- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Garcia Plays Kyuss, Wrocław "Firlej" 11.07.2010
miejsce, data: Wrocław, Firlej, 11.07.2010
Walka o medale na mistrzostwach świata w RPA zbiegła się z występami we Wrocławiu kapel związanych z Palm Desert. Na koncert, stanowiący kulminację tego niezwykłego "stoner-weekendu", całą rzeszę wielbicieli ściągnęła jak magnes dawno nieużywana, lecz nie zapomniana, nazwa największej ikony tej sceny - Kyuss.
Legendą obrosły całonocne jamy na pustyni Yawning Man - grającego zresztą we Wrocławiu dzień wcześniej - i ich kalifornijskich kolegów. Ciekawym zbiegiem okoliczności koncert Kyuss wypadł w porze męczących upałów, a rozpoczął się dopiero o godzinie 23:10. Nie było to jednak celowe nawiązanie, lecz - przynajmniej w kwestii bliskości północy - konieczność. Polskim fanom nie można było bowiem bezkarnie odebrać szansy obejrzenia finału mistrzostw świata. Impreza zaczęła się więc od wspólnego oglądania meczu Holandia - Hiszpania. Na sali zdawali się lekko przeważać zwolennicy pierwszej z tych drużyn. Kibice mistrzów Europy dali o sobie głośniej znać dopiero po golu pod koniec dogrywki. My - bo ja byłem za Holandią - mogliśmy wtedy już tylko ponarzekać na sędziego i odreagować wynik zabawą przy muzyce.
Trzej członkowie grupy - jeszcze bez Johna Garcii - zajęli scenę zaraz po podniesieniu ekranu. Na początek wykonali "Molten Universe". Chociaż uwielbiam ten utwór i uważam, że jako intro sprawdził się świetnie, pomysł włączenia do setu kompozycji instrumentalnych jest dla mnie kontrowersyjny. Zgodnie z hasłem reklamującym projekt, nie możemy otrzymać już nic bliższego oryginalnemu Kyuss. Problem w tym, że wśród instrumentalistów nie było ani jednego z twórców tego materiału. Nie dziwię się więc, a nawet przychylam się w tym przypadku do opinii fanów, którzy projekt Garcia Plays Kyuss nazywają cover-bandem. Podobnie odebrałem "Asteroid", w którym słyszalny był już brak oryginalnych muzyków w składzie. Co innego, gdyby na wrocławskim koncercie, jak na niektórych z pozostałych, Garcię gościnnie wspomogli jego starzy koledzy - Brant Bjork i Nick Oliveri. Polska publiczność niestety nie została zaszczycona ich obecnością i musiała się zadowolić podróbką. Listę związanych z tym rozczarowań można łatwo wydłużyć. W "Demon Cleaner" ani perkusista Rob Snijders nie był w stanie dorównać Bjorkowi, ani gitarzysta Bruno Fevery - Joshowi Homme'owi. Mimo to utwór wypadł porywająco, a dodatkową atrakcją był dialog Garcii z publicznością w refrenie - naprzemienne powtarzanie słowa "yeah". Dla sprawiedliwości przyznaję, że muzycy wcale nie byli źli, np. podobała mi się praca sekcji rytmicznej w "Whitewater". Z drugiej strony to, co w tym utworze zrobił gitarzysta, mogę nazwać tylko marnie brzmiącym uproszczeniem oryginalnej solówki. W jej miejscu chętniej usłyszałbym zupełnie nową partię, przekonał się, czy muzyk ma własne pomysły. Garcia przecież nieraz podczas koncertu zaskakiwał tym, że nie odtwarzał dokładnie swoich wokali z albumów Kyuss. Dlaczego więc i Fevery nie miałby podejść do materiału swobodniej? Jedynym momentem, kiedy zrobił na mnie lepsze wrażenie, był początek - zagranego na koniec 75-minutowego setu podstawowego - "El Rodeo".
