- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Flapjack, LaNinia, Wrocław "Stary Klasztor" 23.04.2022
miejsce, data: Wrocław, Stary Klasztor, 23.04.2022
Po raz pierwszy zobaczyłem Flapjacka na żywo w 2003 roku. Na koniec imprezy publiczność nosiła długobrodego wówczas wokalistę na rękach. Od tamtej pory starałem się chodzić na wszystkie koncerty zespołu we Wrocławiu, już nie tylko dla muzyki, ale też po to, żeby znowu zobaczyć Guzika. Śmierć frontmana w styczniu 2021 roku przyjąłem jako dużą stratę, stawiającą pod znakiem zapytania dalsze istnienie grupy. Mimo to stwierdziłem, że Flapjack powinien działać dalej. Zapowiedź krótkiej trasy w hołdzie zmarłemu była prawdopodobnie najlepszym, czego obecnie mogłem się doczekać.
Gdy tuż przed godziną rozpoczęcia występu supportu wszedłem na salę koncertową, z lekkim zaskoczeniem przyjąłem gąszcz ludzi już zaraz za drzwiami. Sporo się ich zebrało w całym pomieszczeniu, chociaż okazało się, że jeszcze nie tak wielu, jak mi się wydawało - to, co w pierwszej chwili zobaczyłem, to tylko przysłaniająca widok kolejka do stoiska Flapjacka w sklepiku. Zainteresowany uzupełnieniem swojej kolekcji sam szybko sprawdziłem ofertę i lekko się rozczarowałem, że z płyt zespołu dostępne były jedynie trzy pierwsze: "Ruthless Kick", "Fairplay" i "Juicy Planet Earth". Jak się później dowiedziałem, brak "Keep Your Heads Down" nie był celowym działaniem organizatorów ani efektem wykupienia przed moim przybyciem - po prostu nie udało się dogadać z wydawcą albumu.
Scena czekała już tylko na muzyków. Na powieszonym na ścianie banerze znalazły się trzy podeszwy glana: dwie przekreślone na czerwono i jedna między dopisanymi datami - rokiem narodzin i rokiem śmierci Guzika. Po bokach stanęły plansze z grafiką supportu. Sama LaNinia zajęła pozycje prawie punktualnie i pozostała na nich przez trzy kwadranse. Muzycy ruszali się całkiem sporo, chociaż głównie w miejscu. Tylko jeden z gitarzystów dwa razy zdecydował się na spacerek do basisty i z powrotem. Najwięcej się gimnastykował właśnie operator najgrubszych strun - jak na kogoś z zajętymi rękami, sporo gestykulował.
Początkowo wyraźnie słyszałem tylko bębny. Z czasem sytuacja się trochę poprawiła, ale nadal trafiały się momenty słabszej czytelności, głównie gitar. Utwory najłatwiej było rozpoznać po wokalu. Promujący album "Tyrant" zespół zaczął set od "Confession", "Through the Ashes", "Not My Sin", "Criminal" i "My Tyrant". Następnie, z okazji 50. urodzin kolegi kapeli, wykonane zostało "Sto lat" - odśpiewane z publicznością i akompaniamentem perkusisty. Kolejny kawałek wokalista zapowiedział jako "naprawdę ciężki". Po tych słowach pomyślałem o coverze "Mandatory Suicide" Slayera, ale zamiast niego usłyszałem autorski "Man in Se". Set zakończyły "The Dark Times Roll", "Loneliness", po którym wokalista przedstawił kolegów, i "Erase Me". Miałem nadzieję na "Eclipse of Humanity", ale nie przeżyłem mocno jego braku. Na pożegnanie kwintet zrobił sobie zdjęcie z publicznością w tle, o której można napisać, że w trakcie występu na sali był tłum, ale nie ścisk, a na muzykę widzowie reagowali z entuzjazmem, ale nie szałem - porwać się dało najwyżej kilka osób.
