, data: Opole, Filharmonia, 18.10.2009
Można nie lubić jego maniery wokalnej. Można się zżymać, że jego solowa kariera to odcinanie kuponów od twórczości w Deep Purple Mark III i Mark IV. Nie można natomiast odmówić mu tego, iż dysponuje jednym z najmocniejszych, najbardziej rozpoznawalnych i najciekawszych głosów z muzyce rockowej. Glenn Hughes, bo o nim tu mowa, przez niektórych ochrzczony Głosem Rocka, swoje pierwsze szlify pobierał w grupie Trapeze. W 1973 roku odszedł z macierzystej kapeli, by zastąpić w Deep Purple Rogera Glovera. Prócz piastowania stanowiska basisty, Hughes także wspomagał wokalnie nowego gardłowego zespołu, Davida Coverdale'a, który zajął miejsce Iana Gillana. W tym składzie Purple nagrali albumy "Burn" i "Stormbringer" oraz "Come Taste the Band", już po odejściu Blackmore'a. Po rozpadzie Deep Purple w 1976 roku Glenn zajął się działalnością solową, której owocem były m.in. rozmaite kolaboracje, takie jak "Run for Cover" z Garym Moorem czy "Seventh Star" z Tonym Iommim - ta ostatnia płyta miała być pierwotnie pobocznym projektem Iommiego, jednak z powodu nacisków wytwórni przeszła do historii jako dwunasty studyjny krążek Black Sabbath. Podobnie jak wielu muzyków tamtej ery, tak i Hughes borykał się z problemem uzależnienia od alkoholu i narkotyków. Ta słabość kosztowała go udział w paru sporych trasach koncertowych. Dopiero na początku lat 90-tych Glennowi udało się wyrwać ze szponów nałogu i wreszcie stanął na nogi. Od tamtego czasu Głos Rocka wydał pod swym nazwiskiem ponad dziesięć długograjów, pojawił się gościnnie na całym mnóstwie albumów różnych wykonawców i wystąpił w większości zakątków kuli ziemskiej. Po raz ostatni Hughes gościł w kraju nad Wisłą w czerwcu 2001 roku w warszawskiej "Proximie". Supportował go wtedy Uli Jon Roth, były gitarzysta Scorpions.
Po ośmiu latach Glenn wrócił, by w ramach "XVIII Międzynarodowego Festiwalu Perkusyjnego" zagrać w Polsce aż dwa koncerty: 17 października 2009 we wrocławskim "Firleju" i 18. dnia tegoż miesiąca w "Filharmonii Opolskiej". Na wstępie organizatorowi, firmie Ragtime, należy się solidna bura. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że ci ludzi włożyli masę pracy w to, aby ten festiwal miał ręce i nogi, i wszystko przebiegało bez przeszkód. Z drugiej jednak uważam, że na polu promocji i reklamy totalnie dali ciała. Mimo iż regularnie przeglądam bieżące rozpiski koncertowe, o występie Glenna dowiedziałem się przypadkiem, natomiast wałęsając się po Katowicach natknąłem się na tylko jeden plakat, do tego niezbyt dobrze wyeksponowany. Z dostępnością biletów również nie było różowo. Pomijając nieliczne placówki Ragtime, na ile się orientuję, wejściówki dało się nabyć jedynie w Ticket Portalu. O ślicznych, kolorowych edycjach kolekcjonerskich można pomarzyć - na rynku niepodzielnie panowały paskudne, drukowane egzemplarze, w jakich celuje zwłaszcza słynąca z konkurencyjnych cen i przyjaznego podejścia do klienta firma Eventim. Na skutek takiej polityki marketingowej do wrocławskiego klubu "Firlej", zgodnie ze słowami znajomego, który zaliczył oba gigi, przybyło niecałe sto osób.
Koncert w Opolu miał zgoła odmienny, żeby nie rzec odrobinę pompatyczny charakter. Umiejscowiono go w dostojnym gmaszysku "Filharmonii Opolskiej im. Józefa Elsnera". Nad interesującym przypadkiem tego patrona warto się zastanowić. Józef Elsner zapisał się złotymi zgłoskami w annałach Rzeczypospolitej Polskiej jako kompozytor i nauczyciel Chopina, będąc przy okazji członkiem loży wolnomularskiej. Aż dziw bierze, że wypatrujące zewsząd wrogich zakusów masonerii, toruńskie radyjko nie ruszyło jeszcze na Opolszczyznę z moherową krucjatą.
Zgodnie z planem występ Glenna miał się rozpocząć o godz. 19, lecz rynek muzyczny rządzi się swoimi prawami, a zaopatrzeni w dorodne portfele sponsorzy nie trafiają się co dzień, toteż organizator już na początku postanowił wznieść do nich modły dziękczynne w obawie, że po gigu na sali nie zostałby już nikt, kto chciałby tego słuchać. Jedyną wisienką na torcie tych kilkunastu minut bezdennej nudy był moment, gdy przedstawiciel Ragtime wręczył kilku rekinom finansowej socjety pamiątkowe pałeczki z wygrawerowanymi nań autografami Hughesa i członków jego kapeli. I nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie gabaryty owych pałeczek, ponieważ tych gigantów można by z powodzeniem używać do mieszania zupy w kotle rozmiarów zadka Vrangsinna z Carpathian Forest.
