- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Flogging Molly, Koniec Świata, Warszawa "Progresja" 9.06.2009
miejsce, data: Warszawa, Progresja, 9.06.2009
Dla zdecydowanej większości zgromadzonych w "Progresji" fanów był to pierwszy kontakt na żywo z zespołem Flogging Molly. Wielu z nich premierowy występ tej grupy na polskiej scenie traktowało jako muzyczne wydarzenie roku. Dlatego, choć na ulicach Warszawy tego dnia panowali przede wszystkim miłośnicy Slipknota, przechodząc obok osób oczekujących na koncert Flogging Molly aż czuło się bicie ich zielonych serc. Czy ich oczekiwania zostały spełnione? Jak najbardziej. Zanim jednak zmęczeni dość długą drogą z centrum do klubu słuchacze mogli nacieszyć się gwiazdą wieczoru, czekał na nich support w postaci Końca Świata, który zgodnie z zapowiedziami wyszedł na scenę około godziny dwudziestej.
Przyznam, że należałem do szerokiego grona tych, którzy traktowali ich występ raczej w kategoriach zła koniecznego. Okazało się jednak, że nie całkiem słusznie. Wprawdzie Koniec Świata pod względem żywiołowości brzmi w porównaniu do Flogging Molly jak ubogi krewny, ale zespół wbrew swej nazwie udanie rozpoczął całą imprezę. Nawet jednak ci, którzy uznawali go za najwłaściwszą rozgrzewkę przed Flogging Molly, przyznawali później, że grał za długo. Trwający ponad czterdzieści minut występ można jeszcze zrozumieć w przypadku zespołu zagranicznego, ale Koniec Świata koncertuje w Warszawie dość regularnie. Nie sposób mieć tu jednak pretensje do muzyków, a raczej do organizatorów. Usłyszeliśmy zatem między innymi takie kawałki, jak "Dziewczyna z Naprzeciwka", "Atomowe Czarne Chmury", "Mizeria" i "Jeszcze Mamy Rewolwery", a także znane wyłącznie z koncertów "Głuche Telefony" czy "Na moście w Sarajewie". Całość w udany sposób zwieńczyła piosenka "Belfast", która stanowiła miłe wprowadzenie w świat irlandzkich dźwięków.
Ci, którzy nie byli zainteresowani występem Końca Świata, mogli zapoznać się z ofertą płyt, koszulek, naszywek i całej gamy innych gadżetów z logiem Flogging Molly. Wiele osób wytrwało jednak do końca - niezależnie od tego, czy ze względu na support, czy też po prostu zajmując sobie dogodne miejsce na później. "Progresja" bowiem może nie pękała w szwach, ale zgromadzona w niej publiczność z całą pewnością wiedziała, dla kogo się tam pojawiła. Ciężko było spotkać osoby nie znające dobrze twórczości Flogging Molly, nawet pomimo tego, że płyty tego zespołu trudno u nas dostać.
Flogging Molly to jeden z tych zespołów, które serca słuchaczy zdobywają sobie szturmem, zarówno swoją muzyką, jak i dzięki scenicznej osobowości. Muzycy wyszli bez większego opóźnienia i z miejsca wytworzyli w klubie wyjątkowo ciepłą, wręcz rodzinną atmosferę - nawet dosłownie, do czego wrócimy później. Ubrany w białą koszulę i czerwony krawat (który w miarę upływu czasu coraz bardziej rozluźniał) wokalista Dave King zaczął od zapewnienia słuchaczy, że ma nadzieję zagrać w Polsce jeszcze nie raz. Sądząc po żywiołowym przyjęciu, jakie otrzymał wraz z całym zespołem, będzie o danym Polakom słowie pamiętał. Jednocześnie przyjął wszystkich niejako do grona swoich przyjaciół, określając ich jakże życzliwie "fucking bastards". Biorąc pod uwagę fakt, że w gronie tym znajdują się między innymi nieobecni już wśród nas niestety, a przywołani przez Dave'a z wielkim szacunkiem pod koniec występu, Johny Fucking Cage, Joe Fucking Strummer (The Clash) czy Ronnie Fucking Drew (Dubliners), nie było chyba nikogo, kto poczułby się tymi słowami urażony.
