- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
relacja: Flapjack, Anti Tank Nun, Wrocław "Alibi" 6.10.2013
miejsce, data: Wrocław, Alibi, 6.10.2013
Fani Acid Drinkers mają kolejny powód do radości - ich ulubieńcy ruszyli w trasę po kraju. Z takim małym zastrzeżeniem, że koncerty dawały nie właściwe "Kwasożłopy", tylko ich projekty poboczne, które ponadto nie zawsze występowały razem. "Pathological Synergy Tour" przypomina bowiem dwie osobne trasy posiadające część wspólną. Jednym z pięciu miast, w których ścieżki Flapjack i Anti Tank Nun się skrzyżowały, był Wrocław.
Dwa pierwsze utwory, zagrane po podniosłym intrze, ściągnęły pod scenę ok. 40 osób. Do końca koncertu liczba ta dużo już nie wzrosła. Nawet mnie to zaskoczyło, chociaż już wcześniej uważałem, że impreza jest za słabo rozreklamowana. Miałem zresztą okazję wysłuchać paru starszych fanów metalu wspominających, jak wyraźnie więcej ludzi bawiło się w tym samym klubie podczas ostatniego koncertu Acid Drinkers. Tymczasem Titus z gitarą basową stał dość sztywno na scenie, przy statywie stylizowanym na łańcuch i śpiewał do mikrofonu, wbijając wzrok pod swoje stopy, gdzie rozłożone miał kartki z tekstami.
Anti Tank Nun zaczęło swój występ tak samo, jak ostatni album - od "First Spark" i tytułowego "Fire Follow Me". Po nich nastąpiła krótka przerwa na przywitanie. Od tej pory stałymi elementami konferansjerki Titusa było pytanie "Pasuje?", francuska wersja "Panie i panowie" oraz "Ha, ha, ha". Paniom i panom oczywiście pasowało, czego wyrazami był młyn przy "One Jump Over The English Channel" oraz rytmiczne klaskanie podczas "Under The Big Black Tent". Po "Killer's Feast" niektórzy zaczęli się wyraźnie domagać konkretnych utworów, jednak Titus wyjaśnił, że z życzeniami trzeba było do niego dzwonić dwa tygodnie wcześniej. Niemniej on z publiczności zdawał się być zadowolony, co dało się szczególnie odczuć, gdy między "Hurricane Kazz" a "Iron Midget" pozdrowił "najlepsze cycki na Dolnym Śląsku", czyli pewną fankę pod sceną.
Drugi z twórców zespołu na pierwszy plan wyszedł dopiero po "Snake City". Wtedy to koledzy zostawili Iggy'ego na scenie samego, by uraczył nas gitarową solówką. Wiele obecnych w klubie osób mówiło na niego po prostu "młody" i pasowało to do niego, chociaż ja bym akurat nie zgadł, że ma tylko piętnaście lat. Ubrany jak heavymetalowiec z lat 80., w kozakach, śmiało odsłaniający swą nieowłosioną klatę, prezentował się jak muzyk obyty ze sceną, czujący się na niej jak ryba w wodzie. Również jego umiejętność gry na gitarze jest godna pozazdroszczenia, zwłaszcza po uwzględnieniu wieku. I wreszcie - może i młody, ale fanki, które po koncercie robią sobie z nim zdjęcia, ma.
Pierwszym coverem wieczoru było "Cold Sweat" Thin Lizzy. Po nim Anti Tank Nun zagrało "Devil Walks", "That One Who's Good...", "Hang'em High", podczas którego Titus bawił się wokalnie z publicznością, i, na koniec setu podstawowego, "Killing Times". Bis zaczął się od "The Hellion" i "Electric Eye" Judas Priest. Po "If You Are Going Through Hell, Keep Going" zespół się ukłonił i opuścił scenę. Spędzone na niej przez niego 75 minut uznaję za tradycyjne heavymetalowe show, które dla najmłodszego członka kwartetu mogło być wzlotem, a dla pozostałych na pewno nie było upadkiem.
Muzycy Flapjack weszli na scenę przy gitarowym jazgocie wykonanym przez technika. Jak zauważył niejeden z widzów, z członków Acid Drinkers w klubie brakowało tylko Popcorna - Titus dopiero co zakończył swój występ, teraz zaczynali siedzący bokiem do nas perkusista Ślimak i gitarzysta Yankiel. Obecność całego składu "Kwasożłopów" w klubie byłaby na pewno ciekawostką, ale myślę, że muzykom od czasu do czasu dobrze robi odpoczynek od siebie nawzajem i oderwanie się od twórczości i wielkości swojej głównej formacji.