W końcu, mniej więcej o 19:20, na scenę wkroczył Glenn Hughes i jego towarzysze broni: grający w grupie od pół roku gitarzysta Soren Andersen oraz - z nieco dłuższym stażem - klawiszowiec Anders Olinder i perkusista Matthew Goom. Ze wszystkich instrumentalistów Hughesa tylko Soren Anderson spisał się, moim zdaniem wybornie. Naprawdę widać, że chłopak wkłada dużo serca w to, co robi, traktując swą gitarę równie czule, jak kochankę. Perkusja, niestety, wypadła dość przeciętnie - ani źle, ani dobrze do tego stopnia, że zupełnie nie pozostawiła po sobie nic w mej pamięci. Z kolei Anders Olinder mimowolnie skojarzył mi się z jednym z małych, zielonych ludzików z serialu "Z Archiwum X"; co więcej, sprawiał wrażenie, jakby nie był pewien, czy rzeczywiście znajduje się w tym samym pomieszczeniu, co pozostali. Pomimo to, Glenn i Soren nadrobili te braki z nawiązką. Wcześniej tego dnia na konferencji prasowej Hughes opowiadał o swym idolu, Stevie Wonderze, którego nagrań słucha codziennie. Sam Stevie Wonder mówi o Glennie jako o swym ulubionym białym piosenkarzu. I nie dziwota. To, co były basista Deep Purple wyprawia z głosem, jest po prostu niesamowite. Głębia, barwa i spektrum jego wokalu przeszywają na wskroś, wywołując niemal gęsią skórkę. Nie ma wystarczająco godnych słów, by opisać dźwięki, jakie dobywały się z gardła Hughesa. Coś takiego trzeba po prostu usłyszeć.
Muzycy rozpoczęli swój występ od "Crave" z ostatniego albumu Glenna - "First Underground Nuclear Kitchen". Nie da się jednak ukryć, że koncert zdominowały wałki z purpurowego katalogu, m.in. zagrane jako drugie i trzecie w kolejności "Might Just Take Your Life" i "Sail Away" z płyty "Burn". Po tych kompozycjach, w ramach urozmaicenia Soren Andersen uraczył publiczność fantazyjnym solo gitarowym. Jego pozytywna energia błyskawicznie udzieliła się zebranym, bowiem fani chłonęli wibracje trącanych palcami strun niczym dziecko poznające otaczający je świat. Kończąc swoją solową partię, Andersen płynnie przeszedł do "Mistreated", w trakcie którego dano wolną rękę Mattowi Goomowi. Perkusyjne solo wyszło nieźle, choć bez rewelacji, a Glenn zakończył utwór śpiewając go na wonderowską modłę. Piątą pozycją na setliście był kawałek napisany wspólnie przez Hughesa i świętej pamięci Tommy'ego Bolina, czyli "Gettin' Tighter" z krążka "Come Taste the Band". Dalej już poszło na zasadzie przeplatanki. Po tym numerze Glenn poczęstował publikę "Don't Let Me Bleed" z jednej ze swych najlepiej sprzedających się płyt - "Soul Mover" - by zaraz znów powrócić do purpurowej klasyki w postaci "Stormbringer". Następnie kolejny przebój z solowej kariery - "Steppin' On" z "Music for the Divine" - ukoronowany ostatnim utworem z "Come Taste the Band" - "You Keep On Movin'". Prawie po każdym z tych wałków grupa dostawała oklaski na stojąco od zasadniczo siedzącej publiczności.
Kiedy muzyka już ucichła, Hughes pożegnał się z fanami i wykonawcy zeszli ze sceny, zapraszając wszystkich do dobrze znanej gry - bo choć wiadomo, iż tradycja i kontrakt wymagają bisów, to jednak ludzie lubią mieć te umowne poczucie, że skandując imię gwiazdy przywołają ją ponownie przed mikrofon. Glenn nie pozwolił na siebie długo czekać i wśród gromkiego aplauzu zdecydowanie wydobył z basu akordy jednego ze swych największych hitów - rewelacyjnego, energetycznego "Soul Mover". Nikt już nie chciał siedzieć. Rozochoceni wielbiciele rocka zwalili się tłumnie pod scenę, zaś reszta zerwała się z siedzeń i dopingowała Hughesa na stojąco z widowni. Widać było, iż Glenn zachwycony jest przyjęciem, gdyż Polacy zaprezentowali się z najlepszej możliwej strony. Rzadko widuje się tak entuzjastyczną reakcję. W trakcie gigu wokalista wielokrotnie powtarzał, że ta sala pełna jest miłości i pozytywnych uczuć, i miał całkowitą rację. Swój występ, będący zarazem ostatnim koncertem "XVIII Międzynarodowego Festiwalu Perkusyjnego", Hughes zakończył obowiązkowym "Burn". I chociaż ten numer bardziej podobał mi się na żywo w wykonaniu Coverdale'a, z "Filharmonii Opolskiej" wyszedłem jak najbardziej zadowolony. Szkoda tylko, że Glenn nie przywiózł ze sobą żadnego oficjalnego merchandise'u, zwłaszcza, że jego solowe albumy niełatwo u nas dostać.
I można narzekać, że kopiuje styl Steviego Wondera. Można sarkać, że jedzie na wyrobionej marce nieśmiertelnych hitów Deep Purple. Ja sądzę, że równie dobrze można przyjść na koncert Glenna Hughesa i świetnie się bawić.