Na tym obustronne życzliwości oczywiście się nie skończyły, ale zanim ponownie do nich doszło, rozległy się pierwsze dźwięki muzyki. Koncert rozpoczęły najbardziej skoczne kawałki z ostatniej płyty Flogging Molly - "Float". Były to kolejno "(No More) Paddy's Lament", "The Likes of You Again" i "Requiem For a Dying Song". Dave z zadowoleniem na twarzy przyjął fakt, że spora część publiczności dość dobrze zna słowa refrenów, choć oczywiście daleko tu było do wspólnych śpiewów porównywalnych z koncertami Metalliki czy Iron Maiden. Przekonał się o tym również przy kolejnej odegranej piosence - "Selfish Man", którą ze względu na tekst i tytuł bardzo chętnie dedykuje na koncertach różnym osobom. Tym razem szczęśliwcem został bliżej nieznany Martin. Następnie przyszła kolej na pierwszą balladę - "Whistles the Wind", bardzo ciepło przyjętą przez zgromadzonych fanów. Machając w górze dłońmi w rytm muzyki, można było odpocząć po solidnej dawce pogo lub - w zależności od osoby - próbie utrzymania się na nogach w szalejącym z entuzjazmem tłumie. Na scenie od czasu do czasu próbował również tańczyć Dave, aczkolwiek jak sam się przyznał, irlandzkich tańców nigdy nie udało mu się opanować.
Do albumu "Float" powróciliśmy ponownie na piosenki "Won't Make a Fool" i "Man With No Country". Najgoręcej zrobiło się jednak przy "Drunken Lullabies" z porywającym, charakterystycznym wstępem na banjo, który chyba najbardziej kojarzy się wszystkim, gdy słyszą o Flogging Molly. Przed nią jednak nastąpiła kolejna dedykacja. Atmosfera na koncercie była prawdziwie rodzinna, pierwsze "Sto lat" zaintonowane zostało zatem dla nienarodzonego jeszcze dziecka grającego na banjo Boba Schmidta. Muzycy zespołu wyglądali na dość zaskoczonych, ale sekcja rytmiczna ochoczo przyłączyła się do fanów z prostym akompaniamentem. Po trzech energiczniejszych kawałkach nastąpiło rozluźnienie i bardziej akustyczna część koncertu. Rozpoczęła ją piosenka "Us of Lesser Gods", a po niej usłyszeliśmy "The Son Never Shines (On Closed Doors)". Ona z kolei dedykowana była mamie Dave'a, Ellen, która kończyła osiemdziesiąt osiem lat. Sama piosenka zresztą opowiada prawdziwą historię z życia Dave'a, który odwiedził matkę po latach spędzonych na obczyźnie (z powodu problemów z dokumentami nie mógł wrócić do kraju), a ta zmęczona chorobą nie rozpoznała jego twarzy. Jej również dostało się od publiczności, która odśpiewała gromko "Gwiazdkę pomyślności". Dave był pod wielkim wrażeniem i skomentował to z właściwą sobie gracją - "you're fucking great, you even know songs, that I don't know". Tę część koncertu zamknęła tytułowa piosenka z "Float". Dave poprzedził ją krótkim przemówieniem na temat sytuacji ekonomicznej, która swego czasu zmusiła jego rodaków do emigracji do Stanów Zjednoczonych, przez co rozumie Polaków wyjeżdżających obecnie do Irlandii.
"Tobacco Island" stanowiło powrót do bardziej punkowych brzmień. Na ten utwór czekało wiele osób, szczególnie ceniąc sobie jego żywiołowy, instrumentalny finał. Do najlepszych momentów całego koncertu należało wykonanie piosenki "Rebels of the Sacred Heart", przed którym Dave sprowokował burzę śmiechu słowami "I believe Polish people are a deep catholic nation", dodając na koniec z przekąsem "and I'll always keep telling that". Po czym wspólnie ze sporą grupą fanów zaśpiewał tę dla wielu jedną z ulubionych piosenek Flogging Molly, ze słowami "Now bless me father for I have sinned, but it's the same old story again and again and again. Ah well, such is the bread of an everyday life, from mornin' to noon, to this shadowless-night". Trzecim żywiołowym utworem w tej części występu był "Kilburn High Road". Po nim nastąpił zaś powrót w krainę ballady - "If I Ever Leave This World Alive", przy której wspólnym śpiewaniu ponownie można było poczuć się niemal jak w irlandzkim pubie. Ostatnim kawałkiem z płyty "Float", która promowana była na tej trasie, okazał się "Lightning Storm". Na finał właściwej części koncertu dostaliśmy jeszcze piosenki "What's Left of the Flag" oraz "Seven Deadly Sins", obie z radością powitane przez słuchaczy.