Jako ostatni, chwilę po kolegach, pokazał się nam Guzik, początkowo w ciemnych okularach i z czarnym kapturem na głowie. Zdejmował je stopniowo, aż po kilku utworach okazało się, że pod prawym rękawem bluzy ukrywał tatuaż, pierwszy, który sobie zrobił. Co przedstawia - nie wiem, bo przedramię wciąż było owinięte folią, ale wokalista zapewnił nas, że to coś dla niego ważnego.
Pierwsze kilkanaście minut koncertu zdominowały utwory z wydanego ponad rok wcześniej albumu "Keep Your Heads Down", m.in. hiszpańskojęzyczne "Nombre: Odio" oraz "...False Flag Operation", które według mnie powinno być już stałym punktem programu występów Flapjack. Pomiędzy tymi dwoma kawałkami zaprezentowano nam ciekawsze rytmicznie "Think Twice", natomiast po nich - "Stand Up", którego przesłania Guzik nie omieszkał nam przedstawić. Chociaż mówił od serca, najlepiej zapamiętam wypowiedzianą żartobliwym tonem radę, żebyśmy nie byli lemingami.
Następnie zespół sięgnął po album, którego zawartość sprawdza się na koncertach chyba najlepiej, czyli "Fairplay". Refren "Don't Kill Anybody" Guzik dał pośpiewać fanom pod sceną. Wychodziło im dość nierówno, ale w tej zabawie nie o precyzję przecież chodzi, tylko o poczucie jedności. Wzmogło się ono w jednym z najmocniej kipiących energią fragmentów występu - gdy po "Idol Free Zone", ciężkim "Crook" i "Throw This Shit Away" zespół zagrał zlepek "Brasil!", "Active!" i "YoGo". Ostatnie z wymienionych wykonane zostało czterokrotnie, w tym za trzecim wykrzyczane przez publiczność - i już wiadomo, jaka jest funkcja tego kilkusekundowego żartu muzycznego z "Keep Your Heads Down".
Po "Dead Broke" i "The Ballad of Frankie Pots" Guzik wspomniał, że obejrzał niedawno "Django" Quentina Tarantino i pomimo zawartej w nim przemocy uznaje go za film o miłości. O tym też właśnie uczuciu wokalista chciał napisać piosenkę - kolejne w zestawie "Quicksand". Choć koncerty Flapjack opierają się w większości na utworach, przy których publiczność może poszaleć, od czasu wydania nowego albumu znalazło się podczas nich więcej miejsca na takie właśnie sentymenty, nawet pomimo że na setlistę nie trafił "Troubleman". Prostym wytłumaczeniem wydaje się wiek muzyków. Upływ czasu został podkreślony po "Black Leather Couch", "Childlike Trust", "Comic Strip", "Onion Tears" i "Ready to Die", w zapowiedzi "Party Never Ends" - piosenki o powrocie po piętnastu latach. Chociaż podczas jego wykonania Guzik truchtał po scenie, jakby podkreślając, że wciąż jest w dobrej kondycji, to widok siwiejącego Macieja Jahnza przypomina, że zespół powstał już dwa dziesięciolecia temu. Gitarzysta jest chyba najstarszym członkiem kapeli i różnica między nim a np. basistą Mihauem jest nie do niezauważenia.
Kolejny utwór zaśpiewał z pomocą przyklejonej do głośnika kartki z tekstem Yankiel. Gdy Guzik wrócił na scenę, usłyszeliśmy "Wake Up Deaf" i wykonane z udziałem publiczności w refrenie "Fairplay". Set podstawowy zakończyło "Dead End". Na bis Ślimak i Jahnz wrócili z zapalonymi papierosami w ustach. Nie zaczęli jednak od razu grać. Najpierw dyrygowana przez Guzika publiczność zaśpiewała kilka razy wers "Mama's gonna kill you" z "Dead Elizabeth". Następnie zespół wykonał "Pigment". Widzowie wspomagali wokalistę jeszcze w kończącym 80-minutowy występ "Whooz Next", rozpoczętym zwrotką po polsku. Potem zostało już tylko przybijanie "piątek". Mnie do pełni szczęścia zabrakło "Reborn", ale ze względu na los Olassa rozumiem, dlaczego go nie usłyszałem.
Stwierdzenie, że Flapjack jest ciągle w formie, nie powinno nikogo zaskoczyć. Również Anti Tank Nun zaprezentowało zadowalający poziom, chociaż jego występ to już było bardziej show dwóch muzyków, z których jednego się słuchało, zwłaszcza między utworami, a na drugiego się patrzyło, jak wywija gitarą. Nie wiem, jaka jest przyszłość projektu Titusa i "młodego", ale to Flapjack jest dla mnie wulkanem energii, niezmiennie od czasu swojego powrotu na scenę dziesięć lat temu. Mam nadzieję, że jeszcze wielokrotnie wyciśnie ze mnie siódme poty.