Po demontażu zestawu perkusyjnego LaNinii i zniesieniu skromnej scenografii, na podwyższeniu zrobiło się więcej wolnego miejsca. Tymczasem na widowni wzrosło trochę zagęszczenie melomanów. Już wtedy mogłem stwierdzić, że to jedna z lepszych frekwencji, jakie dotychczas widziałem na koncertach Flapjacka, może nawet najlepsza. Chociaż od zakończenia występu supportu minęło dopiero około dziesięciu minut, zniecierpliwiona grupka w okolicach drzwi garderoby zaczęła wywoływać gwiazdę. Zgromadzeni nie musieli czekać dużo dłużej.
Muzycy wkroczyli na scenę przy dźwiękach "I Want It All", czyli piosenki napisanej i w całości wykonanej przez Grzegorza "Guzika" Guzińskiego. Obecność gitarzysty prowadzącego Macieja Jahnza, tego wieczoru w ciemnych okularach, można było traktować jako oczywistość. Udział perkusisty Macieja "Ślimaka" Starosty i basisty Michała "Mihaua" Kalecińskiego też nie powinien dziwić. Dodatkową atrakcją miał być za to powrót gitarzysty rytmicznego Roberta "Litzy" Friedricha i saksofonisty Marcina "Vimka" Wimońcia. Zamiast zmarłego Guzika, na scenie zaprezentowali się aż dwaj osobnicy: wielokrotny już współpracownik zespołu, dużo się uśmiechający Rafał "Hau" Mirocha oraz nowy w składzie J Kroto Cokesky z grupy Hope, z groźnym wyrazem twarzy i ubrany w taki sposób, że mógłbym uwierzyć, że patrzę na członka jakiejś nowojorskiej kapeli hardcore'owej.
Podział obowiązków przy mikrofonach był w uproszczeniu następujący: w utworach z "Ruthless Kick" Hau pełnił funkcję głównego wokalisty, a Kroto dopowiadał, w kawałkach z "Fairplay" i "Juicy Planet Earth" zamieniali się oni rolami; chórki robili wszyscy oprócz Macieja Jahnza i Ślimaka; Kroto ponadto zajmował się konferansjerką zwykłą, czyli zagrzewającą widzów do boju, a Litza - wspominkową.
Zespół zaczął od "Throw This Shit Away" i "Wake Up Deaf". Publiczność od razu reagowała świetnie. Jak często w trakcie występu rozkręcał się młyn, nawet nie zwracałem uwagi - można było uznać go za niemal stały element krajobrazu. Trzeci w secie "Flapjack" płynnie przeszedł w długi fragment "Killing in the Name" Rage Against the Machine, a na koniec jeszcze na chwilę w "Bullet in the Head" tego samego zespołu - przy tej coverowej wstawce nad głowami widzów pojawił się pierwszy surfer. Gdy przed następnym kawałkiem Litza rytmicznie krzyczał "Fairplay!", publiczność nie potrzebowała dużej zachęty, by głośno odpowiadać mu resztą refrenu.
Po "Idol Free Zone" usłyszeliśmy "Pigment", przed którym gitarzysta wspomniał, że Guzik ostro się wypowiadał na temat rasizmu, jeszcze zanim stało się to modne. Niestety przedstawianie historii z minionych trzydziestu lat nie za każdym razem szło po myśli muzyka. W trakcie zapowiedzi "Ruthless Kick" doszło do psującego nastrój incydentu. Nie mam pojęcia, co krzyczała osoba pod sceną, ale Litza pokazał, jak łatwo jest wyprowadzić go z równowagi. Kroto mógł stroić groźne miny, ale to gitarzysta posunął się - względem widza - do prawdziwej agresji, na szczęście tylko słownej. Parę utworów później Litzę jeszcze raz poniosły nerwy, ale odrobinę lżej i tym razem sam siebie upomniał.