To oczywiście nie był jeszcze koniec występu. W zaplanowanej setliście znalazło się miejsce dla trzech bisów - pierwszym z nich była piosenka "The Worst Day Since Yesterday", zadedykowana zgodnie ze swoim tekstem wszystkim tym, którzy znajdują się na kacu. Muzycy zresztą w trakcie koncertu nie stronili od piwa. Ochoczo częstując słuchaczy z pierwszego rzędu sokami i wodą mineralną, Dave zapowiedział: "I can give you my water, but I won't give you my fucking Guinness." Nie zabrakło też oklasków i przedstawienia kolejno wszystkich członków zespołu. Najwięcej braw zebrała jedyna obecna w towarzystwie kobieta - prywatnie żona Dave'a, skrzypaczka Bridget Regan, której co jakiś czas prawił komplementy i na boku dogryzał. Obok niej zaś kolejnymi śpiewami doceniony został basista Nathen Maxwell, który przyznał się do swoich polskich korzeni. Siebie samego zaś Dave King przedstawił jako wcielonego diabła, co potwierdził od razu rozpoczynając wraz z zespołem piosenkę "Devil's Dance Floor". Koncert zakończył kawałek "Salty Dog", zagrany z jeszcze większą energią i w szybszym tempem, niż na płycie - ci, którzy próbowali śpiewać ten pierwszy większy przebój grupy wraz z Dave'm, w większości zmuszeni zostali zatem do kapitulacji. Bez wątpienia energią, która promieniowała tego dnia ze sceny, można by obdarzyć niejedną metalową kapelę.
Zanim muzycy opuścili scenę, zdążyli jeszcze rozdać kostki, a perkusista swoje obie pałki. Niektórzy z nich wyszli potem porozmawiać chwilę z fanami. Nadszedł czas na kilka uwag organizacyjnych. Ogólnie, poza długością występu Końca Świata, źle nie było. Co ważne, instrumenty akustyczne - skrzypce, akordeon, flażolet i banjo, brzmiały równie głośno, co gitary czy sekcja rytmiczna. Na pochwałę zasługują też ochroniarze, dbający o to, aby w trakcie koncertu nikt nie ucierpiał, a w związku ze sporą liczbą stage diverów, pracy mieli sporo. Zresztą pochwałę taką otrzymali pod koniec od Dave'a Kinga. Ten ponadto dowcipkował sobie obficie z obróconego do niego tyłem osiłka, którego w pewnym momencie podrapał nawet po głowie. Także wpuszczanie na teren klubu odbywało się w miarę sprawnie. Najwięcej narzekania słychać było bez wątpienia na temat panującego w klubie zaduchu, ale na to już wpływu nie ma nikt, z wyjątkiem samych właścicieli "Progresji".
Jaki był ten koncert? Jego uczestnicy zgodnie twierdzą, że znakomity. Brakowało wprawdzie niektórych z najbardziej popularnych piosenek Flogging Molly - szczególnie idealnie nadającego się na koncerty "Black Friday Rule" i mojego ulubionego "Within a Mile of Home", ale nie widać było raczej nikogo, kto opuszczałby "Progresję" zawiedziony. Dla miłośników grupy było to bez wątpienia wydarzenie, które będzie się wspominać po wielu latach, jako jeden z najlepszych koncertów w życiu. Nie było tu może porywających popisów instrumentalnych, a Dave wcale nie miał zamiaru rywalizować z najlepszymi wokalistami świata, ale przecież zupełnie nie o to chodzi w tej muzyce. Fani otrzymali dokładnie to, po co przyszli - potężny kawał radosnej, żywiołowej muzyki i naprawdę ciepłą, irlandzką atmosferę. Po koncercie zaś jednogłośnie wyrażali nadzieję na kolejny przyjazd Flogging Molly do naszego kraju.