Porównania z oryginalnym Kyuss są w tej relacji nie do uniknięcia, jeśli jednak oderwać się od historii, do opisania pozostanie bardzo dobry koncert z muzyką na wysokim poziomie i dokładnie takim klimatem, jakiego można było się spodziewać. Chyba nikt nie był zawiedziony - ani obecni na widowni członkowie kilku polskich zespołów, niekryjących swej mniejszej lub większej sympatii dla stoner rocka, ani dziewczyny wdzierające się kilkakrotnie na scenę, ani nieliczni, ale obecni miłośnicy bodysurfingu. Nikogo nie dotknął szczególnie fakt, że nie usłyszeliśmy nic z "Wretch" - pierwszego albumu Kyuss. Twórcy setu skupili się na pozostałych trzech "długograjach" zespołu, głównie na "Welcome To Sky Valley", znalazły się więc w nim jeszcze m.in. "Thumb", "One Inch Man", "Freedom Run", "100 Degrees", "Supa Scoopa And Mighty Scoop" z sekcją rytmiczną rozjeżdżającą się w pełnej pauz końcówce (co było jedynym "zgrzytem" podczas koncertu, przyjętym jednak z humorem), "Hurricane", "Conan Troutman" i "Gardenia". Szczególnym momentem miało chyba być kilkuczęściowe "Spaceship Landing" - jedyny utwór poprzedzony zapowiedzią Garcii. Wprawdzie po słowach, że zespół weźmie nas w podróż, miałem nadzieję na "Odyssey", ale publiczność przyjęła ten kawałek równie dobrze, jak każdy inny.
Sam wokalista wyraźnie doceniał nasze zaangażowanie i nie unikał kontaktu z nami. Do najmilszych gestów należało wręczenie nam kilku butelek wody mineralnej oraz stukanie się "żółwikami". Mimo to zbyt ruchliwy na scenie nie był. Owszem, momentami prawie tańczył ze statywem od mikrofonu, jednak najlepiej prezentował się palący papierosy, pijący piwo i nadstawiający ucha w stronę "zbyt cichej" publiczności Jacques de Haard. Garcia przedstawił swoich kolegów, zachęcił nas nawet do skandowania ich imion, ale tylko do basisty nie mam żadnych zastrzeżeń, zarówno jako do muzyka, jak i do człowieka.
Na bis zagrane zostały kawałki mniej ambitne, ale popularne bądź chwytliwe, czyli "Green Machine" - zgodnie z moimi przewidywaniami - oraz "Pilot The Dune". Drugi z nich był zaskoczeniem dla tych widzów, którzy nie wiedzieli, że projekt wykonuje utwory również pozostałych zespołów Johna Garcii, w tym Slo Burn. Wtajemniczeni natomiast domagali się jeszcze m.in. "Wet Pussycat" Unida. Z ostatecznie niezagranych kompozycji Kyuss publiczność najchętniej krzyczała tytuły "Gloria Lewis" i "50 Million Year Trip (Downside Up)". Sam też chętnie usłyszałbym oba, chociaż ochota na ten drugi przeszła mi w trakcie koncertu z racji tego, że w znacznej części jest instrumentalny, a przekonałem się, że ten skład nie spełni moich wymagań. Mimo to ciekawi mnie, jak w jego interpretacji zabrzmiałoby "Space Cadet". Nie obraziłbym się również za kyussową wersję "Into The Void" Black Sabbath, przede wszystkim zaś miałem nadzieję, że Garcia pokusi się o żart i wykona "Yeah". Moich marzeń i próśb nikt nie może mi mieć za złe - występy projektu są przecież w istocie koncertami życzeń. Nie narzekam jednak - set został dobrze ułożony.
Ci, którzy chcieli dostać od Garcii autografy, czekali na niego po koncercie jeszcze przez półtorej godziny. Ostatecznie, mimo zapewnień zaczepionego na korytarzu wokalisty, że znajdzie dla nas chwilkę, szansy nie dostaliśmy. Autobus zespołu odjechał, zostawiając za sobą około trzydziestu mocno rozczarowanych fanów, do których wcześniej bez oporów wyszli tylko pozostali muzycy. Szczęśliwi ci, którzy "dorwali" Garcię przed koncertem.
Nie podejmuję się oceny, w jakim stopniu projekt Garcia Plays Kyuss jest przypomnieniem, a w jakim żerowaniem na twórczości słynnego zespołu. Na pewno jednak nawet sceptycznie nastawieni fani ikony stoner rocka powinni byli to zobaczyć, bowiem faktycznie nie mogą obecnie liczyć na nic lepszego, a to, co dostaliśmy w "Firleju", wycisnęło z nas nie siódme łzy, lecz pot szczęścia.