Z wykonanych autorskich kawałków najmniej spodziewałem się "Dead Elizabeth" - pierwszy raz zobaczyłem, żeby Flapjack grał go na żywo. Następnie usłyszeliśmy "Soccer-Kids from Africa", po czym zespół znowu lekko mnie zaskoczył. Litza zapowiedział "Troubleman" w taki sposób, że spodziewałem się odtworzenia wokalu Guzika z playbacku. Wykonana została tymczasem wersja instrumentalna, a głos zmarłego mieliśmy sami słyszeć w głowach. Wyszło nie najlepiej, po prostu ubogo - sytuację ratowała solówka Macieja Jahnza. Po tych pierwszych w trakcie występu kilku minutach spokoju zespół został jeszcze przy materiale z trzeciego albumu - zagrał "Ready to Die".
"Childlike Trust" płynnie przeszedł w "Comic Strip", w którym główny wokal przejął Hau. Kolejnymi pozycjami na długiej liście szlagierów do zabawy były "Mandatory Cocaine Song", "Don't Kill Anybody" i "2 Many Ta 2'z". Po nich zespół wrócił do trzeciego albumu, znowu oferując kilka minut spokoju. Zapowiadając "Purity", Hau poprosił publiczność, by włączyła latarki, światło na scenie zostało tymczasem wyłączone. Miało to stworzyć klimat. Z perspektywy muzyków efekt może i wyglądał dobrze, ale z mojej - po prostu na widowni zrobiło się jaśniej niż na scenie. Raczej nie chodziło o to, żebyśmy mogli się wreszcie dokładnie przyjrzeć nie zespołowi, tylko plecom ludzi przed nami. Takie numery lepiej wychodzą z zapalniczkami. Znalazłem jednak mały powód do zadowolenia. "Purity" był pierwszym utworem - a występ trwał od ponad godziny - w trakcie którego wyraźnie usłyszałem saksofon. Vimek już wcześniej na nim grywał, ale dochodzące z instrumentu dźwięki tonęły w zgiełku. Sytuacja wreszcie się zmieniła. Zaraz potem również w "Whooz Next" moje uszy mogły potwierdzić obecność saksofonu, ale, jak na złość, te dwa kawałki z rozróżnialnym udziałem Vimka kończyły set podstawowy, więc wrażenie pozostawiły pod tym względem dość śmieszne, w negatywny sposób.
Po pięciu kwadransach muzyki część grupy opuściła scenę, ale szybko wróciła na bis. Litza podał widzom setlistę i polecił, żeby wybrali, co zespół ma powtórzyć. W ten sposób przepadła moja ostatnia nadzieja, że usłyszę coś z czwartego albumu Flapjacka. "Keep Your Heads Down" zabrakło nie tylko w sklepiku. Szkoda, że zespół nie zdecydował się wykonać choćby chyba najłatwiejszego do opanowania, kilkusekundowego "YoGo". Utwory w większości z dwóch pierwszych albumów Flapjacka i żadnego z czwartego - to brzmi raczej jak program hołdu dla Litzy, nie dla Guzika. Z uwag dotyczących setu dorzucę jeszcze jedną, zasłyszaną: mogli zagrać "Brasil!". Podpisuję się pod tym podwójnie. Po pierwsze: kiedyś Flapjack wykonywał ten utwór zlepiony właśnie z "YoGo". Po drugie: tam też powinien być słyszalny saksofon. Naprawdę szkoda mi Vimka, który przez nagłośnienie został niemal zredukowany tylko do sporadycznego wokalisty wspierającego.
Na bis Flapjack wykonał "Fairplay". Kroto zaczął swoje partie w fosie, wdrapując się na ręce widzów. Przy mikrofonach Vimka pojawiły się tymczasem jeszcze trzy osoby, chyba z ekipy technicznej, by wzmocnić chórki w refrenie. Na koniec występu zespół zrobił sobie zdjęcie z publicznością, która chętnie stłoczyła się jak najbliżej barierki.
Część widzów może się ze mną nie zgodzić, ale do minusów koncertu zaliczam: mało Vimka, brak "Keep Your Heads Down" oraz momenty, w których Litza nie do końca panował nad sobą lub publicznością. LaNinia wypadła poprawnie, nie wzbudziła we mnie większych emocji. Plusem był za to po prostu Flapjack - nie ocenię, czy ten jego występ był lepszy albo gorszy od wcześniej przeze mnie widzianych, ale zespół jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, niezależnie od składu.